Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

mesz
Warszawa Mktv
MaratonyPolskie.PL TEAM
MaratonyPolskie.PL TEAM

Ostatnio zalogowany
---
Przeczytano: 422/73962 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:10/2

Twoja ocena:brak


Luxor Marathon - Egipskie doświadczenie
Autor: Maciej Szelc
Data : 2009-03-10

O piątej zadzwonił telefon. Jaki telefon dzwoni o piątej? Telefon przy hotelowym łóżku. Przecież sam zamówiłem budzenie na tą godzinę. No tak, to maraton. Dzisiaj. Obudziłem Gosię i po zebraniu wszystkich potrzebnych rzeczy poszliśmy na śniadanie. 5.35, dosyć wcześnie, ale zjeść coś trzeba.

Weszła jedna, druga kromka chleba, trochę jajecznicy, dwie szklanki soku i wszystko. Musiało starczyć na kilka godzin biegu i, jak się okazało, jeszcze trochę… Dochodziła szósta i nie do końca jeszcze obudzeni grzecznie poszliśmy do autokaru mającego nas zawieźć na miejsce startu przy Świątyni Hatszepsut.





Towarzystwo w autokarze było międzynarodowe; z listy zawodników wywieszonej wcześniej w biurze zawodów dowiedzieliśmy się, że jesteśmy jedynymi reprezentantami Polski w tegorocznej edycji biegu. Ilościowo dominowali Japończycy, sporo było Holendrów i Niemców, i podobnie sporo pojedynczych zawodników „rodzynków” z Czech, Wenezueli, Włoch i innych krajów.

W głównym biegu, maratonie, miało brać udział 60 biegaczy i kilkunastu rolkarzy - organizatorzy maratonów w kraju nie powinni w żadnym razie narzekać na frekwencję! W żadnym z towarzyszących biegów (na 22, 10+ i 5 km) liczba zawodników nie przekraczała 100 osób. W drodze na start za oknami budził się dzień i wkrótce jechaliśmy wzdłuż trasy biegu, oznaczonej co kilkanaście metrów czerwonymi pachołkami, mijając rozstawione już punkty odżywcze w postaci stolika z parasolem.





Skromnie, lecz przy tak „oszałamiającej” ilości zawodników wystarczająco. Niespodzianką było kilkanaście wielkich kolorowych balonów przygotowujących się do startu, było więc na co patrzeć. Tymczasem autokary podjechały na miejsce startu. W pobliżu stała już rozstawiona całkiem brama startu/mety, z drugiej strony było widać tarasy Świątyni Hatszepsut oddalone o kilkaset metrów, a wokół żółte skały z otworami licznych grobowców. Pierwszy kontakt z powietrzem w stroju startowym i zimno!

Nic dziwnego, strój był z tych naprawdę letnich! Mała rozgrzewka i wyprawa w poszukiwaniu WC wystarczyły i już było całkiem przyjemnie. Zacząłem czuć adrenalinę. Dwadzieścia pozostałych minut do startu minęło błyskawicznie i już staliśmy w tłumie zawodników. Ktoś coś tam mówił przez megafon, ale we wrzawie nie dało się nic dosłyszeć. Bardziej interesujące było podglądanie innych zawodników, zwłaszcza miejscowych dzieci startujących w krótkich biegach. Wiele z nich miało pobiec boso.





Start do wszystkich biegów odbywał się jednocześnie a odróżniał nas jedynie kolor numeru startowego: maratończycy mieli czerwone numery, półmaratończycy zielone itd. W końcu kilka minut po siódmej, dość nieoczekiwanie, padł strzał i ruszyliśmy przed siebie.

Po kilku minutach, jeszcze w tłumie zawodników, dobiegliśmy do początku pierwszej pętli, po czym skręciliśmy mocno w prawo i rozpoczęliśmy pierwsze okrążenie z czterech, wszystkie w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Pierwsze na zapoznanie trasy: początkowo prowadziła ona przez zabudowania małych wsi leżących na granicy doliny Nilu i pustyni, by po chwili odbić w prawo i lekko do góry.





Z lewej strony pokazały się pozostałości Świątyni Ramasseum, a gdy dobiegliśmy do szczytu wzniesienia pokazały się w oddali mury kolejnej świątyni, pięknego miejsca zwanego Medinat Habu. Po drodze mijaliśmy pierwszy punkt z wodą ale na tym etapie szkoda było wybijać się z rytmu by wypić nieco wody. W okolicach Habu trasa nieco kluczyła między wioskowymi zabudowaniami by po jakimś czasie wyprowadzić nas na długą prostą.

Zaraz za kolejnym zabytkiem, za imponującymi kolosami Memnona, rozstawił się kolejny punkt, a trasa przybrała wiejskiego charakteru. Pustynia została chwilowo za plecami, a po bokach szerokiej szosy rozciągały się pola z trzciną cukrową i pojedynczymi palmami wyrastającymi tu i ówdzie. Zbliżanie się do kolejnych zabudowań oznaczało kolejny zakręt na trasie, tym razem w lewo.

Mimo wczesnej pory co chwila było widać miejscowych kibiców. Mnóstwo dzieci, często pod opieką kobiet i trochę mężczyzn zmierzających do pracy albo zaczynających dzień od wizyty w kawiarni. Po zakręcie w lewo nastąpiła kolejna długa i pusta prosta: po lewej stronie widać było pola uprawne i górujące nad nimi pustynne wzgórza, po prawej stronie ciągnął się kanał nawadniający a za nim stały rozsypujące się miejscowe domy.





Kolejny zakręt nastąpił we wsi której fragment przypominał miasteczko, z kilkupiętrowymi domami i największą ilością kibiców na trasie, wkrótce potem długi cmentarny mur pozwolił na bieg w cieniu. Dzieci zbierające się w tym miejscu były wyjątkowo ciekawe biegaczy i na każdym okrążeniu starały się podbiec z nami choćby kawałek.

Mur oznaczał również początek lekkiego podbiegu który wyprowadzał nas z powrotem na pustynię. Krótka agrafka przed ostatnim punktem z wodą pozwalała rzucić okiem na dom Howarda Cartera, odkrywcy grobowca Tutenchamona, stojący na wzgórzu. Kilkaset metrów dalej dobiegliśmy do znajomego skrzyżowania na którym obsługa biegu kierowała nas: biegnący dalej w lewo, uczestnicy kończący rywalizację w prawo.

Od początku biegliśmy z Gosią razem, dość spokojnym tempem dającym nam czas na mecie 4:10 - 4:15. Biegło się bardzo przyjemnie. Widoki były egotyczne i ciekawe, temperatura - przyjemne ciepło, coś zupełnie innego od naszej lutowej zimnicy. Słońce na bezchmurnym niebie coraz mocniej grzało.





Od trzeciego okrążenia (około godz. 9.00) było to już konkretne prażenie i rozdzieliliśmy się tasując na kolejnych punktach odżywczych. O ile na początku można było sobie podarować picie wody, w trakcie pokonywania kolejnych okrążeń korzystaliśmy z wody podwójnie: kubek w siebie, kubek na głowę. Dość szybko odkryłem, że czapka polana wodą od środka dłużej trzyma przyjemną wilgoć do następnego punktu i dzięki temu nie miałem problemu ze słońcem.

Pierwsze okrążenie było zapoznaniem się z trasą. Drugie było wejściem w rytm maratonu i biegiem przed siebie w przyjemnym tempie. Od trzeciego okrążenia zaczęło być nieco bojowo. Dystans i rosnąca temperatura dawała o sobie znać. Uczestnicy pozostałych dystansów w większości skończyli swoje biegi i na trasie została nas garstka maratończyków.





Zainteresowanie ze strony miejscowych kibiców wcale nie malało. Około 22 km przyłączyły się do mnie miejscowe dzieciaki. Jeden z nich przedstawił się jako Hassan, zaś gdy zapytany o swoje imię powiedziałem dla żartu” Mahmoud” jeden z jego małych towarzyszy, sapiąc, wykrzyknął „Nie! To ja jestem Mahmoud!”.

Tak przekomarzając się i biegnąc z szalikiem miejscowej drużyny piłkarskiej w ręku, Hassan biegnący w plastikowych klapkach dotrzymał mi towarzystwa przez dwa – trzy kilometry. Gdy zacząłem się już o niego martwić czy gdzieś po drodze mi nie padnie z wyczerpania, spotkał kumpli i tyle go widziałem.

Wkrótce do Gosi przyczepił się dla odmiany miejscowy adorator (średniodystansowiec – wytrzymał tempo „tylko” przez kilka kilometrów ;), ja zaś wdałem się w ciekawą rozmowę z Paulem z Kanady, który akurat przeżywał trudniejszy moment. Wspólną rozmową dotarliśmy do ostatniej, czwartej już pętli. Na czwartym okrążaniu przestałem zwracać większa uwagę na otoczenie. Zaczęło się, jak zwykle, przemieszczanie się „byle do kolejnego punktu”.





Co jakiś czas do standardowych dwóch kubków wody dorzucałem kawałek zielonego słodkiego banana i kilometry powoli mijały. Na 35 km wyprzedziła mnie taksówka kombi z otwartymi tylnymi drzwiami i zobaczyłem kamerę wycelowaną w siebie. Udzielanie wywiadu przed kamerą jest niezłym sposobem na zapomnienie o zmęczeniu na maratonie :). Wkrótce jednak chwila sławy odjechała w poszukiwaniu pozostałych biegaczy i zwolniłem do marszobiegu.

Przed tą imprezą nie postawiłem sobie żadnych celów przed startem, poza jej ukończeniem w dobrej formie. Przez chwilę z biegnącym obok Holendrem zastanawialiśmy się na ile dobiegniemy. Zbliżała się czwarta godzina biegu. Zaryzykowałem 4:20 - 4:25. Do mety było jeszcze kilka kilometrów. Gosia biegła kilkadziesiąt metrów przede mną gdy wypita woda dała o sobie znać i musiałem zejść na pobocze… Gdy wróciłem na trasę ledwo ją widziałem w oddali.

Z wigorem ruszyłem w pogoń. Po kilkuset metrów skończył się wigor i pogoń zmieniła się w zwykłe człapanie na ostatnich kilometrach, urozmaicone wyprzedzaniem wolniejszych zawodników, których akurat pod koniec widziałem więcej. Ostatni punkt z wodą znajdujący się przed niewielką agrafką był okazją na sprawdzenie gdzie znajdują się poznani na trasie przyjaciele i nie poznani wcześniej konkurenci. Kilka osób borykało się z kontuzjami; jeden z Egipcjan biegł z workiem lodu który przykładał sobie do uda, inny w poszukiwaniu odpoczynku położył się na asfalcie. Być może został zabrany przez ekipę z ambulansu który objeżdżał trasę? Tymczasem my kończyliśmy ostatnią pętlę.





Pozostał „tylko” ostatni, bardzo długi kilometr na parking przed Świątynią gdzie kilka godzin wcześniej zaczynaliśmy bieg. Obok przejeżdżały autokary i busy dowożące turystów ale zbytnio to nawet nie przeszkadzało. W końcu zobaczyłem przed sobą metę i już lżejszym krokiem ale bez finiszowania przekroczyłem linię mety, przy oklaskach ze strony biegaczy którzy ukończyli swoje biegi wcześniej. 4:24:39.

Gosia którą widziałem na ostatnich kilometrach daleko przed sobą dobiegła minutę wcześniej, na czwartym miejscu wśród kobiet. Na mecie poza gratulacjami można było się posilić… wodą i bananami, na które nie mogłem się chwilowo patrzeć. Na szczęście bazar turystyczny który działał w pobliżu wejścia na teren świątyni dysponował colą z lodówki, więc mogliśmy uzupełnić niedobory cukru i poczuć w ustach coś zimnego. Po chwili gdy ochłonęliśmy, znaleźliśmy miejsce w cieniu w pobliżu mety dzięki czemu mogliśmy witać oklaskami kolejnych biegaczy.

Gdy ostatni biegacz dotarł do mety kierownictwo biegu ogłosiło koniec imprezy i ubrani w polary w klimatyzowanych autobusach wróciliśmy do hotelu. Prawdziwym zakończeniem imprezy była uroczysta i, pod względem ilości i różnorodności jedzenia, wielka kolacja, na którą czekałem z utęsknieniem.

Nie tylko dlatego, iż dopiero na niej mogliśmy odebrać medale i dyplomy z papirusu. Po prostu po powrocie z mety resztę dnia spędziliśmy pluskając się w basenie, zapominając o jedzeniu aż do wieczora. A śniadanie jedliśmy przed świtem…

W kolejnych dniach po maratonie rzuciliśmy w wir zwiedzania, spacerując długie godziny po zabytkach i muzeach, których w Egipcie nie brakuje. Bo jechać taki kawał drogi jedynie dla biegania pozostawiłoby wielki niedosyt. Imprezę w Luksorze mogę szczerze polecić. Nie jest to wielki maraton, jednak oferuje ciekawy sposób na poznanie fragmentu Egiptu pełnego zabytków. Organizacja, skromna i adekwatna do ilości uczestników, pozwala na bezproblemowe uczestnictwo w maratonie. A ilość słońca którą można poczuć na skórze w środku lutego – bezcenna.

Termin następnej edycji: 12 lutego 2010 roku.







Komentarze czytelników - 2podyskutuj o tym 
 

Marysieńka

Autor: marysieńka, 2009-03-10, 14:53 napisał/-a:
To musiała być niesamowita przygoda, przygoda której Wam zazdroszczę...przygoda, której chętnie "zakosztowałabym" sama...
Jedziecie może tam w przyszłym roku????
Super się czytało....na moment wróciłam do Luxoru....spędziłam tam wiele godzin...
Odżyły wspomnienia:)))

 

mesz

Autor: mesz, 2009-03-10, 15:59 napisał/-a:
Po tym maratonie poczuliśmy się spełnieni biegowo w tym miejscu - pomógł w tym fakt że biegaliśmy okrążenia :). Tyle innych miejsc czeka i zachęca do odwiedzenia...
Np. pozostając w Egipcie na Synaju odbywają się półmaratony a niedaleko w Jordanii jest maraton (grudzień) i 50 K (kwiecień).

 



















 Ostatnio zalogowani
stanlej
01:32
Mr Engineer
00:51
janeta75
23:27
milosz2007
23:22
conditor
23:04
andreas07
23:03
andrzej__g
22:37
Hari
22:21
bogaw
22:08
VaderSWDN
22:01
jaro42
21:54
szan72
21:54
Hubert87
21:32
gpnowak
20:46
Wojciech
20:39
Darasek
20:34
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |