Wystartowawszy w kilku jesiennych imprezach biegowych czułem pewien niedosyt biegania. Okazało się, że mimo późnej pory kalendarzowej – druga połowa listopada – okazji do zaspokojenia rządzy sportowej będzie jeszcze całkiem sporo – do przebiegnięcia zostały między innymi dwa maratony z kategorii „kameralnej” – II Maraton Bytowski oraz III Maraton Rekreacyjny Tadeusza Spychalskiego. Jako że termin tego drugiego – w którym miałem przyjemność startować już 2 lata temu – koliduje z Konferencją PSB w Spale – postanowiłem pojechać do Bytowa.
Maraton Bytowski był dla mnie z wielu względów przeżyciem nie tyle niezapomnianym – co nietypowym. Zarówno ze względu na formułę biegu – cały bieg odbywał się na 400 metrowym stadionie – jak i warunki atmosferyczne.
Obowiązki służbowe – delegacja do niedalekiego Szczecina - spowodowały, że do Bytowa przyjechałem na godzinę przed rozpoczęciem biegu. Informacje napływające z całego kraju i podawane lotem błyskawicy przez media mówiły o wielkich opadach śniegu, wichurach oraz sparaliżowanym ruchu drogowym. Tymczasem północno-zachodnie regiony Polski przywitały mnie ładną, ciepłą pogodą. Rankiem świeciło słońce, nic nie wskazywało na jakiekolwiek załamanie pogody które mogłoby utrudnić pokonanie maratońskiego dystansu. Jak się okazało do czasu…
Wjeżdżając do Bytowa zanotowałem temperaturę minus trzy stopnie chociaż słońce nadal świeciło a poranna godzina sugerowała, że w każdej chwili powinno nadejść lekkie ocieplenie. Z lekkim lękiem stwierdziłem, że zbyt optymistycznie przygotowałem się do biegu – nie zabrałem ze sobą odpowiednio ciepłego sprzętu biegowego na minusową temperaturę ! Całe szczęście w okolicy znalazłem targ, na którym dokupiłem: lekkie rękawiczki, grubą podkoszulkę z długim rękawem oraz rajtuzy. Taki strój uzupełniłem o typowo sportowe elastyczne spodnie, klubową bluzę i czapkę.
Nie wspomniałem o tym wcześniej – mimo iż termin zgłaszania się do biegu minął pod koniec października, to nie miałem żadnych kłopotów z zapisaniem się telefonicznym tydzień wcześniej, czyli wtedy, gdy okazało się że będę mógł uczestniczyć w biegu.
W pierwszej edycji Maratonu Bytowskiego wystartowało 34 zawodników. Na starcie II edycji pojawiło się ich już ponad 60. Startowe w wysokości 40 zł, możliwość noclegu na sali gimnastycznej przyległej do stadionu, bezpłatne śniadanie dla wszystkich uczestników oraz imiennie wygrawerowany pamiątkowy puchar dla wszystkich, którzy ukończą bieg. O zapleczu socjalnym imprezy nie będę się rozpisywał – nie był to wysoki standard, ale nie dla wygód zawodnicy jeżdżą na imprezy o czym niektórzy często raczą zapominać. Wartą zauważenia sprawą był fakt wykorzystania do pomiaru czasu chipów. Od uczestników pierwszej edycji dowiedziałem się, że w zeszłym roku sędziowie ręcznie notowali okrążenia i czasy zawodników, co po pierwsze było rozwiązaniem męczącym i nie gwarantującym bezbłędności, po drugie wprowadzającym sporo zamieszania. Przyjmując liczbę zawodników na poziomie 60 osób oraz pamiętając, że każdy z nich ma do pokonania 105 okrążeń łatwo policzyć, że aparatura musiała zanotować…6300 pomiarów, czyli ponad półtora razy więcej niż w największym biegu w którym do tej pory została w naszym kraju wykorzystana – w V Maratonie Poznańskim !
Na starcie zebraliśmy się z około 15 minutowym opóźnieniem – czekaliśmy na grupę maratończyków jadących na bieg. Jak później zauważyła Jadwiga – można było bieg wystartować normalnie, a ze względu na zastosowanie chipów spóźnialskich wypuścić osobno. To niewielkie opóźnienie nie stanowiło jednak dla nikogo problemu o którym warto dyskutować. Potężny wystrzał średniowiecznej armaty dał sygnał do startu ! (Tu natrafiam na mały kłopot pisarski – urządzenie, z którego wystrzelono z takim hukiem bardziej przypominało coś w rodzaju ręcznego samopału niż armaty, nie potrafię jednak przytoczyć jego prawidłowej nazwy)
Poszły konie po betonie…
A raczej nie po betonie, tylko po mieszance żwiru i mączki. Wbrew temu czego się spodziewałem, bieżnia nie okazała się betonowa lub asfaltowa. Chociaż – przynajmniej na początku – w niczym to nie przeszkadzało… Jak powiedział Jurek Bednarz – nie było przynajmniej bruzd i kolein które w zeszłym roku pokonywali zawodnicy.
Bardzo szybko wyszły na jaw wszystkie trudności wynikające z biegania maratonu na stadionie. Przy 105 okrążeniach (dokładnie 105 okrążeń i 195 metrów) bardzo szybko wszyscy zaczęli dublować wszystkich – były nawet momenty, kiedy zawodnik dublujący „maruderów” sam jednocześnie był dublowany przez szybszego zawodnika, a ten przez zawodników z czołówki. Chwilami zajęte były jednocześnie 3 pasy, a wyprzedzanie odbywać się musiało po czwartym… lub po murawie boiska. Łatwo policzyć, że przy 211 wirażach jakie mieli do pokonania zawodnicy, dystans niektórych – gdy zmuszeni byli biegać po zewnętrznych torach – wydłużył się w całym maratonie nawet o 2 km.
Początkowo biegło mi się bardzo dobrze – zimne powietrze zapobiegało odwodnieniu. Trzymałem się założeń i każde okrążenie (400m) pokonywałem w czasie pomiędzy 1:59 a 2:03 (minuty:sekundy). Niespodziewanie jednak przyszło załamanie pogody, śnieżyca, a po niej w kilkunastominutowych odstępach kilka kolejnych. Dookoła zrobiło się biało, wszyscy przypominali śnieżne bałwany. O ile sam padający śnieg nie stanowił jakiegoś specjalnego utrudnienia, to to, co się działo na bieżni już tak. Gruba warstwa śniegu zalegająca pod nogami szybko przekształciła się w ślizgawkę na której można było stracić równowagę. Ratunkiem był bieg z nieco nienaturalnym krokiem, tak, by zredukować odrzut w momencie odbicia się od nawierzchni. Niektórzy nawet próbowali kroku łyżwowego…
Bardzo szybko organizatorzy zareagowali na nieprzewidziane trudności i zaczęli posypywać bieżnię piaskiem z wiaderek. Ich trud był jednak nieco syzyfowy – piasek niemal od razu przykrywał świeży, wciąż padający śnieg i po kilku okrążeniach ponownie mieliśmy ślizgawkę. Taka sytuacja – mimo co podkreślam naprawdę zaangażowanych wysiłków organizatorów – pozostała już do końca biegu.
Gdzieś w okolicach 20 km zacząłem czuć narastający ból w lewej nodze. Jakby momentami ktoś podpinał mnie do prądu. Doszedłem do wniosku, że to konsekwencja nieco – jak już pisałem – „ślizgowego” i nietypowego kroku, oraz ciągłego skręcania w lewo (zgodnie z obowiązującym na bieżniach kierunkiem biegu przeciwnego do wskazówek zegara). Postanowiłem więc zmienić krok. Rozwiązanie okazało się o tyle skuteczne (ból chwilowo minął) co mordercze – lekkie przyśpieszenie spowodowało niespodziewany i poważny kryzys – już na 25 km miałem serdecznie dość biegu ! Zwolniłem, starając się oszczędzać te resztki sił na resztę dystansu…
Nigdzie nie znajdziecie tak gęsto rozstawionych punktów żywnościowo-regeneracyjnych jak w Bytowie – co 400 metrów :-) Organizatorzy mogliby z tego powiedzenia zrobić doskonały slogan reklamowy ! Była dostępna gorąca herbata (przez cały czas trwania imprezy !!!), napój powerbar w dowolnym kolorze i banany. Do strony log
Wystartowawszy w kilku jesiennych imprezach biegowych czułem pewien niedosyt biegania. Okazało się, że mimo późnej pory kalendarzowej – druga połowa listopada – okazji do zaspokojenia rządzy sportowej będzie jeszcze całkiem sporo – do przebiegnięcia zostały między innymi dwa maratony z kategorii „kameralnej” – II Maraton Bytowski oraz III Maraton Rekreacyjny Tadeusza Spychalskiego. Jako że termin tego drugiego – w którym miałem przyjemność startować już 2 lata temu – koliduje z Konferencją PSB w Spale – postanowiłem pojechać do Bytowa.
Maraton Bytowski był dla mnie z wielu względów przeżyciem nie tyle niezapomnianym – co nietypowym. Zarówno ze względu na formułę biegu – cały bieg odbywał się na 400 metrowym stadionie – jak i warunki atmosferyczne.
Obowiązki służbowe – delegacja do niedalekiego Szczecina - spowodowały, że do Bytowa przyjechałem na godzinę przed rozpoczęciem biegu. Informacje napływające z całego kraju i podawane lotem błyskawicy przez media mówiły o wielkich opadach śniegu, wichurach oraz sparaliżowanym ruchu drogowym. Tymczasem północno-zachodnie regiony Polski przywitały mnie ładną, ciepłą pogodą. Rankiem świeciło słońce, nic nie wskazywało na jakiekolwiek załamanie pogody które mogłoby utrudnić pokonanie maratońskiego dystansu. Jak się okazało do czasu…
Wjeżdżając do Bytowa zanotowałem temperaturę minus trzy stopnie chociaż słońce nadal świeciło a poranna godzina sugerowała, że w każdej chwili powinno nadejść lekkie ocieplenie. Z lekkim lękiem stwierdziłem, że zbyt optymistycznie przygotowałem się do biegu – nie zabrałem ze sobą odpowiednio ciepłego sprzętu biegowego na minusową temperaturę ! Całe szczęście w okolicy znalazłem targ, na którym dokupiłem: lekkie rękawiczki, grubą podkoszulkę z długim rękawem oraz rajtuzy. Taki strój uzupełniłem o typowo sportowe elastyczne spodnie, klubową bluzę i czapkę.
Nie wspomniałem o tym wcześniej – mimo iż termin zgłaszania się do biegu minął pod koniec października, to nie miałem żadnych kłopotów z zapisaniem się telefonicznym tydzień wcześniej, czyli wtedy, gdy okazało się że będę mógł uczestniczyć w biegu.
W pierwszej edycji Maratonu Bytowskiego wystartowało 34 zawodników. Na starcie II edycji pojawiło się ich już ponad 60. Startowe w wysokości 40 zł, możliwość noclegu na sali gimnastycznej przyległej do stadionu, bezpłatne śniadanie dla wszystkich uczestników oraz imiennie wygrawerowany pamiątkowy puchar dla wszystkich, którzy ukończą bieg. O zapleczu socjalnym imprezy nie będę się rozpisywał – nie był to wysoki standard, ale nie dla wygód zawodnicy jeżdżą na imprezy o czym niektórzy często raczą zapominać. Wartą zauważenia sprawą był fakt wykorzystania do pomiaru czasu chipów. Od uczestników pierwszej edycji dowiedziałem się, że w zeszłym roku sędziowie ręcznie notowali okrążenia i czasy zawodników, co po pierwsze było rozwiązaniem męczącym i nie gwarantującym bezbłędności, po drugie wprowadzającym sporo zamieszania. Przyjmując liczbę zawodników na poziomie 60 osób oraz pamiętając, że każdy z nich ma do pokonania 105 okrążeń łatwo policzyć, że aparatura musiała zanotować…6300 pomiarów, czyli ponad półtora razy więcej niż w największym biegu w którym do tej pory została w naszym kraju wykorzystana – w V Maratonie Poznańskim !
Na starcie zebraliśmy się z około 15 minutowym opóźnieniem – czekaliśmy na grupę maratończyków jadących na bieg. Jak później zauważyła Jadwiga – można było bieg wystartować normalnie, a ze względu na zastosowanie chipów spóźnialskich wypuścić osobno. To niewielkie opóźnienie nie stanowiło jednak dla nikogo problemu o którym warto dyskutować. Potężny wystrzał średniowiecznej armaty dał sygnał do startu ! (Tu natrafiam na mały kłopot pisarski – urządzenie, z którego wystrzelono z takim hukiem bardziej przypominało coś w rodzaju ręcznego samopału niż armaty, nie potrafię jednak przytoczyć jego prawidłowej nazwy)
Poszły konie po betonie…
A raczej nie po betonie, tylko po mieszance żwiru i mączki. Wbrew temu czego się spodziewałem, bieżnia nie okazała się betonowa lub asfaltowa. Chociaż – przynajmniej na początku – w niczym to nie przeszkadzało… Jak powiedział Jurek Bednarz – nie było przynajmniej bruzd i kolein które w zeszłym roku pokonywali zawodnicy.
Bardzo szybko wyszły na jaw wszystkie trudności wynikające z biegania maratonu na stadionie. Przy 105 okrążeniach (dokładnie 105 okrążeń i 195 metrów) bardzo szybko wszyscy zaczęli dublować wszystkich – były nawet momenty, kiedy zawodnik dublujący „maruderów” sam jednocześnie był dublowany przez szybszego zawodnika, a ten przez zawodników z czołówki. Chwilami zajęte były jednocześnie 3 pasy, a wyprzedzanie odbywać się musiało po czwartym… lub po murawie boiska. Łatwo policzyć, że przy 211 wirażach jakie mieli do pokonania zawodnicy, dystans niektórych – gdy zmuszeni byli biegać po zewnętrznych torach – wydłużył się w całym maratonie nawet o 2 km.
Początkowo biegło mi się bardzo dobrze – zimne powietrze zapobiegało odwodnieniu. Trzymałem się założeń i każde okrążenie (400m) pokonywałem w czasie pomiędzy 1:59 a 2:03 (minuty:sekundy). Niespodziewanie jednak przyszło załamanie pogody, śnieżyca, a po niej w kilkunastominutowych odstępach kilka kolejnych. Dookoła zrobiło się biało, wszyscy przypominali śnieżne bałwany. O ile sam padający śnieg nie stanowił jakiegoś specjalnego utrudnienia, to to, co się działo na bieżni już tak. Gruba warstwa śniegu zalegająca pod nogami szybko przekształciła się w ślizgawkę na której można było stracić równowagę. Ratunkiem był bieg z nieco nienaturalnym krokiem, tak, by zredukować odrzut w momencie odbicia się od nawierzchni. Niektórzy nawet próbowali kroku łyżwowego…
Bardzo szybko organizatorzy zareagowali na nieprzewidziane trudności i zaczęli posypywać bieżnię piaskiem z wiaderek. Ich trud był jednak nieco syzyfowy – piasek niemal od razu przykrywał świeży, wciąż padający śnieg i po kilku okrążeniach ponownie mieliśmy ślizgawkę. Taka sytuacja – mimo co podkreślam naprawdę zaangażowanych wysiłków organizatorów – pozostała już do końca biegu.
Gdzieś w okolicach 20 km zacząłem czuć narastający ból w lewej nodze. Jakby momentami ktoś podpinał mnie do prądu. Doszedłem do wniosku, że to konsekwencja nieco – jak już pisałem – „ślizgowego” i nietypowego kroku, oraz ciągłego skręcania w lewo (zgodnie z obowiązującym na bieżniach kierunkiem biegu przeciwnego do wskazówek zegara). Postanowiłem więc zmienić krok. Rozwiązanie okazało się o tyle skuteczne (ból chwilowo minął) co mordercze – lekkie przyśpieszenie spowodowało niespodziewany i poważny kryzys – już na 25 km miałem serdecznie dość biegu ! Zwolniłem, starając się oszczędzać te resztki sił na resztę dystansu…
Nigdzie nie znajdziecie tak gęsto rozstawionych punktów żywnościowo-regeneracyjnych jak w Bytowie – co 400 metrów :-) Organizatorzy mogliby z tego powiedzenia zrobić doskonały slogan reklamowy ! Była dostępna gorąca herbata (przez cały czas trwania imprezy !!!), napój powerbar w dowolnym kolorze i banany. Do strony log