Pomysł na przebiegnięcie w czasie długiego weekendu kilku biegów narodził się niespodziewanie i spontanicznie. Gdzieś tak w okolicy 27 kwietnia spojrzałem na mapę i z zadowoleniem skonstatowałem, iż w okolicach Torunia organizowane jest kilka imprez biegowych, w dodatku nie kolidujących ze sobą w czasie i przestrzeni ! Półmaraton Chełmżyński, Bieg Zjednoczonej Europy w Gnieźnie, Bieg im.J.Kilińskiego na trasie Mogilno – Trzemeszno… Tę trójkę uzupełniam Młocińskim Spontanicznym Bieganiem, które ma zostać zorganizowane 30 kwietnia (sobota) w Warszawie. Białą plamę stanowi 2 maja, ale i tu daje się znaleźć rozwiązanie – na zachód od Poznania organizowany jest bieg w Pniewie, trochę daleko.. jednak dla chcącego nie ma nic trudnego :-)
Wyzwanie – pokonanie w ciągu 4 dni pięciu biegów – z każdą chwilą podoba mi się coraz bardziej. Waham się jednak do ostatniej chwili – z jednej strony morderczy wypoczynek, z drugiej – kilka wolnych dni, które można byłoby wykorzystać na modernizację serwisu… Niestety nie udaje mi się znaleźć chętnych do towarzystwa w tej eskapadzie, więc dochodzi jeszcze czynnik samotnej walki… Decyzja zapada w piątek wieczorem – jadę :-)
Sobota, Warszawa - Młociny, 9:00
Staję na starcie pierwszej zaplanowanej imprezy – Młocińskiego Spontanicznego Biegania. Impreza organizowana przez SBBP ma charakter koleżeńskiego biegu w formule non-profit – brak wpisowego, brak świadczeń ze strony organizatorów – po prostu przyjacielski bieg na 10 km. Za to formuła interesująca – zawodnicy na starcie deklarują czas jaki zamierzają osiągnąć na mecie, i startują z handicapem. Teoretycznie – wszyscy powinni zameldować się na mecie równocześnie :-) Deklaruję się na 48:00 i startuję. Biegnę ostrożnie starając się nie zmęczyć – oszczędzam siły na kolejne biegi. W trakcie mijających kilometrów dowiaduję się, że tego samego dnia odbędzie się także bieg w warszawskich jelonkach na dystansie 10 km. Od razu świta mi myśl – a może by tak wystartować ? Spokój biegu zakłóca mi na 7 km Janek Goleń, który z grupą zawodników dogania mnie i mija (pomimo 3 minutowej straty na starcie). Z Jankiem raczej rzadko mam przyjemność pobiegać – a to ze względu na jego postępy osiągnięte pod bacznym trenerskim okiem Darka Sidora z Wrocławia. Przeto wskakuję na kolarskie koło, i pędzę za nim zapominając o oszczędzaniu sił. Oczywiście na finiszu zostaję daleko w tyle, ale czas 46:11 jest prawie 2 minuty szybszy niż planowany. Janek przy okazji nabiegając okolice 42 minut jest pretendentem do największego ściemniacza biegu – osoby, która zadeklarowała czas na mecie z największym błędem :-) Warto dodać, że bieg jest rzeczywiście organizowany w ciekawej formule – czym bliżej mety, tym więcej zawodników dookoła – całkowicie odwrotnie niż na zwykłym biegu – było naprawdę wesoło !
Sobota, Warszawa – Jelonki, 12:00
Razem z grupką innych porannych młocińskich biegaczy stajemy na starcie kolejnego biegu na 10 km. Organizatorami są Alina Sakwa i Maria Świerczyńska – opłata startowa 10 zł. Na dystans składa się 6 okrążeń parku w jelonkach – podłoże typowo przełajowe – nierówne, trawiaste, 1/3 okrążenia po chodniku osiedlowym. Liczba startujących niewielka, około 30 osób. Ruszam wolno, szybko jednak wygrywa nutka rywalizacji – liczę że jestem na 13 pozycji, więc z pewnym wysiłkiem jest szansa na wskoczenie do pierwszej dziesiątki :-) Gonię, gonię, gonię, a jak już w końcu dogoniłem te upragnione dziesiąte miejsce, to byłem tak zmęczony, że nie miałem siły na nic więcej niż tylko przyczepienie się do Anki Chmielowiec z KB Galeria Warszawa i trzymanie się jej zębami i nogami… Przed startem umawialiśmy się, że biegniemy sofcik – powolutku i delikatnie – takie rozbieganie porannego biegu. Oczywiście obietnice to jedno, a realizacja drugie :-) Nóżki bolą nas coraz bardziej, ale pokonujemy wspólnie pozostałe 2 okrążenia równym tempem. Ostatnie 400 metrów to popis Anki, która nie daje mi żadnych szans, po raz drugi jednego dnia z kretesem przegrywam finisz ! Oj biedny miś….
Niedziela, Chełmża, godz. 9:00
Rankiem melduję się w Chełmży na biegu zachwalanym przez Kazika Musiałowskiego. Szybkie zapisy i start z Chełmżyńskiego Rynku na którym trwają obchody dni miasta. Bieg organizowany na dystansie półmaratońskim prowadzi okolicznymi wioskami dookoła malowniczego jeziora. Jeziora, które wraz ze wzrastającą temperaturą coraz bardziej kusi swą błękitną, chłodną wodą…. Biegnę spokojnie w niewielkiej grupce w bezpiecznej odległości od czołówki. Trasa biegu wielokrotnie przecina linię kolejową, w każdym tego typu miejscu stoją młode dziewczyny i pilnują aby nie przejechał nas jakiś pociąg ! Strasznie mnie ciekawiło, czy w przypadku kolizji ich zadanie to zatrzymać biegaczy czy pociąg :-) Początkowo biegnie mi się dobrze, chociaż słońce zaczyna robić swoje – strasznie chce mi się pić ! Korzystam z wodopoju na 7 km, grupka się rozsypuje, a ja nierozważnie łapię się za najszybszym zawodnikiem w okolicy. Efekt – na 11 km mam już nietęgą minę… Od 14 kilometra – po kolejnym wodopoju – już tylko macham nogami zamiast biec, ale powolutku zbliżam się do upragnionej mety. Przez chwilę nawet zastanawiam się czy nie finiszować ostatniego kilometra, ale delikatny podbieg do rynku wybija mi głupoty z głowy. Znowu jestem wyprzedzany, już na kostce, na ostatnich metrach… Czas 1:45.50 – całkiem nieźle biorąc pod uwagę kryzys od 11 km i moją obecną formę ! Niestety nie mam czasu cieszyć się metą – nie tracąc czasu choćby na jedzenie biorę szybki prysznic i pędzę do odległego Gniezna.
Niedziela, Gniezno, godz.17:00
Uff… Ale gorąco ! A jaka atmosfera ! Gnieźnieński rynek kipi od tysięcy kibiców zgromadzonych w okolicznych ogródkach, chodnikach, uliczkach i setek przygotowujących się do startu zawodników. Wspaniała atmosfera, fantastyczna spikerka, doskonały nastrój i organizacja ! Niesamowicie pomyślana trasa, przez samo epicentrum miasta ! A jednak można poprowadzić imprezę biegową w centrum ! Zabezpieczenie trasy – w samych superlatywach. Jeden wielki festyn ! Takie biegi lubię ! Andrzej Krzyścin dwoi się i troi, wszędzie go pełno, dogląda i vipów, i czołówkę biegaczy, nie zapomina o amatorach, znajduje także czas na ciągłe korzystanie z mikrofonu ! Całość pod kontrolą !
Startujemy w tłumie, początkowy kilometr w ścisku – czas 5.03. Spokojnie panie Michale :-) Biegnę sobie, i biegnę, i biegnę, i na 4 km zauważam, że nie mam już dalej siły :-) W takim tłumie zawodników utrzymanie spokojnego rytmu jest trudne, i zbieram plon przyśpieszenia na 2 i 3 kilometrze… Każde okrążenie to pokaźna ilość podbiegów… Mijają mnie zawodnicy, nie tylko Ci z czołówki ! Ale co tam, to niesprawiedliwe, oni są wypoczęci ! A mnie bolą nóżki po porannym półmaratonie :-) Biegnę sobie więc spokojnie środkiem drogi oglądając, jak wszyscy – ale to co do jednego – skracają dystans na zakrętach, czasami bardzo drastycznie. Wszelkie rozmowy na ten temat prowadzone na grupach dyskusyjnych nie mają żadnego sensu – ścinają wszyscy i wszędzie, i odwoływa
nie się do rozsądku nie ma sensu. Mimo że trasa jest dobrze wyznaczona i zabezpieczona taśmami zawodnicy potrafią wbiec na chodnik 50 metrów przed taśmami, na 100 metrów przed zakrętem… A reszta niczym krowy na rzeź. Gdyby ktoś to nagrał na video, a odważny organizator zdecydował się na dyskwalifikacje, to byłbym w czołówce biegu ! Muszę przyznać jednak, że zawodnicy z top listy na takie zachowanie sobie nie pozwalali – brawo ! I zauważyłem jeszcze jedną rzecz – wszyscy amatorzy zdyscyplinowanie zbiegali do środka drogi, gdy z tyłu dochodziły nas okrzyki innych amatorów PRAWA WOLNA zwiastujące dublujących nas zawodników czołówki, którzy z prędkością hipersoniczną mijali nas co jakiś czas. Brawo dla amatorów, potrafimy biec fair, tak, by nie utrudniać wielkiego ścigania !
Na mecie melduję się ledwo żywy z czasem 50:12. Oczywiście finisz tradycyjnie przegrywam – tym razem z Justyną Stankowską z Filipidesa Trzemeszno…. I z kilkoma innymi osobami :-) Pałaszuję wspólnie z Zygą Nowaczykiem i Marzeną Stankowską grochówkę. Mniam !
Poniedziałek, Pniewo, 16:00
Z Gniezna jadę do wioski o nazwie Pniewo. Na mapie trasa z Gniezna wygląda na prostą, w wesołym więc nastroju jadę sobie podśpiewując, i ciesząc się że dzisiaj czeka mnie tylko 10 km. Zgodnie z mapą samochodową mijam kolejne wioski, zagłębiam się coraz bardziej w las. Droga z asfaltowej robi się kamienna, potem szutrowa, leśna… Fajnie ! Będziemy biegać w cieniu ! Dookoła drzewa i coraz mniej cywilizacji. Samochód ledwie jedzie, zdecydowanie nie jest to auto terenowe… Z mapy wynika, że powinienem być na miejscu, jednak ani żywej duszy… pamiętacie scenę z Potopu, gdy ranny po próbie porwania bratanka Księcia Radziwiłła Kmicic trafia w głębi puszczy do Smolarni ? Tak się czuję – głusza ! W końcu spotykam jakiegoś leśnego Luda, i pytam się – czy to Pniewo ? TAK ! A gdzie zawody ? No tak, bezgraniczne zdziwienie jasno daje mi do zrozumienia, że coś jest nie tak. Łapię za telefon i dzwonię do organizatorów (dobrze, że miałem ze sobą regulamin !) Okazuje się, że są DWIE miejscowości o nazwie Pniewo, drugiej nie ma na mapach… i właśnie w tej drugiej jest bieg ! Mam 45 minut czasu… i 30 km do pokonania. Wszystko w porządku, gdyby nie to, że jestem w głębi puszczy – bez dróg, drogowskazów ! Ale jakoś się udaje :-)
Błyskawiczne zapisy, startowe 10 zł. Spotykam Krzyśka Grzybowskiego z żoną z GTMB Amator Gorzów Wielkopolski. Przyjechali na zawody rowerami 67 km ! Po biegu wracają także pedałując ! Obsada jest nieliczna – na oko 30-40 zawodników. Kulturalnie biegnę na samym końcu – trzeba odpoczywać ! Żar z nieba leje się niemiłosiernie, z górki pod górkę, z górki pod górkę… Poznaję fajną biegaczkę z Zielonej Góry – Kaśkę Laskowską. Biegniemy sobie wesoło gawędząc, po nawrocie uderza w nas silny wiatr oraz kolejne podbiegi. Znowu mam dość. Tymczasem Kaśka walczy o pudło – wystartowały 4 kobiety, trzyma się dzielnie na 3 pozycji, ale w jej oczach widzę narastający apetyt na 2 miejsce ! Do wyprzedzającej ją zawodniczki traci na 4 km przed metą około 300 metrów… I wiecie co Wam powiem ? Więcej nie biegam z dziewczynami ! Zaciska zęby i gna do przodu, mimo że szans na dogonienie rywalki nie ma zbyt dużych. Pod wiatr, pod górkę, w palącym słońcu, w pościgu za niemalże niemożliwym ! Podczas tych 3 km zrozumiałem, jak mało we mnie ambicji, woli walki, zadziorności i twardości ! Ta dziewczyna ledwo żyjąc, nie mając dosłownie krzty siły pędzi do przodu ! Doganiamy rywalkę, Kaśka zmęczona pogonią strasznie boi się kontry z jej strony. I co robi ? Niczym Zapotek w momencie wyprzedzania, na podbiegu zwiększa tempo by zniszczyć psychicznie przeciwniczkę ! Zerka do tyłu, pędzi do przodu. Jeszcze 400 metrów, jeszcze 200… Mam wszystkiego dość, płuca mi się rozrywają, ale męski honor każe trzymać mi się zębami tej dziewczyny, by nie okazać słabości… tracę zęby na 20 metrów przed metą i po raz kolejny przegrywam finisz :-)
Wtorek, Łubianka, 13:00
Wyczerpany poprzednimi startami rezygnuję z biegu w Mogilnie na dystansie 18 km i decyduję się na opcję rezerwową – bieg w Łubiance na 11.5 km. Mięśnie mam zbite niczym dwie cegły, zakwasy, wszystkie ubrania przesiąknięte potem. Na bieg w Łubiance namówił mnie Kaziu Musiałowski, ale tak naprawdę to startuje tu ze względu na krótszy dystans – czuję, że trasa z Mogilna do Trzemeszna – podobno dosyć górzysta – byłaby już ponad moje siły. Bieg kameralny – chociaż pada rekord frekwencji – ponad 130 zawodników. Prym wiedzie biegający Wójt – Jerzy Zająkała. W biegu uczestniczy także Poseł na Sejm RP – Antoni Mężydło. Pogoda – upalna ! Dystans: 11.5 km. Kibiców – komplet ! Startujemy z wiatrem, i biegnie się bardzo sympatycznie. Truchtam sobie w tempie 5:10 wraz z Rafałem Kowalskim, kolejne kilometry mijają zwolna… Tym razem biegnę ostrożnie nie pozwalając sobie na żadne trwonienie sił. Do mety daleko ! Na 5 km czuję się całkiem dobrze, skręcamy o 90 stopni, i nawet upał wydaje się sympatyczny – chłodzony miłym wiaterkiem. Po kolejnym zakręcie sympatyczny wiaterek przemienia się w upierdliwy wiatr, który dmąc prosto w twarz, komponując się z długim polnym podbiegiem, z dużej grupy uśmiechających się zawodników tworzy jeszcze większa grupę skazańców z obłędnym spojrzeniem wypatrujących mety. Na 8 km czuję się na tyle dobrze, że postanawiam przyśpieszyć – wszak to mój ostatni bieg ! Wpadamy ponownie na asfalt – w oddali widzę kilkuosobowe grupki biegaczy. Przyśpieszam i przyśpieszam, mijając wszystkich – łapię kolejne grupki, połykam zawodników. Czuję że – jak się mówi w kolarskim slangu – noga mi podaje ! Na 3 km wyprzedzam kilkanaście osób, i długim finiszem wbiegam na metę. Wygrywam finisz, nikt nie ma ze mną szans ! Chyba się w końcu wytrenowałem :-)