Jedynka! Najmniej pożądana nota w szkole. Wybierając się na piątą już edycję NIC Maratonu organizowaną w Ustroniu nie wiedziałem, że przez kilka dni zmuszony będę upajać się magią tej cyferki.
Muszę przyznać, że w Ustroniu znalazłem się przez przypadek. Naszym /moim i żony/ celem był start w Rzeźniku. I wszystko byłoby ok, ale w związku ze strajkami służby zdrowia został przyspieszony termin zabiegu mojej mamy. Wiem brzmi to paradoksalnie, ja również tego nie mogłem zrozumieć ale... Faktem się stało, że w czasie naszej walki na bieszczadzkich połoninach mama była w szpitalu i nie mieliśmy, gdzie podrzucić córki i wtedy wyskoczył Janek z NIC maratonem, gdzie miał być zorganizowany serwis dla rodziców o wysokim stopniu odjechania na czas biegu!!! I stało się.
Rys.1 - małe stwory można było pozostawić organizatorom...
Dojechaliśmy do stacji w Koluszkach, gdzie działał JEDEN megafon na całej stacji z uszkodzoną membraną i umieszczono go gdzieś koło Skierniewic, żeby nikt nie mógł zrozumieć o co chodzi. Nagle przyjechał nasz pociąg do Pszczyny. Tu na własne oczy się przekonaliśmy, że infrastruktura komunikacyjna w Polsce musi się szybko rozwijać żeby za jakieś 30 lat dorównać Kolei Tybetańskiej. W końcu jakimś cudem dotarliśmy do Wisły, do gospodarstwa agroturystycznego, gdzie miała być nasz baza na najbliższe dni.
Warunki super, jednak późna pora nie nastrajała nas do wycieczek i po podróży z przygodami, gdy za oknem ledwo się szarzało poszliśmy spać. Jak wcześnie poszliśmy spać, tak wcześnie wstaliśmy. Przed samym wyruszeniem na miejsce zbiórki – startu zdecydowałem się biec z plecakiem. Zapowiadał się upalny dzień i mimo, że nie planowaliśmy ścigania, plecak w pełni zabezpieczał nas logistycznie na całą trasę biegu. Pod Czantorią panował już miły gwar, no i działał serwis dla dzieci rodziców o wysokim stopniu odjechania...
Rys.5 - mapa trasy
O ile mnie pamięć nie myli dostaliśmy numery 22 i 23 na oba ramiona i już byliśmy gotowi do walki. Przed startem jeszcze zorganizowano krótką odprawę i do boju czyli stokiem narciarskim na Czantorię. Przyznam się szczerze, że ten odcinek poświęciłem na dopasowywanie plecaka, i mniejsze, i większe potrzeby. Więc do samego końca kolejki na Czantorię nawet nie pomyślałem o tym żeby choćby potruchtać, a moja żona się wyrywała do przodu. Ostatecznie stację kolejki zdobyłem bodaj jako jeden z ostatnich.
Na szczycie samej Czantorii już tak źle nie było. Zameldowałem się tam po 48 minutach, co mieściło się w stanach średnich moich planów. Potem już było tylko lepiej. Niestety w okolicach Soczowa załapaliśmy się na burzę z przytupem i całkiem zdrową ulewą. W sumie na podbiegach to nawet fajnie było ale zbiegi były tak śliskie, że trzeba było je pokonywać ostrożnym marszobiegiem.
Rys.3 - ostatni rzut oka na trasę...
Natomiast zbieg z Stożka Wielkiego to był koszmar z uwagi na całe mnóstwo śliskich korzeni. Ale nieformalny półmetek na przełęczy Kubalonka osiągnęliśmy w czasie rewelacyjnym. No i wydawało się, że to co najtrudniejsze mamy już za sobą. Niestety, zbiegając z Kubalonki, jakimś cudem /wyrąb drzew, a wraz z nimi oznaczeń szlaku/ zgubiliśmy szlak. Droga prowadziła w dół i myśleliśmy, że jest ok... Jednak droga była dość nieprzyjemna do biegu, nawierzchnię stanowiły płyty betonowe z takimi otworami. Dobiegliśmy do drogi i żona zaczęła narzekać na ból w kostce. Okazało się, że ma ją dość znacznie opuchniętą i będąc przekonani, że jesteśmy na drodze w Nowej Osadze zaczęliśmy się kierować w kierunku Ustronia - nagle widzimy, że z tamtego kierunku biegnie Agnieszka MIZERA i Jacek RUDY. Okazało się, że wracamy na Kubalonkę i podobnie jak oni zabłądziliśmy.
Oni pobiegli dalej szukać trasy, a my poszliśmy na przystanek autobusowy. Okazało się, że w dzień świąteczny z tego przystanku kursuje JEDEN autobus do Ustronia i przyjedzie za 15 minut. Cud. Jak wsiedliśmy do autobusu dopiero mogliśmy zorientować się jak walimy po nozdrzach. Kierowca okazał się bardzo wyrozumiały, pasażerowie trochę mniej i tak już bez większych przygód dotarliśmy do mety. Wbrew obawom dzieciaki nie przesunęły Czantorii na stronę Czeską i panował tu nastrój wyczekiwania: kto jeszcze zabłądzi. Okazało się, że 11 osób pokonało trasę umownego maratonu, jednak nie bez przygód. Natomiast 12 osób zrezygnowało i co ciekawe wszyscy na odcinku wydawało się najłatwiejszym czyli między Kubalonką a Czuplem. Jak się okazało zabójcze dla nas okazały się budowa skoczni w Malince i wyrąb lasu za Kubalonką.
Rys.2 - głębia krajobrazu...
Impreza okazała się super zabawą i prawdziwą studnią anegdot, które jeszcze przez wiele lat będą krążyć wśród biegaczy i żyć własnym życiem. Cykl imprez koleżeńskich organizowanych przez Naziemców & co. jest wspaniały i oby częściej takie "chałupnictwo" mogło konkurować ze "wspaniałymi", odwiedzanymi przez tysięczne rzesze biegaczy komercyjnymi przedsięwzięciami. Takie biegi emanują ciepłem i są naznaczone osobowością animatorów takiego biegu. Po prostu zbiera się grupa biegaczy i chcą razem pobiegać. I to wszystko, a przy tym ile wspaniałej zabawy. Jestem im bardzo wdzięczny za możliwość uczestniczenia w tak wspaniałym biegu.
Post Scriptum
Zostaliśmy w Wiśle do niedzieli razem z rodziną Jansa. Po biegu wypiliśmy nieJEDNO piwo. Jak się okazało o JEDNO Brackie /JEDNO z trzech/ za dużo. Chorowałem do samego rana. Planowany na piątek bieg na Baranią Górę został przełożony na sobotę. W sobotę wyruszyłem na JEDEN tylko trening, którego celem miała być Barania Góra. Prawie się udało;-))) Do szczytu pozostało może z 10 minut. W niedzielny poranek Jans odwiózł nas na stację w Głębcach. Spóźniliśmy się JEDNĄ minutę na JEDEN rozsądny pociąg z połączeniem do Łodzi. Kto mógł przypuszczać, że pociąg z Głębiec do Wisły Uzdrowiska jedzie 32 minuty!!!
Rys.4 - finisz !!!
Na skutek wielu dziwnych zbiegów okoliczności spędziliśmy na dworcu w Głębcach 3h i wtedy złapaliśmy ponowny kontakt z Jansem i rozpoczęliśmy pogoń za połączeniem. Czyli w 25 minut do Bielska Białej. Zdążyliśmy! Dokładnie na JEDNĄ minutę przed odjazdem. Potem już standard czyli Koluszki z JEDNYM głośnikiem z którego nic nie słychać. A zapomniałbym, niemiłe przygody staram się zapominać, na stacji w Koluszkach była JEDNA kupa i ja JEDNĄ nogą w nią wdepnąłem, tak fajnie, że obryzgałem sobie JEDNĄ z łydek!
Czułem się jak trędowaty bo mimo padającego deszczu ludzie jakoś nie chcieli stać pod daszkiem obok mnie. Jak zwykle zainteresowany dowiaduje się jako JEDEN z ostatnich. I znów nie wiadomo skąd przyjechał pociąg do Łodzi. Autobusy już nam pouciekały i sposobem kombinowanym dotarliśmy do domu w JEDNYM kawałku. NIC Maraton w Ustroniu był JEDNYM w swoim rodzaju i chciałbym jeszcze kiedyś móc w nim uczestniczyć. Dla mnie, żony i córki to była JEDNA BOMBA.
Jacek "Morito" Karczmitowicz
Zgierz 13.06.2007r.
|