Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

Przeczytano: 650 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:0/0

Twoja ocena:brak


Mój powtórny debiut - Supermaraton Kalisia 2005
Autor: Krzysztof Grzybowski
Data : 2005-10-30

Mój powtórny debiut – Supermaraton Kalisia 2005
Autor: Krzysztof Grzybowski, Data: 29.10.2005 r.

Po czteroletniej przerwie zdecydowałem się na start w supermaratonie na 100 km. Początkowo w planie miałem udział w 6 Poznań Maraton, ale rozważając wszystko za i przeciw wyszło, ze setka to jest to - co do której wszystkie maratony się umywają. Byłem ciekaw jak mi pójdzie. Była ku temu okazja sprawdzenia się, tym bardziej, że jeszcze wtedy nie było wiadomo czy w następnym roku będzie ona dalej kontynuowana.

Przygotowania

Jak postanowiłem tak zrobiłem - rozpocząłem przygotowania. Był początek września. Wszystkie zawody poszły na drugi plan i były tylko uzupełnienie całego treningu. Trening biegowy i testowanie sprzętu przebiegało sprawnie, aż do momentu gdy mnie na dwa tygodnie przed startem "zahaczył" jakiś wirus. Musiałem przerwać treningi i swoimi sposobami ostro wziąłem się za leczenie. Po czterech dniach ruszyłem ponownie na trasę. Czułem jeszcze osłabienie, ale widać było ze forma rośnie. Pozostało półtora tygodnia do startu. Na pięć dni przed startem ( wtorek ) popołudniu uległem jakiemuś zatruciu. Co było tego powodem - nie wiem do dnia dzisiejszego. I wtedy zrobiłem poważny błąd, który mógł mnie kosztować rezygnacją udziału w Supermaratonie. Po prostu zatrucie zlekceważyłem. Początkowe objawy były lekkie, lecz w czwartek były tak silne, że ledwo dotrwałem do końca w pracy. Koledzy mówili ze wyglądałem jakbym był na potężnym kacu. Żona nalegała żebym poszedł do lekarza i zobaczył co mi dokładnie jest. Argumentowała, że po wizycie u niego dopiero podejmę decyzję czy jechać do Kalisza, lub nie. Mi jednak nie uśmiechało się tracenie całego popołudnia na wizyty lekarskie. Postanowiłem samemu wykurować się swoimi sposobami ( zioła ), co oczywiście było to na pewno zabiegiem ryzykownym. Całą sprawę więc położyłem na jedną kartę. Noc przespałem dość spokojnie i rano obudziłem się wyspany, lecz odczuwałem jeszcze skutki zatrucia ( lekkie bule żołądka ) Ograniczało to moje posiłki, choć z upływem czasu jadłem co raz więcej. Tego dnia czekał mnie jeszcze wyjazd samochodem na zawody.

Wyjazd na zawody

Pogoda od rana była piękna - Polska Złota Jesień. Mieliśmy nadzieję ze prognozy się sprawdzą i podobna będzie w dniu startu. Na wyprawę do Kalisza zdecydowaliśmy się wybrać w czwórkę - Grzegorz Miłota, syn Piotr, jego dziewczyna Luiza i ja. Nasze role były podzielone: z Grzegorzem miałem wziąć udział w biegu, syn był kierowcą, a w raz z Luizą miał być serwisantem w czasie zawodów. Miał już w tej dziedzinie spore doświadczenie. Przed laty jechał mi w Kaliszu na serwisie, a także dwukrotnie brał udział z powodzeniem w Kaliskiej setce. Z domu wyjechaliśmy w trójkę, a po drodze zabraliśmy Luizę ze stancji w Poznaniu, gdzie obecnie studiuje. Podróż przebiegła bez niespodzianek, choć przejazd przez Poznań w piątkowe popołudnie był prawie koszmarem. Już trochę zmęczeni dotarliśmy do Kalisza i po krótkim poszukiwaniu Starostwa Powiatowego ( biuro zawodów ) o godz.17:30 dotarliśmy do celu. Czułem się coraz lepiej. Żołądek prawie mnie nie bolał, ale jadłem nadal mało z obawą ze się mogą powtórzyć.

Przed startem

W biurze zawodów było dość gwarno. Rozglądając się po sali, czułem się jak debiutant. Nikogo praktycznie nie znałem. W poprzednich latach przybycie do Kalisza wiązało się ze spotkaniami z dawno nie widzianymi kolegami, które często kończyły się dłuższymi rozmowami. Tym razem było inaczej. Po szybkim załatwieniu formalności zgłoszeniowych i zjedzeniu dużej porcji dania makaronowego w ramach Pasta Party ( w końcu zjadłem jednorazowo duży posiłek ) postanowiliśmy pożegnać całe towarzystwo i udać się na nocleg. Oddalony był od biura zawodów o około 30 km w miejscowości Lisków. Myślałem ze tylko jeszcze trochę jazdy samochodem i w końcu będę mógł odpocząć. Jednak nie było to nam tak szybko pisane. Zaraz za Kaliszem w miejscowości Opatówek, drogowcy robiąc tam remont drogi, zastosowali na tym odcinku ruch wahadłowy, a że była to trasa główna na Łódź, więc zrobił się spory korek. Wyszło z tego ze zamiast jechać około pół godz., zajęło to nam prawie godzinę. Po przyjeździe i krótkim poszukiwaniu dotarliśmy do internatu Zespołu Szkół nr. 2 w Liskowie. Byliśmy pierwsi. Załatwieniem formalności i udaniem do pokoju zajęło nam parę minut. W końcu byliśmy na miejscu. Była już prawie godz. 20. Postanowiliśmy ze udamy się prędzej spać ( około godz. 21 ) aby odpocząć po dość męczącej podróży. Po krótkiej toalecie udaliśmy się na spoczynek, ustawiając budziki na godz.3:20. Usnąłem dopiero około godz. 23. Sen miałem krótki i twardy!
Obudziłem się bez problemu o godzinie 3 i chciałem jeszcze trochę poleżeć, ale partnerzy z pokoju już wstali, więc wstałem i ja.. Tym sposobem za to miałem sporo czasu na spokojne przygotowanie całego sprzętu na bieg. Tradycyjnie ( moje ) wyjrzałem przez okno i sprawdziłem pogodę jaka panuje na zewnątrz, aby według tej oceny odpowiednio się ubrać. Ubrałem się w miarę ciepło - rękawiczki, koszulka z długim i krótkim rękawem, "lajkry", na to spodenki i spodnie od dresów, które miałem zamiar zdjąć na starcie. Przygotowałem tez w reklamówce na zmianę trzy koszulki , które syn miał zostawić na linii mety w Blizanowie. Na dole po chwili oczekiwania przed godz. 4 przyjeżdża autobus, który ma zawieść uczestników Supermaratonu na start usytuowany w miejscowości Stawiszyn, oddalony od naszego noclegu o ponad 20 km. Żeby nie błądzić autobus pojechał jako pierwszy, a pozostałe samochody w kolumnie za nim. Na 4 km przed celem następuje awaria autobusu ( złapał gumę ). Organizatorzy szybko działają i podstawiają nowy. W tym czasie pozostałe samochody docierają na linię startu. Nawet się nie rozgrzewam, tylko chodzę w okolicach startu i rozmawiam z uczestnikami zawodów i robię zdjęcia. Późniejsze przybycie na start uczestników biegu powoduje że start do biegu następuje z 13 min opóźnieniem.

Bieg

O godz. 5:13 ( według mego zegarka ) następuje start do biegu. Pokonujemy trzy małe pętle na Rynku i wyruszamy na trasę. Jest bezchmurne niebo, świeci księżyc, dość ciepło, około 7o C i jest lekki wiatr. Biegnę swobodnie i dość wolno. Obok mnie biegną rozdyskutowani biegacze. Z pewnością rozpiera ich energia i nie myślą o tym ile mają do przebiegnięcia. Nie zdają sobie sprawy co przed nimi. Słuchając ich dyskusji przez głowę przechodzą mi myśli -"Czy dam radę przełamać ostatnie niepowodzenia zdrowotne i po raz kolejny zameldować się na mecie supermaratonu". Prze de mną była wielka niewiadoma, przez co czuję się jak debiutant. Pokonuję pierwsze kilometry. Przypomniały mi się lata, gdy bywało na supermaratonie, że w pierwszej godzinie po starcie panował taki mrok, iż trzeba było bardzo uważać na trasie i korzystać z oświetlenia serwisów zawodników ( rowery, lub samochody ) W tym roku z tym nie było problemu - "Łysy" świecił i trasa była dość dokładnie widoczna. Po minięciu 5 km nagle nastąpił skręt w lewo. Byłem lekko zaskoczony, czyżby z

miana trasy? Biegłem swobodnie i dość wolno. Przed dobiegnięciem do Stawiszyna ( 10 km ) mijam już jadący w przeciwna stronę wózkarzy, a chwilę późnej czołówkę biegu. Mijanych kolegów pozdrawiam i dobiegam do 10 km który rozpoczyna początek pętli. Jest ich w sumie 6 - można tez powiedzieć aż 6 po 15 km - Blizanów - Jarantów - Brudzew - Blizanów. Pokonany dystans traktowałem jako rozgrzewkę, a dopiero prawdziwe bieganie było przed de mną. Powoli się rozjaśnia i biegnie się mi bardzo dobrze. Pokonuję następne kilometry.
W oddali widać wschód słońca. Staję tylko na chwilę na punktach odżywiania. Punkty usytuowane są co 5 km i dobrych w miejscach, bo widoczne z daleka. Dzieci i młodzież na punktach wywołują wszystkich nadbiegających zawodników po imieniu i nazwisku, jest puszczana muzyka, serwują co tylko kto sobie zażyczy. Wręcz nie sposób nie wziąć cokolwiek. A jest co brać - banany, ciastka, isostar, herbata, kawa, czekolada, woda. I tak już będzie to trwało do samego końca biegu. Świetnym pomysłem było stanowisko bełchatowskie zorganizowane przez Wojtka Gruszczyńskiego. Umieszczone było tuż za punktem na linii mety, gdzie można było się napić coli i zjeść smaczne ciasto.
Bez problemu pokonuję pierwszą pętlę. Jest 20 km ( 1:57 ) Na razie wszystko jest w porządku. Nie czuję bólu żołądka. Dopingowany przez syna Piotra udaję się na drugą pętlę. Robi się coraz cieplej. Pomimo że jest już środek jesieni, słońce jeszcze dość mocno grzeje. Pokonuję następne kilometry.
Trasa jest dość płaska i malownicza, choć na końcowym odcinku czołowy wiatr, który mi osobiście nie przeszkadzał, a nawet ochładzając dawał ulgę. Pomylenie jej nie wchodziło w rachubę. Jest bardzo dobrze oznakowana. Służby porządkowe ( policja, strażacy i inni ) na trasie pracują bez zarzutu - dbają o to aby uczestnicy nie pomylili trasy, a samochody uważały na nich. Do tego pozdrowienia, uśmiech i wyraźnie szczera sympatia dla biegaczy. Dopingują nas także do biegu. Świetnym posunięciem było oznakowanie trasy co kilometr, przez co wiedziałem ile mam km w nogach. Takie oznakowanie było dla mnie pomocne.
Na punkcie 35 km lekko zmęczony postanowiłem wejść w system Gollowaya, tak popularnego wśród ultra biegaczy - około 2,5 km bieg - 2 min marszu i dobieg do następnego punktu. Spotkałem tam Roberta Derdę z Świnoujścia, z którym ruszyłem na trasę. Tak się z nim zagadałem ze zapomniałem o całym systemie i w biegu ciągłym zameldowałem się na 40 km. Czyżby przez ciekawą dyskusję można zapomnieć o zmęczeniu? Widać chyba można. Tam przebrałem ( koszulkę ) przy pomocy syna i zdjąłem w końcu spodnie dresowe, które planowałem zdjąć na starcie. Spotkany kolega po krótkim zatrzymaniu, udał się na trasę, więc pozostało mi samotnie pokonywanie dalszych kilometrów. Musiałem w tym momencie przygotować się psychicznie - po minięciu 50 km prawie zawsze na supermaratonie przechodzę kryzys, który jest nieraz dość ostry. Nie było tym razem inaczej. Po pokonaniu półmetku ( w 5 godz 2 min. ) poczułem mocne zmęczenie i bule brzucha. Więcej maszerowałem, niż biegłem i tym sposobem dotarłem na metę 55 km. Po krótkim odżywieniu się ruszyłem na trasę. Z upływem kilometrów przechodziły bóle brzucha - czułem się coraz lepiej, ale za to nogi już były dość zakwaszone. Kolana lekko bolały. Nie jest aż tak źle. Zacząłem biegnąć ( truchtać ) coraz większe odcinki, więc trasa trzeciej pętli pokonałem dość szybko ( może się mi tak tylko wydawało ). Nie patrzałem specjalnie na zegarek - w tym momencie podstawowym celem było ukończenie całego dystansu bez względu na czas. Nigdy nie zeszłem z trasy, więc ambicją moją było żeby to się stało i tym razem. Pozostały tylko 2 okrążenia. Poczułem wolę walki z dystansem i wiedziałem ze chyba jakaś katastrowa - której się obawiałem - może spowodować ze biegu nie ukończę. Tak ustawiony psychicznie i dopingowany przez syna ruszyłem na trasę. Zainteresowanie na trasie było znikome, a spotkani mieszkańcy miejscowości byli trochę zaskoczeni widokiem biegaczy, pytali które to okrążenie. Na otrzymaną odpowiedz, kręcili głowami ze tyle można km przebiec.
Pokonanie czwartej pętli można opisać krótko: bieg - marsz - bieg - marsz i tak do 85 km na którym czekał syn. Byłem bardzo zadowolony, choć wiedziałem że mój cichy plan nie wykonam - nie dam rady złamać 11 godz. Musiałbym ostatnią pętle pokonać poniżej 1 godz. i 20 min. Za bardzo miałem w nogach, żeby to zrobić. Postanowiłem kontynuować dalej mój sprawdzony system: marsz - bieg - marsz. Syn dopingował mnie do w miarę szybkiego pokonania ostatniego odcinka, a wraz Luizą towarzyszył mi na serwisie samochodem. Byłą to dla mnie najprzyjemniejszy odcinek do przebiegnięcia: towarzyszył mi serwis, jakimś trafem mijałem zawodników -czyli ze mną nie było tak źle - oraz żegnanie poszczególnych odcinków i punktów na których już się nie pojawię. To było to. Znaczyło - już niedługo meta. Na 95 km poznaję Mirze, czyli biorącego udział w biegu dyrektora zawodów Mariusza Kurzajczyka, oraz jego kolegę z klubu z KTS Piskorzewie Kalisz, Roberta Rzepeckiego. Po krótkiej rozmowie zegnam się z nimi. Nie chciałem im przeszkadzać w degustacji zupy grochowej, którą im zaserwowano. Widać była smaczna, bo poświęcili tej degustacji trochę czasu.
Ostanie kilometry pokonałem już dość szybko. Syn mi dalej towarzyszy. I nadszedł ostatni kilometr. Syn jedzie na metę. Mam już serdecznie dość biegania, ale wewnątrz czuję radość. Radość z pokonanie tak morderczego dystansu, pomimo tak niekorzystnego splotu wydarzeń w okresie przygotowawczym. Udowodniłem sam sobie że jak się chce to można dużo osiągnąć. Z moją kondycją było słabo, ale za to moja psychika była w najwyższej kondycji. Uradowany wbiegam na metę. Wieszają mi na szyi pamiątkowy medal, a ja nawet nie spojrzałem na zegarek. W tym momencie czas i miejsce było drugorzędną sprawą. Dopiero późnej dowiedziałem się ze zająłem 39 miejsce w czasie 11:17:11. Na mecie czekał już na mnie mój kolega klubowy Grzegorz Miłota, który pokonał trasę w bardzo dobrym czasie 10:14:03. Tym bardziej był to jego świetny wynik, gdyż 6 dni prędzej pokonał maraton w Poznaniu.

Zakończenie

Po ciepłej kąpieli ( to co najlepiej lubią tygryski ) udałem się na krótki odpoczynek. Długo tam jednak nie wytrzymałem i moje kroki skierowałem w okolicę mety. Pomału zapadał zmierzch. Była piękna typowo letnia pogoda - ciepło przy lekkich podmuchach wiatru. Z przyjemnością usiadłem na jedną z pobliskich ławek, przygotowanych przez organizatora. Kto miał ochotę, miał tam możliwość wypić kufelek ( choć nie tylko jeden ) dobrego piwa, przy którym można było miło spędzić czas z będącymi tam uczestnikami biegu. Był tam Arti - Artur Kujawiński, którego miałem przyjemność osobiście poznać i z nim porozmawiać, a nie tylko do tej pory na Forum, lub przez e-maila. Spotkałem tam tez dawno nie widzianego biegacza i chyba legendę Kaliskich supermaratonów - Antoniego Żeskę. Pomimo wieku 72 lat bardzo dobrze pamiętał naszą rywalizacje w czasach ( 1991 - 94 ) gdy pokon

ywałem w raz z żoną Krystyną kaliskie setki. A było co wspominać, a rozmowa z Nim sprawiła mi dużo przyjemności.
Zakończenie zawodów rozpoczęło jak zaplanowali organizatorzy o godz. 20:00 w przygotowanej do tego celu sali gimnastycznej położonego w pobliżu mety Zespołu Szkół. Przy udziale władz samorządowych przebieganych przez nas miejscowości z Starostą Powiatowym, przebiegło ono sprawnie i szybko.
Następnie zaproszono nas wszystkich ( nawet osoby biorące pośrednio w biegu ) na posiłek do pomieszczenia obok. Co tam zobaczyliśmy zrobiło na nas wrażenie. Na ustawionych tam stołach ułożone zostały potrawy i napoje na kształ "szweckiego stołu". Było tego dość dużo, że w tej chwili mi trudno wymienić wszystkiego, dodam tylko że nawet najwybredniejszy z uczestników biegu mógł znaleźć coś do jedzenia. Nie byłem do końca, ale jestem przekonany - na pewno wszystkiego nie zjedzono.
Powrót do domu trwał bardzo szybko - po trzech godz. jazdy prawie punktualnie o północy byliśmy w domu.

Wyniki 21 Supermaratonu Kalisia

1. Ryszard Płochocki - KTS Piskorzewie Kalisz - 7:32:52
2. Dariusz Cichorek - KTS Piskorzewie Kalisz - 7:55:30
3. Roman Elwart - MKS Władysławowo - 8:20:55
4. Zbigniew Zawadzak - entre.pl team - 8:29:43
5. Włodzimierz Waluś - Supermaraton 100 - 8:30:20
6. Zenon Wawrzyniak - Maraton Mikita Ostrów - 8:39:46

Kobiety
1. Karolina Rakieć - Kalisz - 9:13:02
2. Alicja Banasiak - Beskidek Bielsko-Biała - 12:04:56

Wózki
1. Arkadiusz Skrzypiński - Vobis Polska - 04:08:02
2. Grzegorz Żyłkiewicz - Lotos Orneta - 04:08:02
3. Zbigniew Wandachowicz - Start Szczecin - 04:08:02
Kobiety
1. Monika Pudlis - Lotos Orneta - 05:13:56

Łyżworolki (85 km)
Stanisław Parczyński - Piekarz Kalisz - 06:06:48

Podsumowanie

Zawody ukończyłem, pomimo różnych przeciwności losowych jakie mnie spotkały przed przyjazdem na zawody. Udział stał pod dużym znakiem zapytania, ale pomimo tego nie poddałem się. Zadowolony jestem ( z czasu mniej ) że zdecydowałem się na start i z ukończenia Supermaratonu. Miałem parę małych kryzysów, ale po czteroletniej przerwie psychikę mam jednak dalej bardzo dobrą do pokonywania takich dystansów i to mnie najbardziej cieszy.
Porównując poprzednie setki Kaliskie z tą obecna, można powiedzieć ze się różną pod względem organizacji i trasy. Jedno się tylko nie zmieniło - serdeczność ludzi na trasie i dzieci tak żywiołowo reagujących na widok nabiegającego uczestnika biegu do punktu odświeżania i pomoc we wszystkim co zawodnik sobie ( zawodniczka ) zażyczy.
Trasę utrzymać, bo jest moim zdaniem super. Oznakowana co kilometr, trasa płaska i malownicza, a szczególnie jesienią. Mała wada - za daleko rozrzucone są miedzy sobą - biuro zawodów, nocleg i start. Nocleg niech zostanie w obecnej formie, gdyż słysząc od nie których biegaczy propozycje wspólnego spania na salach gimnastycznych, przebiera mnie o dreszcze. Przerabiałem to swego czasu m.in na maratonie w Wrocławiu i nie mam ochoty to jeszcze raz powtarzać. Wolę więcej zapłacić.
Mógłbym się przyczepiać do częściowej zmiany trasy tuż przed biegiem, medalu i koszulki, ale według mnie są to elementy biegu mało istotne, więc sobie tym głowy nie zawracam. Z pewnością na następny rok będzie lepiej.

Podziękowania, oraz pozdrowienia dla wszystkich uczestników zawodów - zawodników i osób towarzyszącym, oraz organizatorów za wspólne spędzenie dla mnie tak wspaniałego dnia.

Impreza była SUPER i tak należy dalej trzymać.

Krzysztof Grzybowski
Gorzowskie Towarzystwo Miłośników Biegania
AMATOR
www.amator.fc.pl/
bigfut@poczta.onet.pl
korespondent Maratonów Polskich
www.maratonypolskie.pl
Strona Rodzinna
www.grzybowscy.republika.pl



Komentarze czytelników - brakskomentuj materiał



















 Ostatnio zalogowani
UKS ATOS WoĽnice
20:16
czewis3
20:14
johnlyndon
19:52
Jarek42
19:32
pawelzylicz
19:02
stanlej
19:01
Henryk W.
18:22
staszek63
18:02
Admin
17:47
lemo-51
17:22
Wojciech
17:11
Piotr_76
17:09
entony52
17:01
lukasz_luk
16:58
42.195
16:50
wadas
16:33
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |