|
| GrandF Panfil Łukasz LKS Maraton Turek
Ostatnio zalogowany 2024-10-17,17:31
|
|
| Przeczytano: 766/785385 razy (od 2022-07-30)
ARTYKUŁ | | | | |
|
Ból niewiedzy | Autor: Łukasz Panfil | Data : 2013-09-12 | Jestem maratończykiem. Fakt niepodważalny. Przebiegłem 11 maratonów. Gdyby ktoś jednak zadał mi pytanie, kim czuję się bardziej – lekkoatletą, czy maratończykiem odpowiadam bez wahania – lekkoatletą.
Nie zagłębiam się w szczegóły, bo oczywistym jest, że termin drugi wpisuje się w pierwszy. Taki już mój stan ducha i umysłu, lekkoatletyczny. Takie moje pochodzenie, lekkoatletyczne. Kocham bieżnię do dziś mimo, że od lat nie jesteśmy już razem. To był trudny związek. Bieżnia o ile w ogóle odwzajemniała uczucie, partnerką była toksyczną.
Przyszłości ze sobą nie wróżysz,
Marzenia i plany wciąż burzysz!
Nie chcesz mnie chyba już gościć,
Masz dosyć mojej miłości!
Mimo to pokornie znosiłem jej kaprysy. Wylewałem dla niej hektolitry potu. Traciłem kolejne włosy stresując się presją wysokich prędkości, międzyczasów i pikającego przed linią tajmera. Ale wciąż była nadzieja, że będzie lepiej i szybciej, że pojadę na kolejny miting i upoję się flaszką urwanych sekund. Tak również bywało, wtedy zapominałem jaka była niewdzięczna
Oszukujesz, wabisz i kłamiesz!
Psychikę moją niedługo połamiesz!
Nie neguję faktu tego w złości
iż dałaś również chwile radości.
Frustracja jednak narastała. W dodatku gdzieś tam w poczekalni cierpliwie siedziała inna. Ulica. Kochała mnie próbując przekonać o swojej atrakcyjności. Ja wolałem jednak gładzić kolcami miękkie tory tartanu. Ulica delikatnością nie grzeszyła, twardy asfalt, miejscami wybrakowany nie zachęcał do romansu. Wiedziałem jednak, że ucieczka w jej zakręty podniesie moją zawodniczą wartość. Mawiają, że facet to świnia. Zgadzam się. Kiedy sezon lekkoatletyczny zabierał moją bieżnię na urlop, jesienią dawałem się wciągać w uliczne gierki. Nie widziałem nic złego w kilku numerkach – piątki, dyszki, dłuższe relacje nie wchodziły w grę.
Odchodzę, rzucam i z Tobą zrywam!
Miłość do Ciebie nareszcie wygrywam!
Dla innej się z Tobą rozwodzę,
do niej – Ulicy, Bieżnio odchodzę.
Tak było również 13 lat temu…
Jako 20-letni chłopak zamieszkałem we Wrocławiu. Po wyśmienitym sezonie letnim, gdzie na 13 startów pobiłem 9 rekordów życiowych przyszedł październik. Tradycyjnie więc pozwalałem sobie na kilka ulicznych startów. Niewiele, bo zawsze byłem przeciwnikiem łączenia tartanu z asfaltem. Czytając wiele tekstów specjalistycznych naładowałem sobie głowę teoriami o negatywnym oddziaływaniu tartanowej nawierzchni na układ ruchu. Teorie te potwierdzone były praktyką kolegów po fachu.
Chcąc więc odciążyć zmęczone sezonem mięśnie, ścięgna i kości wybrałem do treningu stadion żużlowy. Jako, że Wrocławia nie znałem, wybór padł na jedyny znany mi wówczas stadion „rozgrzewkowy” olimpijskiego kompleksu. Z sentymentem spoglądałem na położone tuż obok mondo, gdzie 3 miesiące wcześniej biłem rekord życiowy na 3000m. Ale decyzja zapadła – ma być żużel, jest żużel. Pierwszy trening, pierwszego października wypadł bardzo dobrze. 8km w 2-gim zakresie po 3:36/km, ostatni kilometr w 3:02.
Całość 28:15, biegało się super.
Mój organizm lubił 2-gi zakres, lubi do dziś. Chyba mogę powiedzieć, że jest to środek treningowy, który sprawia mi najwięcej przyjemności. Przygotowywałem się do atestowanej dychy – „Biegu Warciańskiego” w Kole. Trzeba było trzasnąć jakieś tempo. Minęły 4 dni i 5-ego października znów znalazłem się na „rozgrzewkowym”. W planie miałem 6x1km po 3:05. Rzecz wyczerpująca, acz zupełnie znośna. W miesiącach poprzedzających wykonywałem ten trening wielokrotnie i szybciej.
Oczywiście różnica polegała na tym iż stopy uzbroiłem tym razem w buty, a nie jak wcześniej w kolce. Zacząłem. Już po 200 metrach wiedziałem, że będzie ciężko. Nie mogłem utrzymać tempa. Musiałem sprężyć się niezwykle, aby zgodnie z założeniem wykonać pierwszego „tysiączka”. Tempo utrzymałem, ale kosztowało mnie to wiele. Zapowiadała się rzeźnia. Podczas drugiego powtórzenia dołączył do mnie rowerzysta. Starszy pan, który zaczął gadać.
Nie muszę dodawać, że w najmniej właściwym momencie. Gadał. O zawale, o tym jak lekarz zapisał mu aktywność fizyczną i jak to możliwe, że tak szybko biegnę. Niestety moja wrażliwość zawsze wygrywała z profesjonalizmem, więc podczas drugiego „tysiączka” trwającego katorżnicze 3 minuty i 5 sekund odpowiadałem mojemu rozmówcy. Krótko i zwięźle, ale jednak. W przerwie tłumaczyłem towarzyszowi, że w czasie tego szybkiego biegu nie będę prowadził dialogu. Pan zrozumiał, jednak moja zamknięta prywatność treningowa została już naruszona. Moje celebrowanie treningowego zgonu zostało nieco podeptane. Z trudem przeżyłem, dowożąc wszystkie 6 kilometrowych odcinków w 3 minuty i 5 sekund.
Biegało się ciężko, po czwartej myślałem że zdechnę, ale dwie ostatnie były jeszcze w miarę do wytrzymania. Nigdy w butach po żużlu tak szybko i tyle nie latałem.
W niedzielę, ósmego dnia października w planie był znów drugi zakres. Bez mrugnięcia okiem, z uśmiechem na twarzy zrobiłem ósemkę znów po 3:36, kończąc „odczuwalnym” kilometrem w 3:01
Po kilku kolejnych dniach powtarzałem tysiące. Podczas rozgrzewki podjechały na tereny stadionu olimpijskiego 3 autobusy, szczelnie wypełnione funkcjonariuszami policji. Ciekaw byłem w jakim celu przybyli. Nie odbywał się przecież żaden mecz żużlowy. Panowie wysiedli, otrzymali wyposażenie w postaci grabi i łopat i się zaczęło… Stróże prawa zaczęli grabić liście. Pół biedy. Niestety chwilę później zaczęli je palić, a ja stałem już na linii.
W momencie kiedy zacząłem biegać, cały stadion spowity był dymem liściastym. Czegoś takiego do tamtej pory na treningu jeszcze nie przeżyłem. Oddychałem dymem. Biegało się znowu źle, ale tym razem mogłem to przypisać wynaturzonej wymianie gazowej w moich płucach. Byłem zły, przede wszystkim na policję, która na pewno przyjechała w momencie mojego treningu żeby zrobić mi na złość!
Biegało się strasznie! Stadion cały zadymiony, nie było czym oddychać, miałem robić 6x, ale zrobiłem 5 bo już po pierwszej nie miałem siły.
Średnia: 3:06.46 w tak skandalicznych warunkach! Gdybym wówczas znał słowo „szacun” powiedziałbym sam do siebie - „szacun Łukasz”.
4 dni później wystartowałem na wspomniane 10km. Utwierdziłem się w przekonaniu, że katorżniczy trening popłaca. Wynik 31:39 przeszedł moje oczekiwania, spodziewałem się występu o mniej więcej minutę wolniejszego. Tydzień po niezwykle budującej dyszce zrobiłem 8km w drugim zakresie intensywności. Oczywiście na stadionie „rozgrzewkowym”.
OWB IIz – 3:40/1km (8km), zrobiłem kółko więcej (pomyliło mi się) przycisnąłem je w 1:03.07. Biegało się b.dobrze.
Dzień po moich 20-tych urodzinach zawitałem po raz kolejny przeczołgać się na kilometrowych odcinkach. Zacząłem mieć już pewną traumę po poprzednich. Z założenia miało być nieco wolniej. Scenariusz nie różnił się jednak od poprzednich „edycji” tego treningu. Kończyłem prawie nieświadomy tego co robię i gdzie jestem. 3:07.00, 3:08.41, 3:07.67, 3:08.47, 3:07.44 i upragniona, treningowa meta, za którą padłem prawie bezwładnie.
Padłem na zielonej trawie w piękny, słoneczny dzień. Leżę wyczerpany, ale szczęśliwy że to już koniec. Leżę i czuję… Najpierw wilgoć, a potem smród. Albo odwrotnie, bez znaczenia. Kupa. Kupa pod moim tyłkiem. Ale nie moja. Na szczęście nie moja. Chociaż to również bez znaczenia...
Zerwałem się z taką werwą jakbym właśnie wstał z łóżka zdając sobie sprawę, że spóźniłem się na jakieś ważne wydarzenie. Owszem to było wydarzenie - murawa stadionu długa i szeroka, a ja musiałem akurat paść „na kupę”. Do mieszkania 6km komunikacją miejską. Po solidnie wykonanych tysiącach chciałem godnie udać się na drzemkę regeneracyjną, a tu kupa. Psia w dodatku.
Żeby nie ciągnąć dalej tego smrodu, dodam iż zimne natryski pod trybuną stadionu tartanowego działały, a ja miałem na szczęście jeszcze długie spodnie leżące w zaciszu plecaka. Wybacz czytelniku jeśli produkt spożywczy, który trzymałeś z zamiarem wprowadzenia do układu pokarmowego stracił smak.
Na tym przyjemnym obiekcie zdarzyło mi się jeszcze kilka dni później zrobić trening. 8km po 3:40.
Biegało się strasznie, po 5km odleciałem.
Niesmak pozostał, a właściwie smród. Stadion omijałem szerokim łukiem.
Minęły 3 lata. Podczas pogawędki z nowym trenerem doznałem koszmarnego olśnienia. Jacek wspominając czasy swojej kariery sportowej i stadionu „rozgrzewkowego” powiedział „bo wiesz, okrążenie na tym stadionie ma CZTERYSTA DWADZIEŚCIA METRÓW. Wróciłem do domu, otworzyłem dzienniczek treningowy roku dwutysięcznego i - o zgrozo dokonałem weryfikacji:
01.10.2000
OWB II 8km po 3:25.3/km, ostatni km 2:53.1
05.10.2000
WS dł 6x1000m po 2:55.7
08.10.2000
OWB II 8km po 3:25.3/km, ostatni km 2:52.0
11.10.2000
WS dł 5 x1000m po 2:57.15
23.10.2000
OWB II 8km po 3:29.0/km, ostatnie 400m 60.0
26.10.2000
WS dł 5x1000m po 2:58.4
30.10.2000
OWB II 8km po 3:29.2/km
Jestem winny nieumyślnego zamachu na własne życie. Nie wiedziałem. Nie wiedziałem również, że atestowana trasa „Biegu Warciańskiego” akurat w tym jednym, jedynym dwutysięcznym roku straciła atest. Ze względu na remont ronda, miała dokładnie 250 metrów mniej. Byłby to więc wynik w okolicach 32:35, czyli tyle na ile ówcześnie było mnie stać. Trzeba było odczytywać sygnały jak robili to Indianie sugerując się znakami dymnymi i kamieniami, leżącymi na ziemi.
Ja nie uważałem na znaki. Ani te dymne nadawane przez policję palącą liście, ani te spoczywające dostojnie na ziemi jak psia kupa.
Nie zawsze pomiędzy katorżniczym treningiem, a świetnym rezultatem można postawić znak równości. Realnym, mocnym treningiem uzyskałem fikcyjny, dobry wynik. Szkoda, że nie było odwrotnie. Tak to już czasem bywa, że "kupa" wykonanej roboty pozostawia smród porażki... |
| | Autor: mamusiajakubaijasia, 2013-09-12, 08:47 napisał/-a:
Świetny tekst.
Wzruszyłam się potężnie, solidaryzując się z autorem (sugestywna wizja kupy pod tyłkiem zadziałała).
Pisz częściej, proszę:) | | | Autor: Admin, 2013-09-12, 09:48 napisał/-a: A mnie najbardziej urzekło dowiedzenie się, że stadion ma 420 a nie 400 metrów po takich treningach :-) | | | Autor: darwojt, 2013-09-12, 10:04 napisał/-a: Fajnie sie czytalo. Nie mialem okazji dlugo smakowac biezni. Ale ulica jest ok. Szacunek paniekolego za wyniki i tekst. Napisz cos jeszcze kiedys. | | | Autor: mirotrans, 2013-09-12, 10:08 napisał/-a: Na tej bieżni co roku odbywa się Wrocławski Test Coopera, i też wszyscy(nie wyłączając osób odpowiedzialnych za pomiar dystansu) są przekonani, że ma ona 400 metrów. Wychodzi na to, że mogę sobie dodać 150 metrów. | | | Autor: soypolaco, 2013-09-12, 12:02 napisał/-a: Chłopie!, nawet nie wiesz, jak mnie podbudowałeś. Właśnie we wtorek robiłem ostatni mocny trening przed Maratonem Wrocławskim dokładnie na tym stadionie: 10x1 w tempie dla mnie dość mocnym - wychodziło 4:40 (inna sprawa, ze na taki trening troche za późno).
Teraz wiem, że biegłem nie 1000m lecz 1.050m. i to w tempie bodaj 4:27. | | | Autor: emka64, 2013-09-12, 15:24 napisał/-a: Lucas , dzięki , już koryguję kilometry w dzienniczku :)
Też wczoraj lataliśmy na tym stadionie . | | | Autor: benek_b, 2013-09-12, 16:47 napisał/-a: No to będzie zdziwienie i rozczarowanie wynikiem jak test odbędzie się w końcu na tartanie ;)
Ale też się zaskoczyłem tym odkryciem, nieraz tam robiłem "czterysetki", to tłumaczy cholerne zmordowanie przy próbie bieganie w podanym z tabel tempie danielsowskim. Dzięki za wiedzę, uniknę bólu ;) | | | Autor: Baju, 2013-09-12, 20:33 napisał/-a: "...SZACUN Łukasz..." | | | Autor: Krissmaan, 2013-09-13, 17:28 napisał/-a: Sympatyczny wpis z ciekawym doprowadzeniem czytelnika do puenty. W niedzielę miałem podobną sytuację. Na mecie półmaratonu w Iławie posmutniałem, że wypadłem poniżej założonego wyniku. Smutny już byłem na 17 km gdzie czułem, że nie utrzymam ambitnie wyznaczonego tempa. Smutny taki byłem do momentu kiedy wieczorem rzuciłem się do ulubionych analiz. Po pierwsze okazało się, że czas netto jest lepszy o 16 sekund od życiówki sprzed roku. Po drugie na 10 km miałem o ponad 5 minut czas lepszy niż rok temu. Po trzecie wszyscy mówili, że było strasznie gorąco o wiele bardziej niż rok temu. Po czwarte ten sam zwycięzca rok temu miał 4 minuty lepszy czas i czołówka także. Po piąte na koniec przypomniałem sobie, że trasa w tym roku była o jakieś 300 metrów dłuższa. Albo inaczej rok temu o 300 krótsza i mój wynik tego roczny wcale nie jest moją porażką. Szkoda, że nie cieszyłem się tym co zrobiłem na miecie.
Bardzo poda mi się poetyckie przedstawienie ziązku biegacza z tartanem i asfaltem i wynikających z tego emocji. Jak do tej pory pierwszy taki wpis. Proponuję koledze nadać miano. Najlepszego Poety Wśród Biegaczy lub Najlepszego Biegacza Wśród Poetów.
Pozdrawiam. | | | Autor: Andrzej., 2013-09-14, 20:01 napisał/-a: Ja przebiegłem dwa razy więcej maratonów niż Łukasz i absolutnie czuję się maratończykiem a nie lekkoatletą. Na bieżni biega się okazjonalnie, gdy org ustawi tam metę, poza tym biegamy gdzieś... tak jak np. chodziarze. Reszta uprawia lekkoatletykę tam gdzie jej miejsce - na stadionie.
Ale! Ale! Jeden, jedyny raz byłem lekkoatletą, kiedy zafundowałem sobie maraton na bieżni, zupełnie treningowo, solidaryzując się z biegaczami 42/42 - czyli 105,5 kółek - POLECAM. Można wiele przemyśleć!
Andrzej | |
|
| |
|