Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA   GALERIA   PRZYJAC. [13]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
ziko303
Pamiętnik internetowy
RKB Biega

Adam Zimoń
Urodzony: 1975-08-12
Miejsce zamieszkania: Wrocław
37 / 42


2014-07-20

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Dynafit Run Adventure - Górski Bieg Etapowy (czytano: 3493 razy)

PATRZ TAKŻE LINK: runadventure.pl

 

Na Dynafit Run Adventure (początkowa nazwa Beskidy Run Adventure) zapisałem się jeszcze w marcu. Coś mnie podkusiło, żeby zdecydować się na bieg, który na moim obecnym „etapie rozwoju” jest mega wyzwaniem. 3 dni – 3 biegi w górach – łączny dystans ok. 80 km. Zapisałem się i czas zaczął biec coraz szybciej. Przy moim kilometrażu tygodniowym nie przekraczającym 60 km, a głównie zawierającym się w przedziale 45-55 km, decyzja o starcie jawi się jako dość odważna, żeby nie powiedzieć samobójcza :). Oczywiście chodziło mi tylko o ukończenie, nie miałem żadnych założeń czasowych. Po prostu biec, iść i czołgać się do mety :). Głównym celem, poza fajnym spędzeniem czasu, miała być praca nad wytrzymałością, która zdecydowanie u mnie kuleje na dystansach powyżej półmaratonu. Do biegu nie przygotowywałem się jakoś specjalnie, w ostatnich 2 tygodniach zaliczyłem inny bieg górski Goral Marathon (24 km) + płaską 30-tkę we Wrocławiu.

Czym bliżej biegu tym bardziej niepokoił mnie brak jakichkolwiek nowych informacji na stronie internetowej. Lista zapisanych osób, praktycznie też się nie zmieniała i na moim dystansie było to około 40 osób. Uznałem jednak, że brak informacji to dobra informacja i 17 lipca zameldowałem się w Istebnej Zaolzie po odbiór pakietu. Na miejscu niewiele osób, więc odbiór pakietu poszedł bardzo szybko. Pakiet = numer, czip i opaska, która pozwala na korzystanie z bufetu po biegu. Można narzekać, że jak na 200 zł wpisowego (w pierwszym terminie) to mało, ale przecież chodzi o bieg. Tak więc impreza ta nie jest polecana „łowcom pakietów” :). O 20.00 miała odbyć się odprawa techniczna, ale zdecydowałem się pojechać już do hotelu, który był oddalony o kilkadziesiąt minut drogi od miejsca startu. Chciałem się wyspać, bo rano czekał mnie wyjazd około 6.30 na start.

DZIEŃ PIERWSZY – KAMIENIE, KORZENIE I BŁOTO

Pierwszego dnia temperatura była łaskawa i lekko przekraczała 20 stopni. Organizator cieszył się, że nie ma deszczu, bo podobno było dużo błota. Mówi coś o zbiegu pod wyciągiem gdzie trzeba uważać. Hmm ale o sooo chodzi? :) 8.00 ruszamy! Na początek chwilę asfaltową drogą, ale zaraz skręcamy i zaczyna się. Pierwszy podbieg, pierwszy marsz. Pierwsze dwa kilometry w tempie między 6 a 7 minut. Na trzecim kilometrze już konkretne podejście, tempo po raz pierwszy przekracza 10 min/km. Potem zrozumiałem o czym mówił organizator. Zbiegamy po trasie narciarskiej, gdzie podłożem jest mokra glina. Waga każdego buta jest większa gdzieś tak o kilogram. Zbieg jest na tyle stromy, że pokonuję go zakosami. Nagle zakręt o 90 stopni i wbiegamy w las – zbiegu ciąg dalszy. Około 5 km nie zauważam oznaczenia o skręcie i niestety nadrabiam jakieś kilkadziesiąt metrów. Na szczęście tylko tyle, bo zauważyłem zawodnika, który nie miał tyle szczęścia i zbiega z góry. Obracam się do tyły i wszystko jasne. Widzę kilka osób skręcających w prawo. Trzeba uważać. Od 7 do 12 km praktycznie cały czas pod gorę, zaczynamy gdzieś na 540 m kończy na 989 m n.p.m. To jest najwyższy punkt trasy. Na 8 kilometrze tempo znowu spada do ponad 10 min/km. Na 9 km rozdziela się trasa Trophy i Challenge, która ponownie połączy się na moim, 12 a ich 20 km. Zmęczenie też daje znać o sobie. Później zaczyna się zbieg, ale taki górski nowicjusz jak ja niewiele może tutaj nadrobić. Tym bardziej, że podłoże jest ciężkie. Na zbiegu ledwo udaje mi się uzyskać tempo poniżej 7 min/km. Kolejne kilometry to trasa niby płaska, ale technicznie dla mnie trudna. Błoto, kamienie, konieczność poruszania się po ułożonych balach drewna. Muszę tutaj uważać, żeby nie zaliczyć gleby, więc tempo gdzieś w okolicach 7-8 min/km. Gdzieś w okolicach 13-14 kilometra zaczynają mnie wyprzedać zawodnicy. Niby nic dziwnego, ale ich tempo i budowa jest zaskakująca :). Dopiero po chwili orientuję się, że to czołówka dystansu Trophy (ostatecznie minęło mnie około 14 osób z długiego dystansu). W końcu już mocno zmęczony docieram do bufetu na 18 km. Zaopatrzenie iście królewskie: woda, izotonik, banany, pomarańcze, arbuzy + żele i batony energetyczne. Sporo piję, wciągam jakiś żel i z rezygnacją patrzę na kolejne ostre podejście. Jakoś biorę się w garść i przesuwam do przodu. Co jakiś czas mijają mnie kolejni zawodnicy z trasy Trophy. Od 22 kilometra znowu dość ostry zbieg. W pewnym momencie słyszę okrzyk „w lewo” okazuje się, że z asfaltowej drogi trzeba skręcić w las i na przełaj kierować się w stronę mety. Na tym fragmencie wyprzedza mnie zwyciężczyni klasyfikacji Trophy wśród kobiet. W końcu docieram do mety. Garmin zatrzymuje się na 25,3 km (wg organizatorów było 26,3) i czasie 3:24:55.

DZIEŃ DRUGI – UPALNY ROLLERCOASTER

Drugi etap startował z Rycerki Górnej - Roztoki, a metę miał w bazie zawodów w Istebnej Zaolziu. Do Rycerki z Istebnej wyruszały autobusy o 6.00 rano. Ja z moim teamem pojechałem tam bezpośrednio z hotelu. Cóż, delikatnie mówiąc budząc się o 5:40, nie czułem się specjalnie świeżo. Nogi ciężkie i drewniane. Na dobry początek łykam dwie tabletki przeciwbólowe. Może nie było to za mądre, ale za to skuteczne. Na miejscu jesteśmy około 7.30. Wymieniam uwagi z poznanymi wczoraj i dzisiaj zawodnikami. Fajne jest to, że przy tej ilości zawodników już większość się kojarzy. Organizator ustawia nas na starcie: „Panienki” :) czyli dystans Challenge ustawia się po prawej – będziemy biegli w dół w stronę Rycerki Dolnej, „Twardziele” :) czyli dystans Trophy po lewej i od razu rozpoczynają wspinaczkę w kierunku Wielkiej Raczy. Na tym etapie trasy łączą się na 8 km Challenge i 16 km Trophy.
Pierwsze trzy kilometry z górki. Apap chyba zaczął działać, bo biegnie mi się w miarę dobrze. Postanawiam zaryzykować i przyśpieszyć. Odcinek ten pokonuję średnio po 5:25 min/km, a więc w zawrotnym jak na tym biegu tempie. Od 4 kilometra rozpoczyna się już podbieg, jednak droga dalej asfaltowa, więc dalej biegnę, chociaż już coraz wolniej. Temperatura już o tej godzinie jest w okolicach 30 stopni, więc wykorzystałem strumyk do zamoczenia czapki i schłodzenia się. Na krótką metę pomaga. Dobiegam tak do 7 km, pokonując w tym czasie 150 m przewyższenia. Zaczyna kończyć się asfalt i zaczyna się mozolna 2 kilometrowa wspinaczka. Tempo spadło do 9-10 min/km. Potem kilka „hopek” czyli góra-dół. Na szczęście nawierzchnia cały czas jest dobra, nieporównywalnie lepsza niż na wczorajszym etapie. W okolicach 10 km o mało co nie mylę trasy. Chyba ktoś przewiesił złośliwie taśmę, zaczynam zbiegać w dół. Na szczęście mijani wcześniej turyści z daleka krzyczą, że biegnę źle. Wracam i okazuje się, że mieli rację (już na mecie rozmawiałem z zawodnikiem, który niestety nie miał tyle szczęścia i pobiegł w złym kierunku). W tym miejscu dobiega do mnie inny zawodnik i czując jego oddech na plecach dobiegam do pierwszego bufety na 11 km. Po bufecie trochę zbiegu, kładka nad drogą ekspresową Żywiec-Zwardoń i kolejne 2 kilometry ostrego podejścia, gdzie 15 kilometr pokonuję w 12 minut. Wszystko to na otwartej przestrzeni, słońce grzeje niemiłosiernie. Od 16 do 19 kilometra znowu zbieg, mięśnie znoszą to coraz gorzej. Na 18 kilometrze drugi bufet. Spotykam na nim zawodniczkę z mojego dystansu. Odzywa się żyłka sportowa i opuszczam punkt przed nią, starając się uciec. Od 19 znowu mocno pod górę, prawdziwy rollercoaster. Jakoś tak roję sobie w głowie, że pewnie ten etap wg Garmina też wyjdzie krótszy i to już ostatni mocny podbieg. Niestety, nic bardziej mylnego. Gdzieś na tym etapie wyprzedza mnie pierwszy zawodnik dystansu Trophy, również idący (co prawda sporo szybciej ode mnie :)). Na 22 km kilkuset metrowy zbieg i z przerażeniem widzę idącą mocno pod górę drogę. Jeszcze chwilę się łudziłem, że trasa gdzieś skręci w dół. Niestety trzeba znów podchodzić. 23 kilometr znowu powyżej 10 minut. Na szczycie w połowie 23 kilometra pocieszam się, że pewnie ze 2, maksymalnie 2,5 kilometra i jestem na mecie. Zaczynam zbiegać, chociaż tempo w okolicach 6 min/km trudno nazwać zbieganiem :). Jakaś łąka, w końcu las. Na Garminie zaczyna się 26 kilometr, a mety dalej ani widu ani słychu. W międzyczasie mija mniej chyba 3 zawodników Trophy. Ku mojemu zdziwieniu mi też udaje się „połknąć” mocno już zmęczonych dwóch zawodników mojego dystansu. To na chwile dodaje mi energii. Dalej zbiegam, w końcu docierając do asfaltowej drogi, która już powinna prowadzić na metę. Zmęczenie już na tyle duże, że pomimo że trasa prowadzi lekko z górki, kilka razy przechodzę w marsz. W końcu jest! Widzę metę :). Wg Garmina 27,8 km i czas 3:28:19. Średnie tempo blisko 30 sekund szybsze niż wczoraj. Ufff masakra, po kilku minutach przybiega dziewczyna, której tak skutecznie uciekałem. Jest w koszulce Vege Runners, co przypomina mi, że miałem zamiar się zapisać do tego klubu :). Ostatni etap wg organizatorów ma mieć 27,7 km. Mam nadzieję, że nie będzie to 30 :)

DZIEŃ TRZECI – KRÓLEWSKI ETAP

I znowu pobudka przed 6.00. Kawa, lekkie śniadanie i ostatni raz ruszyłem w kierunku Istebnej. Na miejscu byłem około 30 minut przed startem. Założyłem strój startowy, numer, czipa i…. poczułem, że siada mi psychika :). Pierwszy raz ogarnęły mnie wątpliwości czy dam radę. Ustawiłem się na końcu i ruszyliśmy. Jedyne na czym mi zależało to ukończenie tego etapu. Zapowiadał się znowu masakryczny upał. W przeciwieństwie do wczorajszego etapu, dzisiejszy prowadzi od razu pod górkę. Najpierw asfaltową drogą, gdzie daje się jakoś człapać. Potem skręcamy w las, i tak aż do 7 kilometra. Tempo bardzo słabe, na czwartym kilometrze ponad 11 min/km. Podzieliłem sobie dystans na 3 kilometrowe odcinki, po których piję wodę lub izotonik. Potem 3 kilometry niby z górki, ale max jaki udało mi się wykręcić to 6:29 min/km na 9 kilometrze. Od 10 do 12 znowu pod górę, potem mały zbieg i zaraz następuje kulminacja dzisiejszego etapu. Wszyscy desperacko poszukują strumyków, żeby oblewać się wodą, zanurzać czapki czy chusty. Wody niestety jest jak na lekarstwo. Jak to podsumował jeden z zawodników: „Niby z pod Baraniej Góry wypływa Wisła, a ciężko znaleźć chociaż kawałek czystej kałuży” :). Przed najcięższym podejściem pod Baranią Górę zlokalizowany jest na szczęści bufet. Potem osiągam najgorszy czas na kilometrze w całym biegu, łącznie z pobytem w bufecie (trwał może 3 minuty) pokonanie 13 kilometra zajmuje mi 17 minut! Następny 14 minut! Masakra. Na szczycie rozdzielają się trasy Trophy i Challenge. Ta pierwsza odbija w kierunku Malinowskiej Skały. Nas czeka już praktycznie zbieg z kilkoma mniejszymi podbiegami. Pierwsza część zbiegu prowadzi ostro w dół, wąską ścieżką wśród kamieni. Niestety bez pewnych nóg nie dało się tutaj nic nadrobić. W zasadzie głównie uważałem, żeby nie złapać kontuzji. Gdzieś przed bufetem na 18 kilometrze udaje mi się wyprzedzić 4 osoby. Od 20 do 23 kilometra droga pozwala na szybki bieg. Szybki przy tym stanie mięśni oznacza ok. 10 km/h :). Potem znowu lekko pod górę i znowu zbieg. Na tym etapie miałem już mocno dojść i liczyłem, że jednak trasa nie ma 28 km :). Znów mijają mnie pierwsi zawodnicy dystansu Trophy. Niesamowite są gdzieś na swoim 37 kilometrze! W końcu trasa prowadzi w tym samym miejscu co podczas pierwszego etapu. Trochę mnie to przeraziło bo wiedziałem, że do mety jest jeszcze około kilometra. Na samej końcówce wyprzedzają mnie jeszcze dwie osoby z mojego dystansu. Biegli tak szybko, że myślałem, że to goście z Trophy. Trochę szkoda bo gdybym wcześniej ich zauważył mógłbym im uciec. W końcu jednak jest meta! Udało się! 28,1 km w czasie 3:58:22 :). Na mecie zamiast medalu fajna koszulka finishera, na plecach profil każdego z etapów. Będzie co wspominać.

EPILOG

Łącznie w 3 dni pokonałem około 80 kilometrów w czasie 10:52:02. Miejsce baaaardzo odległe - 24 na 33 uczestników (dystans Trophy zgromadził ponad dwukrotnie więcej zawodników). Faktem jest jednak, że nie było tam zbyt wielu przypadkowych ludzi czy też debiutantów w biegach górskich. Słyszało się np. takie rozmowy: „Na Rzeźniku coś zaczęło mnie boleć w kolanie, na Maratonie Gór Stołowych od początku był problem, ale tutaj jest już ok.” :). Dla nieznających kalendarza: Rzeźnik 20.06 – 78 km; MGS 05.07 -50 km i Trophy 18-20.08 – 110 km :).
Podsumowując imprezę jednym słowem: REWELACJA. Nie można się do niczego przyczepić. Myślę, że przy odrobinie większej reklamie w przyszłym roku limit 600 osób (taki był w regulaminie) rozejdzie się jak ciepłe bułeczki. Tereny są rewelacyjne do biegania, każdy etap ma swoją specyfiką. Jak nic nie stanie na przeszkodzie to w 2015 roku zmierzę się z dystansem TROPHY :).



Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu







 Ostatnio zalogowani
biegacz54
05:00
uro69
04:50
patryktherunner
00:26
Citos
00:25
Andrea
23:08
janusz9876543213
21:51
Henryk W.
21:46
marczy
21:26
fit_ania
21:12
seba11179
21:11
kirc
21:07
makwi
21:06
Deja vu
21:02
kamay
20:49
rolkarz
19:51
Wojciech
19:50
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |