Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

Przeczytano: 639 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:0/0

Twoja ocena:brak


Gotyk na dotyk, czyli Wielka Majówka
Autor: Andrzej Wysłouch
Data : 2005-11-14

Po debiucie w Maratonie Wrocław wróciła tkwiąca od lat chęć, by pobiec Maraton Toruński. Kilkanaście lat mieszkania w tym mieście, doskonale znane tereny, którymi wyznaczono trasę maratonu, prywatni kibice (rodzina i przyjaciele) to poważne argumenty za. Do tego możliwość wygrawerowania na medalu nazwiska, imienia i osiągniętego czasu, imienny numer startowy no i meta na pięknej toruńskiej starówce (gotyk na dotyk) dopełniły pulę argumentów na plus.

Były też argumenty przeciw. Start w drugim w życiu maratonie raptem miesiąc po pierwszym, mało czasu na treningi w maju (wybiegane tylko 100km) i duże szanse na wysokie temperatury o tej porze roku. Być, albo nie być, wybór należy do ciebie! Wybrałem: być, przy założeniu, że ma to być długie rozbieganie bez silenia się na przyzwoity wynik. Tak więc zarejestrowałem się przez internet na początku maja, od razu też przelałem opłatę startową na konto organizatora. Przydzielono mi całkiem ładny numer 53. Pod koniec maja zaczęły się sprawdzać wróżby (IMGW= Instytut Magii i Głównej Wróżby) niektórych meteorologów co do temperatur: zanosiło się na upały powyżej 30 stopni! Nie były to miłe wieści, bo jakikolwiek ruch fizyczny w tych warunkach-poza pływaniem oczywiście-nie należy do przyjemnych. Ale co tam! Wysokie temperatury znoszę dość dobrze, nie raz katowałem się na rowerze czy to na letnich treningach, czy to na maratonach rowerowych w górach. Zaprogramowałem sobie podwójną ostrożność, a po lekturze uwag doświadczonych w letnich bojach kolegów-maratończyków wiedziałem jedno:

WODA W KAŻDEJ POSTACI, W KAŻDEJ ILOŚCI!!!

Do tego czapeczka na łysej pale była niezbędnym dopełnieniem.

Do Torunia zjechałem w przeddzień startu i po odebraniu pakietu startowego odwiedziłem przyjaciół. Z ich córką, a moja chrześniaczką Małgosią omówiłem zasady towarzyszenia mi na trasie (oczywiście nie pieszo, a rowerem!). Zostało tylko zostawić rzeczy u rodziny i spacerkiem udałem się do miasta. Zanim wylądowałem w ratuszu na spotkaniu uczestników imprezy z Prezydentem Torunia, zajrzałem do biura maratonu, gdzie uśmiechnięte dziewczyny pod wodzą niezmordowanej Jadzi przyjmowały kolejnych uczestników.

Około godziny dziewiętnastej zaludniła się wspaniała Sala Mieszczańska toruńskiego ratusza. Po części oficjalnej, którą prowadził Dyrektor Maratonu Pan Ryszard Kowalski, Prezydent Torunia zaprosił nas do sąsiedniej sali na toast szampanem zagryzanym toruńskimi piernikami. Po opróżnieniu zawartości kieliszków wspólnie z Prezydentem Zaleskim przeszliśmy ulicą Szeroką do SP Nr 1 na pasta party. Jak zwykle kolejna okazja na odświeżenie starych i zawarcie nowych znajomości. Nastroje bojowe, wszyscy uśmiechnięci.

Po powrocie na kwaterę uszykowałem strój startowy i spać.

Rano budzi mnie piękne słońce i temperatura, której o tej porze roku nie powstydziłby się środek dnia. A to dopiero godzina siódma!

Śniadanko, kąpiel, redukcja masy i można jechać do centrum. Samochód zostawiłem pod drzewami na wprost bramy do LO X, gdzie mamy udostępnione szatnie i prysznice.

Leniwym krokiem idę w kierunku Rynku Nowomiejskiego, gdzie coraz gęściej od osobników obu płci w strojach startowych. Po godzinie dziewiątej cały ten sportowo ubrany tłumek przemieszcza się w okolice pomnika Mikołaja Kopernika, gdzie będzie start honorowy.

Ruszamy po huku wytworzonym przez broń z minionej epoki. Po trzystu metrach zatrzymujemy się. Wielu z nas korzystając z gęstych krzaków robi w centrum miasta to, co na co dzień byłoby ukarane mandatem. Stąd autobusy zawożą nas na miejsce startu ostrego. Po kilkuminutowej saunie w autobusach wysiadamy na skrzyżowaniu ulic Szosa Chełmińska i Wybickiego, skąd startujemy na poważnie. Zostało jeszcze kilka minut. Kręcimy się wykorzystując do osłony każdy kawałek cienia. Przyjeżdża rowerem serwis foto w osobie mojego brata. Wreszcie tłum uspokaja się, rozlega się strzał i ruszamy. Początek tradycyjnie powoli. Stopniowo, wraz z rozciąganiem się całej stawki, rozpoczyna się bieg.

W trakcie pokonywania pierwszego kilometra dochodzę dwóch młodszych kolegów: jeden z nich biegnie połówkę, drugi debiutuje w maratonie. Spoglądając na czasomierze na kolejnych kilometrach regulujemy tempo tak, by sił starczyło na ukończenie maratonu. Pojawia się mój fotoserwis, pierwsze ujęcia, jeszcze z uśmiechem na ustach. Zgodnie dobiegamy do pierwszego punktu serwisowego na 5 km. Wykorzystuję pełną opcję: isostar, woda, mokre gąbki, czapka namoczona w misce i w drogę! Od tego miejsca zaczyna mi towarzyszyć na biku Małgosia. Na pasie biodrowym ma dwie półlitrowe butelki z moim roztworem kisielu – w oparciu o taką odżywkę biegam dłuższe dystanse. Biegnie się dobrze, ale tempo nie jest porywające. Na ósmym kilometrze podbieg z Olka do Różankowa. Przed sobą widzę sznur zawodników, ani centymetra cienia, od szosy bije gorąco. Po chwili słychać szum silników – autobusy przywożą na miejsce startu uczestników Biegu Zdrowych Miast. Myślę sobie: im to dobrze, dycha i na mecie! W tym momencie jeszcze nikt nie wie, że dla jednej z uczestniczek start w tym dziesięciokilometrowym biegu skończy się w szpitalu. W międzyczasie koledzy z Włocławka startujący w kategorii +60 mijają mnie i powoli oddalają się. Podziwiam ich!

Dobiegamy do Różankowa. Drugi punkt serwisowy. Rytuał powtarza się: wlewam w siebie dwa kubki isostaru, kubek wody, potem woda na głowę, nogi, plecy, ramiona.

Pamiętam o haśle dnia: WODA W KAŻDEJ POSTACI, W KAŻDEJ ILOŚCI!!!

Przy mijanych gospodarstwach pojawiają się wystawiane przez mieszkańców naczynia z wodą. Chłodzę się przy każdym punkcie i biegnę dalej. Przed Zamkiem Bierzgłowskim do akcji ratowania naszego życia włączyli się strażacy. Bardzo fajnie, ale …

Po pierwszej takiej sikawce mam buty pełne wody. Domyślam się, czym to grozi! Woda w butach + bieg + temperatura asfaltu 50 stopni = odparzone stopy. Trudno, co nie zabije, wzmocni mnie! Biegnę dalej. Mijam czasami jakieś drzewa, ale te cholery tak jakoś rosną, że cień pada nie tam, gdzie biegnę! Kolejny podbieg, zbliżamy się do półmetka.

W Łubiance piszczy mata, rzut okiem na stoper – coś około dwóch godzin. Jak na te warunki, nie jest źle! Na 22 kilometrze słyszę z tyłu tupot biegnącej grupki i jakieś rozmowy. Po chwili mija mnie Wojkus w niebieskim stroju Maniaców. Nawet nie próbuję utrzymać się za nimi, niech sobie młodzież pędzi! W Trzemesznie byłem przed nim, teraz będzie rewanż.

Między 20 a 30 km raz ktoś mnie mija, czasem ja mijam kogoś innego. W Brąchnowie mijają mnie Ewa i Marek Rybka: ciągną jak maszyny! Sprawdzałem później w wynikach – prawie cały dystans biegli podobnym tempem!!!

U mnie jest coraz gorzej! W tych warunkach po prostu organizm jest jak przegrzany silnik: straciłem moc. Po drodze wiejscy kibice skrupulatnie liczą zawodników. Dowiaduję się, że jestem na 182 pozycji. Zobaczymy, co będzie dalej! Coraz częściej fragmenty trasy pokonuje marszem. Po prostu odechciewa mi się biegu.

Wybiegamy ponownie na szosę Toruń – Unisław. Zbliżam się do 30 km

biegu. Teraz to już regularnie: trochę biegnę, trochę idę. Po punkcie serwisowym w Różankowie zbieram się w sobie i jeszcze przed zbiegiem wznawiam bieg. Za zakrętem widzę maszerującą grupkę – to Wojkus z kolegą. Mówię do nich: co to za spacery, to nie sanatorium! W odpowiedzi machnięcie ręką. Biegnę aż do wypłaszczenia, ale po chwili i ja przechodzę do marszu. Przede mną prosta coś koło dwóch kilometrów i na niej szereg kilkudziesięciu postaci – wszyscy idą! To po co ja mam biec? Jest mi już wszystko jedno – w limicie i tak się zmieszczę! Po chwili znowu trochę biegu, trochę marszu i wreszcie punkt serwisowy na 35 kilometrze. Piję, polewam się wodą i proszę brata, by nabrał do bidonu zapas wody do chłodzenia. Zaczynam czuć szmery w głowie, jest ciężko! Na kolejnym odcinku mojego marszu dochodzi do mnie … Wojkus z dwoma kolegami. Idziemy zgodnie, jak harcerski patrol. Tylko nikomu nie chce się śpiewać!

Zaczyna się Toruń, dzielnica Wrzosy. Od naszej czwórki odrywa się jeden z kolegów i próbuje biec. Po dłuższej chwili wylewam na głowę bidon zimnej wody i przechodzę z marszu w trucht. Przede mną ktoś macha ręką. Jedną, bo druga jest w gipsie. To mój przyjaciel zaopatrzony w 5 litrowy baniak źródlanej wody z pobliskiego ujęcia wspomaga nas, biegnących inaczej. Leję wodę na siebie, w siebie i biegnę dalej. Wykorzystuję ścieżkę rowerową. Wydaje mi się, że jej nawierzchnia jest bardziej miękka od szosy. Złudzenie też dobra rzecz, jeśli tylko daje motywację do biegu!

Biegnę, maszeruję, biegnę … i tak docieram do 40 kilometra! Ostatnie kubki z izostarem, woda, gąbki – cały rytuał powtarzam po raz ostatni! Przed sobą widzę pacemarkera z napisem na plecach 3:30. Też wygląda nieświeżo. Mija mnie zawodnik w założonej na strój startowy białej koszuli ponacinanej na plecach– ciekawy patent na ten upał! Na starówkę wbiega przede mną. Koło pomnika Kopernika ma nade mną 50 metrów przewagi: zaczynam długi finisz. Nie wiem, skąd mam jeszcze siły, ale systematycznie zbliżam się do niego. Mijam go już na Rynku Nowomiejskim, na mecie jestem 3 sekundy przed nim! Śmieszna rzecz – trzy sekundy przewagi po 4,5 godzinnym biegu! Ale jaka satysfakcja, że mogłem na koniec wykrzesać z siebie trochę życia! Za linią mety ostatnie chłodzenie rozpalonej głowy, tym razem gąbkami z wodą operują przedstawiciele orgów i na szyi wisi mój drugi maratoński medal! Co za ulga, nie muszę już biec. Człapię po odbiór torby z suchym prowiantem i zdejmując buty zaczynam jeść i pić – trzeba jak najszybciej odżywić organizm.

Stopy zgodnie z przewidywaniami nie wyglądają zbyt ciekawie. Bieg w mokrych skarpetach i butach zrobił swoje i czeka mnie kilka dni walki z pęcherzami. Poza tym czuję się nieźle - no chyba że nic nie czuję i tak tylko wydaje mi się! Idę „sprzedać” chipa i gryząc drugą bułkę powolutku przemieszczam się do szatni. Po kąpieli, już w „cywilnych” ciuchach, wracam na Rynek. Na ścianie namiotu orgów wiszą wyniki, więc staję w kolejce do grawerowania. W trakcie czekania uzupełniam sole mineralne i witaminy przyrządzone w Warce.

Na czas losowania nagród przyjmuję pozycję horyzontalną na dywanie rozpostartym na linii mety. Trzeba organizatorom przyznać duży plus za ten pomysł. Wokół mnie odpoczywa w ten sposób wiele osób. Po chwili moja świadomość odpływa w dal i jak przez mgłę docierają do mnie wyniki kolejnych losowań. Budzę się na koniec tej ostatniej części plenerowego widowiska, w którym wziąłem udział i powoli wracam na parking.

W drodze powrotnej do Włocławka wraz z Markiem (debiutował, 3:43) omawiamy dzisiejszy dzień. Do Torunia pewnie kiedyś wrócimy, ale niekoniecznie przy takiej pogodzie. Choć mocno zmęczeni, jesteśmy zadowoleni z udziału w toruńskiej Wielkiej Majówce. Teraz przed nami lato. Czas na spokojne treningi, jakieś krótsze starty i w październiku czeka na nas Poznań.

Andrzej Wysłouch



Komentarze czytelników - brakskomentuj materiał



















 Ostatnio zalogowani
Andrea
00:23
Jerzy Janow
23:46
Wojciech
23:37
Volter
23:25
VaderSWDN
23:25
Artur z Błonia
23:18
szakaluch
22:30
gibonaniol
22:28
timdor
22:08
malicha
22:06
Namor 13
21:42
Agusia151
21:08
Pablo_run
20:51
uro69
20:51
Pawel63
20:39
grzybq
20:34
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |