Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

Przeczytano: 635 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:0/0

Twoja ocena:brak


Prokom Gdynia Maraton 75
Autor: Michał Walczewski
Data : 2002-02-18

Przyjechałem, wystartowałem, zmęczyłem się, wyjechałem... I co ? A to, że minęły trzy dni, a ja cały czas nie mogę wyjść z podziwu nad doskonałością organizacji Prokom Gdynia Maraton 75
Ale chyba najłatwiej mi będzie zacząć od początku:


Dzień Pierwszy

Przyjechałem w piątkowe południe pamiętając, że Biuro Zawodów przyjmować będzie zgłoszenia oraz weryfikować zawodników tylko do godziny 16:00. W rzeczywistości zamknięcie biura przesunięto aż na godzinę 22:00, i każdy kto chciał, zdążył załatwić formalności.

Już na samym początku wielkie brawa dla organizatorów: chociaż biuro było odległe od stacji PKP o wiele kilometrów, to po prostu nie dało się zabłądzić – nie dość, że każdy mógł choćby ściągnąć z internetu szczegółowy opis dojazdu (numery autobusów, trolejbusów, przystanki), to jeszcze wszystkie te pojazdy były oplakatowane informacjami o zawodach. Wystarczyło dosłownie wyglądać przez okno, aby wiedzieć że czas wysiąść – na ulicy transparenty wskazywały na każdym kroku kierunek do biura!

Atrakcyjne dziewczyny przyjęły mnie z należytą starannością i pokierowały moją osobą sprawnie, i co ważne skutecznie: wypełnienie druku zgłoszenia, lekarz (pomiar ciśnienia), hotel oraz uiszczenie opłaty startowej (25zł). Zamieniłem kilka szybkich zdań ze spotkanymi przyjaciółmi, rozlokowałem się w hotelu (można było także wybrać salę gimnastyczną) i biegiem popędziłem oddać się atrakcjom turystycznym – zwiedzaniu Gdańska, Gdyni i Sopotu.

Kolejne brawa: przez cztery dni (8-11 lutego) zawodnicy poruszali się środkami transportu miejskiego BEZPŁATNIE. Wystarczyło okazać identyfikator otrzymany w biurze zawodów i już!

Na 18:30 organizatorzy zaprosili wszystkich na Pasta Party połączone z uroczystym rozpoczęciem imprezy. Spotkanie odbyło się z WIELKĄ POMPĄ w multikinie Gemini na skwerze Kościuszki. Nie dość, że wszyscy poczuliśmy się ważni (specjalne identyfikatory, zarezerwowane stoliki na środku sali, tłumy przypadkowych wprawdzie, ale jednak - kibiców) to jeszcze oprawa była znakomita – podniosła muzyka, profesjonalny spiker, telewizja, reflektory, przedstawiciele władz miasta i sponsorzy. Każdy z nas miał bony na wyżywienie. Ale jakie ! Kuchnia wietnamska – wielka porcja ryżu, sałatek i delikatnego, wręcz doskonałego kurczaka w sosie ostrym. Azjatycki kelner oczywiście ani słowa po polsku nie umiał, co tylko dodawało autentyczności potrawie. Do tego oczywiście piwo i widoki długich nóg prezenterek :-)

Prezentacja sponsorów wypadła bardzo sprawnie i ciekawie. Także uroczyste wręczenie numerów startowych zawodnikom z TOP 10 imprezy było interesujące – doskonałe wyniki, mistrzowie i wicemistrzowie europy oraz polski itd. Doskonała śmietanka ultradystansowców na starcie to głownie zasługa Andrzeja Magiera, który wniósł swój wielki wkład w organizację biegu. Nie ma to jak człowiek, robiący coś na czym się zna, i w czym ma doświadczenie.

Kto chciał, mógł zostać dłużej (spotkanie kończyło się o 20:00) a reszta wracała do GOSIR-u (Gdyński Ośrodek Sportu i Rekreacji – główny organizator zawodów). Jakżeby inaczej – organizatorzy zapewnili komfortowy niskopodłogowy autobus, który zawiózł nas pod same drzwi kwater.

W pokoju mieszkaliśmy w czwórkę: ja z moją narzeczoną (którą udało mi się namówić na start), Tadeusz Dziekoński oraz jakimś człowiek odpowiedzialny za obsługę informatyczną imprezy. O ile Tadeusz jest idealnym człowiekiem do współpracy i pomocy, to ten drugi okazał się chamem. Nie interesował go fakt, że wszyscy rano startujemy w biegu, że o 6:00 musimy wstać. Zapalił światło w pokoju i ani myślał go gasić. Zapytany stwierdził, że wklepuje dane do komputera i o wyłączeniu światła nie ma mowy. Na propozycję, żeby włączył sobie lampkę lub przeniósł się ze stolikiem do przedpokoju, odpowiedział twardo WYKLUCZONE. Wykazując całkowitą ignorancję oraz bezczelność oznajmił nam, że on pracuje dla naszego dobra, skończy około godziny pierwszej w nocy, i on tu jest najważniejszy. No cóż – widząc, że dalsze pertraktacje nie mają sensu (a zrobiła się już północ i nijak oka nie dało się zamknąć), wstałem, i zgasiłem światło proponując mu wezwać kierownictwo hotelu.


Dzień drugi

Przez cały piątek padał deszcz, ale na szczęście w sobotę od rana pogoda była doskonała. Fakt, że trochę zimno, ale do czego są maści rozgrzewające ? Jak było do przewidzenie, na start zawiozły nas dwa autobusy (nowoczesne, z klimatyzacją, z napisami Maraton Gdynia 75 km). W jednym z nich mieścił się (już na zawodach) boks na podręczne ubrania i przedmioty zawodników (ja w nim trzymałem np. aparat fotograficzny) oraz wierzchnie ubrania. Dodatkowo była dostępna duża szatnia, w której zostawiliśmy większe przedmioty – ubrania, torby, plecaki. Trasa składała się z 5-cio kilometrowej pętli, która za każdym razem przebiegała prawie przez “środek” autokaru, więc z pozostawieniem zbędnych ubrań czy też “dopakowaniem się” nie było kłopotu.

Drugi autobus natomiast woził wahadłowo zawodników z linii mety do kwater i z powrotem. Dystans 75 km nie był obowiązkowy – bieg można było przerwać co 5 km, na końcu każdego okrążenia w specjalnej strefie. Można było zejść z trasy, odpocząć, ogrzać się, a następnie ponownie ruszyć na kolejne okrążenia. Organizatorzy nie robili absolutnie żadnej różnicy między tymi, którzy pokonali 5 km, a tymi co 75. Każdy dostawał medal, koszulkę, dyplom itd. Ja osobiście pokonałem razem z moją drugą połową 5 okrążeń (25 km), co było o 15 km więcej niż zakładał plan – po prostu aż nie chciało się kończyć biegu. Za taką koncepcję biegu składam pomysłodawcom szczere gratulacje – dzięki temu zawody były dla wszystkich – i dla zawodowców, i dla amatorów, i dla takich leni jak ja.


Trasa biegu: jak na mój gust doskonała. Pętla biegła częściowo przez centrum miasta (500 metrów główną ulicą!), częściowo nad samym morzem (po deptaku – 30 metrów do Bałtyku), częściowo skwerem Kościuszki (można było podziwiać Dar Pomorza, Błyskawicę itd.) oraz bulwarem nadmorskim. Jedynie na odcinku ok.600-800 metrów na każdym okrążeniu czekała na nas zasadzka w postaci błotnistej drogi gruntowej, co jednak przy nietypowym dystansie nie wpływało na bieg zbyt ujemnie – i tak nikt przecież nie bił rekordu życiowego na 75 km! Było trochę pod górkę (około 20 metrów na 600 metrowym odcinku), ale za to później z górki ;-) Kibice raczej przypadkowi, ale zdarzali się też prawdziwi znawcy tematu. Kiedy słońce wyszło zza chmur wiele osób wybrało się na sobotni spacer i przyglądało się naszym zmaganiom.


Mimo, że pętla była krótka, to rozlokowano na niej aż trzy punkty żywieniowe. Woda niegazowana, herbata, kawa cappucino (wszystko w konfiguracjach: zimne, ciepłe, gorące), banany, ciastka (doskonałe!). Co było później nie wiem, gdyż przed 11:00 jak już mówiłem zszedłem z trasy, ale nie słyszałem, żeby ktokolwiek się skarżył.


Trasa była całkowicie zamknięta dla ruchu – poza biegaczami i konnymi patrolami policji oraz straży miejskiej nikt i nic po niej się nie poruszało. Zamknięty był nawet odcine

k biegnący przez centrum miasta, choć spokojnie można było puścić ruch samochodowy jedną stroną drogi. Jednak organizatorzy postawili sprawę jasno: najważniejsze dobro zawodników ! Żadnych spalin na trasie ! BRAWO !


Na mecie cały czas coś się działo: a to występy grup rockowych, a to konkurs, a to przygrywa orkiestra Marynarki Wojennej. Jak już mówiłem autobusy woziły nas wszędzie i gdyby nie turystyka, to ani razu nie musiałbym korzystać z bezpłatnych biletów MZK. Ciekawostką było pojawienie się 75 osobowej grupy żołnierzy Marynarki Wojennej, którzy w pełnym umundurowaniu pokonali dystans 1 okrążenia. Wyglądało to świetnie – tylu chłopów biegnących równo w dwuszeregu. Przypomniały mi się zaraz start Wojskowego Klubu Biegacza META Lubliniec w Maratonie Wrocławskim i mój podziw dla marynarzy nieco przyblakł :-)


Po zakończeniu biegu (pełny dystans pokonało 58 zawodników, łącznie wystartowało ponad 140, nie licząc marynarzy) odbyła się Msza Święta dla wszystkich chętnych, a o 20:00 nastąpiło uroczyste zakończenie dla wszystkich zawodników - ponownie w multikinie Gemini. Pompa i wspaniała atmosfera całkowicie przebiły wszystko, co do tej pory widziałem. Nagrody dla zwycięzców klasyfikacji generalnej, klasyfikacji wiekowych, oraz kategorii specjalnych-niespodzianek były wręczane jakby to były medale olimpijskie. Piwo smakowało, wietnamski kucharz dalej nie umiał powiedzieć nic po polsku, a prezenterki oraz damska część publiczności miały jeszcze krótsze spódniczki niż dzień wcześniej. Kto chciał i miał siłę, mógł zostać na dyskotece i bawić się do białego rana...


Podsumowując: cieszę się, że na krajowej mapie biegów pojawiła się nowa gwiazda, w dodatku tak jasno świecąca. Gdynia jako organizator dodatkowo cieszy – może w końcu nauczy kilku człowieczków z Maratonu Solidarności jak można (kiedy się chce), zrobić na prawdę Wielką Imprezę.

Z pewnością wiele spraw przeoczyłem, na pewno nie uda mi się też odpowiednio podziękować organizatorom za tak doskonałą imprezę. Jako błąd mogę tylko wymienić brak klasyfikacji dla kobiet (choćby generalnej), jako dodatkowy plus spełnienie mojego marzenia – zawody w sobotę a nie w niedzielę. Dzięki temu mogłem sobie spokojnie dojechać do pracy i nie musiałem biec natychmiast po minięciu mety do pociągu. Od dzisiaj Prokom Gdynia Maraton 75 będzie dla mnie modelowym biegiem, do którego będę porównywał inne moje starty. Czy komuś uda się szybko przebić Gdyńską organizację szczerze mówiąc wątpię, choć liczę tu po cichu na tegoroczny Maraton Dębno. W telewizyjnym teleturnieju “21” powiedziano by: MAMY MISTRZA !



Komentarze czytelników - brakskomentuj materiał



















 Ostatnio zalogowani
mariuszkurlej1968@gmail.c
07:34
romangla
07:33
cinekmal
07:29
42.195
07:24
biegacz54
07:23
rezerwa
07:21
Wojciech
07:15
przemcio33
06:57
uro69
04:50
patryktherunner
00:26
Citos
00:25
Andrea
23:08
janusz9876543213
21:51
Henryk W.
21:46
marczy
21:26
fit_ania
21:12
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |