Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 



Wulkany na nikaraguańskiej wyspie Ometepe chciały nas zabić. Nie było to z ich strony jednak nic osobistego, nie kierowały się żadnymi prywatnymi pobudkami – one po prostu już tak mają. Gdy wkraczasz na ich porośnięte gęstą dżunglą zbocza musisz się liczyć z tym, że albo Ty, albo one. Organizatorzy rozgrywanego w tym miejscu biegu terenowego Ultra Fuego y Agua mówią wprost: jeśli chcesz porozmawiać z Bogiem wystartuj w ultra, ale jeżeli chcesz się spotkać z diabłem, wystartuj na Ometepe. Pobiegłem i rzeczywiście spotkałem tam diabła.

Biegi ultradystansowe są mocno zróżnicowaną dyscypliną sportową. Zaczynają się od 50 kilometrów, a kończą w matematycznej nieskończoności ludzkiej psychiki – gdzieś hen daleko, poza granicami rozsądku. Sto kilometrów, sto mil, dwieście kilometrów, pięć tysięcy kilometrów… Mnie osobiście nigdy nie podniecało szukanie własnych granic: po zaledwie kilku ukończonych setkach już za młodu uznałem, że koncepcja ciągłego wydłużania dystansu jest ścieżką donikąd. Ponieważ jednak lubię coś przeżyć – ale nie chce mi się biec specjalnie po to stu kilometrów – od jakiegoś czasu wyszukuję krótkie ultra (takie po 50-70 kilometrów), które brak ekstremalnego zmęczenia nadrabiają niezwykłą trasą.


I taki właśnie bieg pewnego dnia znalazł nam Piotrek (nienawidzimy Cię). To była miłość od pierwszego spojrzenia: dwa ogromne wulkany sterczące pośrodku jeziora w Ameryce Środkowej, w Nikaragui. Na myśl o cierpieniach, które czekały na nas pośrodku gęstej dżungli, aż zaszkliły mi się oczy: to coś, co trochę kocham. Dystans krótki, intensywny – ale za to pełen przepaści, potworów, podejść, zejść, deszczu, upału i chłodu jednocześnie. Hasło reklamowe imprezy – wspomniane już „spotkanie z diabłem” – elektryzowało z siłą magnesu. Zebraliśmy się w czterech i polecieliśmy. Szymon, Sławek, ja… i nielubiany Piotr.

Jak przystało na 50-letnich mięczaków wybraliśmy krótki dystans, 48 kilometrową trasę wiodącą przez niższy z wulkanów zamieszkujących wyspę – Maderas. Przewyższenie do pokonania wynosiło +3200 metrów w górę i tyle samo w dół. Słodziku całej przygodzie dodawała gęsta dżungla porastająca zbocza wulkany z każdej strony; a że dziki i ciemny las zawsze wywołuje u mnie lęki, to trudno wyobrazić sobie lepsze miejsce na spotkanie czarta.


Start do naszego biegu wyznaczono na godzinę 5:00 rano, limit czasu określono zaś na 18 godzin. Jak łatwo policzyć żeby dotrzeć do mety wystarczyłoby pokonywać trzy kilometry na godzinę. Co może więc pójść nie tak przy takim limicie? Pomyślałem: łatwizna! I tutaj – dla podbicia emocji – od razu lekki spojler: najwolniejszy kilometr zajął mi… 53 minuty. Wyobraźcie sobie trasę, na której pokonanie dystansu tysiąca metrów zajmuje Wam prawie godzinę. Witajcie na Ometepe!

Pierwsze kilometry były kulturalne. Przez pierwsze dwadzieścia minut biegliśmy w ciemnościach, po pełnej czarnego piachu plaży, by następnie skręcić w bok i opuścić na wiele godzin cywilizację. Mijaliśmy skromne tubylcze domostwa, budzące się dopiero ze snu przy akompaniamencie nawołujących się nawzajem kogutów. Kiedy w końcu wkroczyliśmy na teren parku narodowego – zaczęliśmy wspinaczkę. Wtedy się zaczęło…


Ometepe to podwójna wyspa w kształcie przypominającym nieco ósemkę, złożona z dwóch wulkanów. Młodszy – liczący sobie zaledwie kilka milionów lat Concepcion – osiąga wysokość 1610 metrów; niższy i starszy – Maderas – 1326 metrów. Ten pierwszy jak na ambitnego podrostka przystało ma strzeliste i nagie zbocza, pnie się ku górze dość przerażającą stromizną pełną niebezpiecznych osuwisk. Jeżeli uważacie że to mało, to dodam jeszcze jedno – często zionie ogniem. Przez pierwsze sześć miesięcy 2024 roku eksplodował już dwukrotnie.

Ponieważ wybraliśmy krótszy dystans, to wspinaczka na Concepciona nas ominęła; wbiec na niego musiał tylko Piotrek, który wybrał trasę o długości stu kilometrów. Przed nami stało zadanie na pierwszy rzut oka dużo łatwiejsze: sympatycznie zielony szczyt Maderas. Musieliśmy wbiec na niego od północnej strony, zejść południowym zboczem, obiec go wzdłuż wybrzeża i wejść kolejny raz od zachodu – a następnie ponownie zejść i dobiec do mety. Co mogło pójść nie tak?


Mniej więcej w połowie pierwszego podejścia zachmurzyło się i zaczął padać deszcz. Błyskawicznie jedyna prowadząca na szczyt ścieżka zmieniła się w błotną lawinę – marzenie każdego, kto w młodości lubił taplać się w kałużach. Otaczająca nas dżungla pociemniała, a na wysokości kilometra stała się niemal czarna; zaczęło wiać i robić się zimno. Całe szczęście ta sama dżungla która przerażała, jednocześnie chroniła nas przed mgłą i porywistym wiatrem smagającym cały wulkan. Miejscami było przytulnie jak w zalanej wodą starej piwnicy.

Nie ma sensu opowiadać o tym, jak trzeba było czołgać się pod konarami drzew, odhaczać zahaczania i rozglądać ukradkiem za ukrytym w zielonym piekle diabłem. Obejrzyjcie film, tam wszystko pokazałem bardzo dobrze.

Kiedy w końcu wdrapałem się na szczyt i przyszła pora na zbieganie w dół, okazało się… że łatwiej jest pod górkę. To samo bagno, błoto, lawiniska – czekały po drugiej stronie z tą tylko różnicą, że teraz trzeba było zjeżdżać w dół. Często jedynym bezpiecznym rozwiązaniem było użycie tylnej części ciała jako elementu poślizgowo – amortyzującego. Z przerażeniem śledziłem zegarek pokazujący, iż przebiegniecie każdego kilometra zajmuje mi ponad 30 minut.


Osiągnięcie mety w limicie czasu z każdą godziną zdawało się coraz bardziej niemożliwe. Zszedłem na dół wulkanu po drugiej jego stronie po blisko siedmiu godzinach. Miałem w nogach zaledwie 19 kilometrów i dotarłem na pierwszy punkt z wodą; czasowo wyglądało to bardzo źle.

Nie byłem jeszcze zmęczony, ale dość mocno poobijany. Stopy już napuchły od przebywania w środowisku wodnym, ręce trochę porysowane, tyłek niczym stare jabłko. Usiadłem na kamieniu i zacząłem analizować sytuację:. do mety miałem jeszcze trzydzieści kilometrów, a pozostało mi zaledwie jedenaście godzin. Czekała mnie ponowna wspinaczka na wulkan, a potem jeszcze jedno takie samo zejście – i nie spodziewałem się, że to drugie będzie łatwiejsze. Zdawałem sobie też sprawę z tego, że z każdą godziną będę coraz bardziej zmęczony, a więc tempo będzie spadać. 2+2 = cztery, wiedziałem, że nie zdążę.

W różnych opowieściach o sztuce przetrwania często można przeczytać jakie to głupoty potrafią robić ludzie pod wpływem zmęczenia. Niestety rzadko pisze się o tym, jak głupie decyzje można podjąć będąc jeszcze w miarę wypoczętym: rozsądna kalkulacja przekonała mnie, że nie dam rady. Siedziałem na kamieniu i przekonywałem sam siebie, że nie ma sensu kontynuować wysiłku; skoro i tak nie zdążę już na metę, to po co się męczyć? Spotkałem wewnętrznego diabła, który rzucił mi kłody pod nogi. Gdybym był chociaż na 30 kilometrze – tak sobie argumentowałem w głowie – to byłoby głupio się wycofać, skoro już tak blisko do mety. Ale teraz, kiedy jestem jeszcze tak daleko, będzie to mądra decyzja!


Poddałem się i spytałem organizatorów podających wodę którędy na metę, bo się wycofuję. Pokazali mi szutrową drogę, ale nie za bardzo mogliśmy się dogadać. Ruszyłem więc wzdłuż wybrzeża z uśmiechem, że oto koniec mojej katorgi. Poddać się też trzeba umieć! Rozsądek jest rozsądny! Brawo ja: odpowiedzialny ojciec, mąż, syn, inżynier!

Szedłem tak i szedłem, i szedłem. W głowie pojawił mi się pamięciowy plan wyspy Ometepe; do tej mety rzeczywiście musiało być daleko z punktu trasy na 19 kilometrze. Minęło mnie kilku zawodników; nie wyglądali dobrze, więc nawet byłem dumny z tego, że jestem od nich mądrzejszy bo już się przecież nie ścigam, tylko tak sobie idę spacerkiem. Zrobiło się strasznie gorąco, grubo ponad 30 stopni – zupełnie inaczej niż na szczycie wulkanu. Z pragnienia zaczynało mi wirować w oczach, ale w tej dziczy nie było nawet sklepiku w którym dałoby się coś kupić. Po jakichś trzech godzinach takiego marszu… dotarłem do kolejnego punktu odżywczego. Okazało się, że cały czas byłem na prawidłowej trasie i zameldowałem się na punkcie kontrolnym na 30 kilometrze.

Napiłem się porządnie, uzupełniłem zapasy płynów w plecaku – i ruszyłem dalej, znowu pod górę. Przypomniały mi się, moje myśli sprzed kilku godzin: „gdybym był na 30 kilometrze, to głupio byłoby się wycofać…„. No więc stało się; do mety już blisko – zaledwie dwadzieścia.


Uśmiechnięty ruszyłem przez dżunglę w kierunku wulkanicznego szczytu, tym razem od zachodniej strony. Podejście bardzo szybko zweryfikowało mój uśmiech; skały zrobiły się pionowe i nie miały końca. Z przerażeniem spoglądałem na zegarek, który pokazywał, że pokonanie kolejnych stu metrów zajmuje mi po pięć, sześć, siedem minut. Nie kilometra, ale stu metrów! Miałem tylko jedno marzenie: dotrzeć na szczyt zanim zrobi się ciemno, i zejść możliwie nisko póki nie zapadną całkowite ciemności.

Na szczycie ponownie panoszyła się mgła i nic nie było widać. Może to i dobrze, bo nie było czasu na romantyzmy; rzuciłem się biegiem w dół, by pokonać choć najbardziej niebezpiecznie odcinki zejścia jeszcze przy ostatnich promieniach światła dziennego. Piętnaście minut później zrobiło się czarno.

Kolejne siedem kilometrów pamiętam tylko jako ból. Kamienie, potknięcia, wywrotki. Błoto, jadowite mrówki i straszne dźwięki wydobywające się z lasu. Cienie przyjmowały kształt węży, wisielców, zjaw. Psychika odcięła mi reagowanie na bodźce zewnętrzne tak skutecznie, że nawet żywa tafla maszerujących ogromnych mrówek które przecięły mi kilka razy drogę, nie zmusiła mnie do zatrzymania się. Sto tysięcy zwierzątek niosących poobcinane liście drzew, niczym żywy dywan chodzący na własnych nogach. A ja nie włączyłem kamery… Nocne życie lasy jest niesamowite.


Na cztery kilometry przed metą wulkan w końcu się skończył. Miałem już wszystko w nosie, połamałem kijki, zgubiłem okulary. Znowu siedziałem na jakimś kamieniu i przeklinałem na głos. Traf chciał – a może to był diabeł, a nie przypadek – że na trzy kilometry przed metą mijałem w odległości zaledwie czterystu metrów mój skromny pokoik wynajęty w lokalnej hacjendzie. Miałem wszystko gdzieś tak bardzo, że postanowiłem iść spać. Nie interesowała mnie meta, ukończenie biegu, finiszowe kilometry. Po raz drugi moja głowa obwieściła zejście z trasy.

Przez większą część trasy gdzieś w mojej okolicy poruszał się inny zawodnik – młody, bo liczący sobie zaledwie 23 lata, Nikaraguańczyk Armel Gonzales. Czasami szedł przedemną, czasami za mną; czasami ja sprawdzałem co mu się stało bo leżał na ziemi, a czasem on krzyczał do mnie jak się zgubiłem i szedłem wprost w wulkaniczną kalderę. I w tym właśnie momencie, w chwili drugiego zwątpienia krzyknął na mnie i kilkoma dosadnymi słowami powiedział co o mnie myśli. Nie zacytuję, bo dostanę bana za używanie słów społecznie uznawanych za nieprzystojne dżentelmenowi. Kazał mi iść dalej do mety.

Zaczęliśmy biec. Najpierw z trudem, potem coraz szybciej i szybciej. Wbiegliśmy na plażę z której wystartowaliśmy szesnaście godzin wcześniej. Oby szybciej do mety, oby już się to skończyło. Wiatr wiał od jeziora, huczało w głowie, nogi już nawet przestały boleć szczęśliwe, że w końcu dotykają czegoś płaskiego i miękkiego. Zdjąłem buty i biegłem dalej boso; nadepnąłem wielką żabę, ale chyba nie była jadowita bo wciąż żyję.

Wbiegliśmy na metę, pogratulowaliśmy sobie, i poszliśmy każdy w swoją stronę. Do tej mojej cholernej hacjendy musiałem wracać teraz znowu trzy kilometry, więc włóczyłem się powoli, niczym zombi w jej kierunku krok po kroku. Odpoczywałem pod każdą latarnią; było już dawno ciemno. W pewnym momencie podjechał do mnie jakiś motor. Siedział na nim mój przyjaciel od gehenny, Armel Gonzales.

– A co ty się tak wleczesz, jeszcze Ci mało chodzenia? Wsiadaj, podwiozę Cię.

Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie!


Wiem, że teraz będziecie się śmiać i nie weźmiecie moich słów na poważnie, ale kiedy już odpocząłem to zrozumiałem, że rozgrywany na nikaraguańskiej wulkanicznej wyspie Ometepe Ultra Fuego y Agua to impreza dla każdego. Nie sztuka spełniać marzenia, o wiele trudniej jest je wymyślać. Ten artykuł potraktujcie jako moją pomoc dla Was – wymyśliłem Wam marzenie, a Wy musicie je już tylko spełnić. Obiecuję: będzie Wam się podobało. Biegi ultra są fajną i łatwą dyscypliną sportową jeżeli tylko wybieracie rozsądnie krótkie dystanse.

Nasz Piotrek – którego bardzo nie lubimy za to, że nas na to namówił – wybrał dystans stu kilometrów; i kiedy ja kładłem się spać, on miał przed sobą jeszcze dobre czterdzieści kilometrów biegu. Musiał wejść na drugi wulkan, i z niego zejść. Kiedy ja wstałem rano i zjadłem śniadanie, on wciąż był na trasie. Nigdy nie zrozumiem po co ludzie robią sobie takie rzeczy – kiedy zobaczyłem go wracającego późnym popołudniem następnego dnia z mety wydało mi się, że zobaczyłem ducha. Uśmiechnął się, położył na trawie i zasnął. Kilka godzin później otworzył jedno oko i powiedział: Ale było fajnie. I znowu zasnął. Pokonanie stu kilometrów zajęło mu 30 godzin.

Czy spotkałem diabła, o którym opowiadają organizatorzy tego biegu? Tak, spotkałem, i to dwa razy. Nie czaił się on jednak w mroku dżungli, nie zastawiał pułapek na zboczach wulkanu. Siedział sobie cały czas wygodnie w mojej głowie; bo najgorszego diabła nosimy w sobie. Kiedy się poddajemy, wtedy on robi sobie piknik i otwiera triumfująco piwo. Dla równowagi w głowie powinien siedzieć też anioł, ale mój miał chyba urlop; albo pojechał ubierać się do Prady.

Zapraszam na mój blog - 40latidopiachu.pl



Komentarze czytelników - brakskomentuj materiał

 Ostatnio zalogowani
maraton56
18:51
grzk66
18:40
benek88
17:59
akatasz
17:58
zwojtys
17:12
INVEST
17:12
bobolo500
17:11
Raffaello conti
17:10
Rychu67
15:51
Andrea
15:41
uro69
14:26
rychu18625
12:41
zetus
12:28
stanlej
12:28
biegacz54
11:00
tom-wr
10:14
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |