Na maraton do Mediolanu wybrałem się, by zatrzeć złe wrażenie jakie pozostawił mi w pamięci nieszczęsny maraton w Sofii, gdzie lekarka – ignorantka, nie dopuściła mnie do biegu.
Podróż do Mediolanu odbyłem autokarem. Ze względu na pierwszy atak zimy obawiałem się przejazdu przez Alpy ze względu na możliwość dużego opóźnienia, które mogłoby uniemożliwić osobiste pobranie numeru startowego. Tymczasem drogi przez Alpy były czarne i suche, tylko po obu stronach widoczne były ośnieżone szczyty. Jednak im bliżej było do Mediolanu, tym więcej śniegu leżało dokoła.
W Mediolanie powitała mnie prawdziwa zima – 30 cm śniegu na ulicach i minusowa temperatura. W Polsce narzekamy na służby ruchu drogowego i wieczne zaskakiwanie ich przez zimę, ale dla Włochów była to prawdziwa klęska. Na ulicach samochody same rozjeżdżały mokry śnieg, ale na chodnikach przechodnie musieli brnąć w kilkudziesięciocentymetrowej grubości śniegowej breji.
Po zakwaterowaniu w hotelu udałem się metrem do wioski maratońskiej, która rozłożyła się w centralnym punkcie Mediolanu – na Placu Katedralnym (Piazza Duomo). Gdy wyszedłem z podziemi metra na Plac stanąłem jak wryty i oniemiałem z zachwytu. Przed moimi osłupiałymi oczami rozpościerała swoje monumentalne mury ogromna, nieskazitelnie piękna, gotycka katedra. Przy jej wznoszeniu i późniejszej rozbudowie i upiększaniu pracowali przez 500 lat najwięksi geniusze architektury i sztuki. I stworzyli dzieło niezwykłe, które bez przesady można nazwać ósmym cudem świata. W 34 stolicach europejskich, w których startowałem w maratonach, podziwiałem wiele wspaniałych zabytków, jednak z czymś tak cudownym zetknąłem się po raz pierwszy.
W takim oto sąsiedztwie rozbiła swoje namioty maratońska wioska. Nie wiem, ile czasu zajęło Włochom postawienie tych pawilonów. Widziałem jednak dzień po maratonie, że rozebranie ich trwało zaledwie kilka godzin. Już w kilku maratonach włoskich zaobserwowałem podobną organizację. Centrum maratonu budowane jest na centralnym i najbardziej reprezentacyjnym placu miasta. Pawilony wznoszone są z płyt tylko dla potrzeb maratonu, a nazajutrz, lub jeszcze tej samej nocy są rozbierane i placowi przywraca się jego poprzedni wygląd. W Mediolanie w największym pawilonie mieściły się stoiska wszystkich najbardziej znanych firm sprzętu sportowego, punkty informacyjne innych maratonów i oczywiście biuro wydawania numerów startowych i chipów. Mimo, że do maratonu zgłosiło się blisko sześć tysięcy biegaczy, wydawanie numerów przebiegało bardzo sprawnie – nie było kolejek ani tłoku., nie było poszukiwań kopert z numerami startowymi, każdy uczestnik otrzymał uprzednio pocztą potwierdzenie swego zgłoszenia z przydzielonym numerem startowym. Teraz należało okazać to potwierdzenie wraz z paszportem i na tej podstawie otrzymywało się numer startowy, chipa i torbę z gadżetami.
Właśnie gdy pobierałem swój numer startowy podszedł do mnie Jarek Frankowski, prawnik ze Słupcy, z którym umawiałem się przed wyjazdem do Włoch na spotkanie i na wspólny start w maratonie. Nie znaliśmy się osobiście, jednak Jarek poznał mnie po szczegółach mego ekwipunku, które uprzednio telefonicznie mu określiłem. Jarek był ze swoim bratem Tomkiem, dziennikarzem lokalnej prasy, który z tej racji był naszym „nadwornym” fotoreporterem. Tak więc wspólnie udaliśmy się do następnego pawilonu, w którym już niebawem miała rozpocząć się Pasta Party.
Siedzieliśmy wkrótce przy stołach pałaszując makaron, gdy ktoś zajął miejsce naprzeciwko mojego. Podniosłem wzrok znad talerza i pozdrowiłem nowego przybysza po polsku: „Dzień dobry panie profesorze”. Oto bowiem do naszego stołu przysiadł się były wicepremier i minister finansów prof. Grzegorz Kołodko, który jest również wielkim miłośnikiem maratonów.
Przyjechał do Włoch by prowadzić wykłady na jednym z uniwersytetów, a przy okazji postanowił wystartować w mediolańskim maratonie. Chociaż słuchając z jaką pasją podchodzi do maratonu, można było odnieść wrażenie, że właśnie maraton jest głównym celem jego przyjazdu do Mediolanu, a wykłady na uniwersytecie to tylko zajęcie dodatkowe. Przy miłej pogawędce dokończyliśmy "makaronową ucztę". Zrobiliśmy sobie kilka wspólnych zdjęć i udaliśmy się do kawiarni, gdzie przy herbacie kontynuowaliśmy rozmowę, głównie o jutrzejszym maratonie. Znałem dotąd prof. Kołodkę jedynie z przekazów telewizyjnych, gdy był członkiem Rządu. Sprawiał wtedy na mnie wrażenie człowieka nieprzystępnego i zarozumiałego. Jakże się myliłem. Profesor w rzeczywistości okazał się przemiłym kompanem. W najmniejszym stopniu nie dał nam odczuć swojej wyższości.
Nie ważne było jego premierostwo ani profesorostwo. Liczyło się tylko to, że jest maratończykiem takim jak my. Byłem zażenowany, gdy to ja z racji swoich 48 maratonów byłem w tym towarzystwie największym autorytetem. Tylko człowiek o niezwykle wysokiej kulturze osobistej potrafi zachować się tak, jak profesor Kołodko w czasie naszego spotkania. Jakiż ogromny kontrast istnieje między jego zachowaniem w zaistniałej sytuacji, a zachowaniem innych mężów stanu, potrafiących na przykład publicznie znieważyć członka komisji sejmowej (L.M.), dziennikarza ("spiep. Dziadu"), czy kilka milionów kobiet w moherowych beretach.
Rozstając się z profesorem umówiliśmy się na spotkanie w czasie niedzielnego maratonu, niestety jednak, ze względu na wielką liczbę startujących okazało się to niemożliwe. Głównym problemem do rozwiązania przed maratonem była sprawa garderoby. Synoptycy zapowiedzieli na niedzielę opady deszczu i temperaturę -1°C. Wątek "jak się ubrać" przewijał się także cały czas podczas spotkania z wicepremierem. Gdy w niedzielny poranek sprawdziłem w hotelu temperaturę za oknem stwierdziłem, że synoptycy nie mylili się. Zaraz też podjąłem decyzję co do ubioru. Nakładam na nogi getry z laicry, a na górę pod koszulkę startową – podkoszulkę i półgolf z długimi rękawami. Tak ubrany jadę metrem na Plac Katedralny gdzie umówiłem się przed wejściem do katedry z braćmi Frankowskimi.
Udajemy się razem do jednego z pawilonów, w którym mieści się przebieralnia i przechowalnia bagaży. Wejście do pawilonu, jak również stanowiska wewnątrz są oznakowane numerami tak, że nie ma najmniejszych problemów ani teraz, ani później przy odbiorze ponumerowanych worków z bagażami.
Start maratonu znajduje się na Corso Venezia, jednej z najbardziej reprezentatywnych ulic Mediolanu, przecinającej jego centrum. Truchtamy z Jarkiem na miejsce startu odległego około 600 m., traktując to jako rozgrzewkę w dosłownym tego słowa znaczeniu. Tomek również truchta obok lub przed nami i robi zdjęcia do swego fotoreportażu. Dookoła nas tłumy zawodników. Większość z nich poubierana jeszcze cieplej od nas. Prawie wszyscy są w rękawiczkach, a niektórzy mają nawet czapki z nausznikami.
Strefa startowa oddzielona jest od chodników wysokimi płotkami. Można do niej wejść tylko przez wyznaczone bramki, których strzegą służby porządkowe. Numery startowe przydzielane były nie wg kolejnoś
ci zgłoszeń, lecz wg rekordów życiowych. Teraz, na podstawie numerów startowych, porządkowi wpuszczają zawodników do odpowiednich sektorów. Przy linii startu stoi orkiestra perkusyjna wybijając wściekły rytm na bębnach i tam tamach. Ten rytm i panujące zimno sprawiają, że wszyscy przytupują i podrygują w oczekiwaniu na start. Wreszcie pada strzał i rzesza blisko 6000 tysięcy zawodników rusza na trasę. Po kilkunastu sekundach mijamy z Jarkiem linię startu. Chipy uruchamiają nasz czas, ale my dalej idziemy, gdyż panujący tłok uniemożliwia bieg. Dopiero po kolejnych kilkunastu sekundach tłok zaczyna rzednąć i formujący się z wolna peleton biegaczy zaczyna nabierać rozpędu. Biegniemy z Jarkiem obok siebie. Dla mnie bieg w takiej masie to nie żadna nowość.
Startowałem przecież w o wiele liczniej obsadzonych maratonach – w Paryżu 32 tysiące, w Londynie 31 tysięcy czy wreszcie w Berlinie – 20 tysięcy biegaczy. Dla Jurka jest to jednak dopiero 3 maraton, w tym pierwszy zagraniczny i pierwszy z taką liczbą startujących. Dlatego staram się prowadzić go w sposób bezpieczny wśród tasujących się zawodników. Dodatkowym utrudnieniem jest mokra kostka, którą w Centrum Mediolanu dość dużo ulic jest wyłożonych. Wszystko to sprawia, że pierwszy kilometr przebiegamy w tempie bliskim pięciu minutom. Teraz jednak nabraliśmy szybszego tempa i równym rytmem, ramię w ramię pokonujemy dystans. Rytm ten zakłócany jest na punktach odżywczych. Jarek łapie ze stołu butelkę z wodą mineralną, ja jednak piję napój izotoniczny, który rozlewany jest do kubków. Dlatego muszę zwalniać i zostaję nieco w tyle. Po trzecim punkcie, na 15-tym kilometrze już Jarka nie dochodzę, choć do kolejnego punktu na 20-tym kilometrze biegnę tuż za nim. Później jednak zaczyna odzywać się moja stara znajoma – kolka i w obawie, by się nie rozwinęła, jak już nieraz bywało, muszę zwolnić. W ten sposób tracę ostatecznie kontakt z Jurkiem, który na metę przybiegnie dwie minuty przede mną. Mimo narastającego zmęczenia biegnie mi się wspaniale. W porównaniu z maratonem w Sofii, gdzie czułem się jak intruz biegnąc bez numeru startowego, cały czas pod presją zdjęcia z trasy, tutaj czułem znowu ten cudowny rytm maratonu i rozkoszowałem się pięknem biegu. Biegnąc teraz sam zwracałem większą uwagę na otoczkę maratonu. Trasa prowadziła głównymi arteriami Mediolanu, by na półmetku osiągnąć jego zachodnie przedmieścia, skąd nawracała z powrotem w kierunku centrum z cudownym Piazza Duomo.
Po drodze mijaliśmy też inne place, z których piękna słyną chyba wszystkie włoskie miasta. Na niektórych z tych placów podrywały do szybszego biegu rytmy grających orkiestr, rozstawionych wzdłuż trasy na wzór maratonu berlińskiego. Częstszą jednak i głośniejszą kakofonię dźwięków wydawały na każdym skrzyżowaniu klaksony stojących w korkach samochodów, a Bogu ducha winni policjanci musieli wysłuchiwać pretensji zastopowanych przez maraton kierowców.
Atmosferę maratonu psuła tylko pogoda. W pewnym momencie, co prawda niebo nabrało barwy błękitnej i zza chmur wyjrzało słońce. Wkrótce jednak z zachodu nadciągnęła fala mgły zmieszanej ze smogiem. Temperatura również cały czas była niska. W związku z tym bezużyteczne stały się rozstawione co 5 kilometrów punkty odświeżania z wannami pełnymi gąbek. W moim przypadku niska temperatura utrudniała też pocenie. W związku z czym po raz pierwszy w czasie maratonu musiałem zejść z trasy, by w inny sposób wydalić nadmiar nagromadzonych w organizmie płynów.
Jak zwykle na maratonie, po 25 kilometrze zacząłem wyprzedzać pierwszych "chodziarzy". Im bliżej do mety, tym więcej zawodników kolejno wyprzedzałem. Właśnie tę ostatnią część maratonu najbardziej lubię. Tę, w której decydującą rolę odgrywa odporność na ból. To właśnie ta cecha sprawia, że sześćdziesięcioletni „staruszek” zostawia za sobą dwudziestolatków. Jednak na 30-tym kilometrze to nie ja wyprzedzałem. W pewnym momencie usłyszałem za sobą tupot kilkudziesięciu par stóp chlastających niczym bicze mokry asfalt. I nagle... jeszcze przed chwilą byłem sam, a teraz znalazłem się w grupie otaczających mnie zewsząd zawodników. Wszyscy biegli równym rytmem, na pozór w takim tempie jak ja. Widziałem jednak, że wokół mnie wciąż napływały nowe sylwetki, by po chwili nieznacznie, ale nieubłaganie oddalać się ode mnie. W pierwszej chwili instynktownie chciałem przyspieszyć i zabrać się z tą grupą. Wkrótce jednak zreflektowałem się i zrezygnowałem z tego zamiaru, który byłby dla mnie zabójczy. Zetknąłem się już z podobnym zjawiskiem w Atenach i wiedziałem co ono oznacza. Na przedzie i na końcu owej watahy unosiły się dwa baloniki z napisem 3 30 przymocowane do koszulek picemakerów. Gdybym rozpoczął maraton w tempie, w jakim oni go rozpoczęli, teraz byłbym z nimi i w tym samym czasie osiągnąłbym metę. Ja jednak biegnąc swoim tempem, chociaż nieznacznie, ale ciągle zwalniałem. W efekcie na odcinku ostatnich 12-tu kilometrów jakie pozostały jeszcze do mety straciłem do grupy zaprogramowanej na 3,30 ponad 4 minuty.
Nie zepsuło mi to jednak radosnego nastroju, który rósł wraz z ubywaniem kolejnych kilometrów. Coraz okazalsze pałace wznoszące się po obu stronach ulicy świadczyły, że zbliżam się do Centrum Mediolanu, w którym znajdowała się meta. Oto już Corso Venezia, a zaraz potem Corso Vittorio Emanuele dochodzące prosto do Piazza Duomo. Wykrzesując z siebie resztki sił staram się przyspieszyć i wybiegam na wypełniony ludźmi Plac. Umęczony wzrok szuka odległej o 200 metrów mety, lecz niczym ogromny magnes przyciąga i teraz jego uwagę wspaniała bryła katedry. Ze wzrokiem utkwionym w jej fasadę, z dziękczynieniem w sercu zwróconym ku Temu, który w niej mieszka, mijam linię mety zapominając nawet zerknąć na zegar. Za metą kilkunastu wolontariuszy sprawnie okrywa foliami kolejnych zawodników, odpina chipy, wręcza medale i torby z owocami i napojami. Lubię postać za metą i oglądać biegaczy kończących maraton po mnie, w tempie coraz wolniejszym i w stylu rozpaczliwszym. Można wtedy zaobserwować jak jeszcze jaki taki bieg niepostrzeżenie przechodzi w trucht, by następnie poprzez fazę człapania i marszu stać się niemal czołganiem. Dzisiaj jednak rezygnuję z oglądania finiszu, gdyż gdy tylko przestałem przebierać nogami, mokra od potu koszulka nieomal zlodowaciała. Udałem się więc czym prędzej do pawilonu z przechowalnią bagaży, gdyż dalsze przebywanie w mokrym stroju na dworze w zimowej scenerii groziło zamarznięciem. Dostąpił tego na własnej skórze Jarek Frankowski, którego spotkałem w przebieralni. Był zsiniały i trząsł się jak osika – ukończenie maratonu okupił stanem hipotermii.
Marzył tylko o wannie z gorącą wodą w hotelu. Ja zostałem jeszcze w miasteczku maratońskim by spisać sobie wyniki, które na bieżąco, w miarę kończenia maratonu przez kolejnych zawodników, były wywieszane w jednym z pawilonów. Poza tym żal mi było rozstać się z atmosferą tego doskonale zorganizowanego maratonu, jednego z najlepszych z pośród tych 48, które ukończyłem.
Również pozio
m sportowy maratonu w Mediolanie był bardzo wysoki o czym świadczą wyniki czołówki.
Zwyciężył Portugalczyk – Ornelas Helder w czasie 2.09.58 przed Paulem Kirui (Kenia) – 2.11.27 i Giuliano Battocletti (Włochy) – 2.11.57.
Wśród kobiet zwyciężyła Kenijka Hellen Kimutai w czasie 2.28.47. Siódme miejsce w kategorii kobiet zajęła Polka Dorota Ustianowska – 2.47.32. Tuż za nią finiszował na 123 miejscu w kategorii generalnej Tomasz Wilczyński – 2.47.38.
A oto miejsca i czasy "naszej trójki":
1628 Jarosław Frankowski 3.32.38
1752 Witold Radke 3.34.51
3504 Grzegorz Kołodko 4.21.03
PS
Czas jaki uzyskałem w maratonie zamykającym dziesięciolecie moich startów był prawie identyczny z tym, w jakim dziesięć lat temu ukończyłem swój pierwszy maraton w Warszawie