Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [71]  PRZYJAC. [87]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
snipster
Pamiętnik internetowy
rozrewolweryzowany rewolwer, stół z powyłamywanymi nogami...

Piotr Łużyński
Urodzony: 1977-05-23
Miejsce zamieszkania: Zielona Góra
337 / 338


2020-04-05

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
dźwięki samotności (czytano: 2364 razy)

 

Monotonia i rutyna to podobno cisi zabójcy duszy.
Człowiek się przyzwyczaja do stałych motywów i niejako przechodzi do nich, i obok nich, jak do czegoś normalnego i z czasem przestaje to zauważać, oraz zastanawiać się nad nimi.

Kiedyś czytałem artykuł jakiegoś jegomościa, co wpadł na pomysł zrobienia ankiety odnośnie tego, co, kto jada na śniadanie. Rozesłał ankietę do współpracowników, potem po dziale, po uczelni i tak się to gdzieś rozeszło. W międzyczasie zmodyfikował ankietę, aby nie było w niej tylko czy ktoś jada właściwie śniadanie, o której, ale przy okazji było nieco o sobie.
Wyszła z tego ciekawa składanina, z której można było wywnioskować, że prości ludzie, którzy są bez wykształcenia mają podobne motywy śniadaniowe, jak i panowie i panie z tytułami profesorskimi.

Wyszło z tej ankiety krótkie podsumowanie: wykształcenie nie ma właściwie znaczenia na rytuały i w większości ludzie mają swoje przyzwyczajenia. Większość jada o tych samych porach, albo bardzo zbliżonych - niektórzy przed pracą, inni w czasie. Pewien procent badanych zawsze jada na dodatek to samo - co ciekawe w tej grupie przodowali ludzie wykształceni.
Niektórzy wskazywali na obowiązkową kawę/herbę i reszta cokolwiek, a niektórzy byli bardziej pedantyczni, jeśli chodzi o detale.
Był profesor, co jadł co poranek bułkę z żółtym serem i szynką od 35. lat, i nie był to odosobniony przypadek :)

To tylko pokazuje, że każdy ma jakieś swoje przyzwyczajenia, których nie lubi zmieniać, albo nie chce zmieniać. Można być odkrywcą cząstek elementarnych, spragnioną przygód pisarką o wyobraźni rozgrzanego samowara z Rosji, a jednocześnie wciągać rytualnie jakąś czynność, która może wydawać się nudna do zrzygania.
Dla kogoś coś może wydawać się nudne, ale dla tej drugiej strony to istotna cząstka wszechświata.

Jesteśmy przyzwyczajeni do pewnych rzeczy, ale z drugiej strony wydaje mi się, że każdy ma jakiś taki okres, w którym następuje jakieś smęcenie i zmęczenie materiału. Pewne rzeczy przestają być niezauważalne i z miłego wydźwięku łechtającego podświadomość aksamitnym przyzwyczajeniem stają się chropowatą zadrą, która niczym rozdrapywana rana zaczyna się powiększać, stając się albo motywem, albo impulsem do zmian.
Pamiętam jak kiedyś oglądałem Szerloka na BBC z Benedictem w roli głównej i w jednym z odcinków, gdzie występowała w pewnym momencie fajna kobieca nagość o imieniu Adler, ta kobieca nagość nagrała Szerlokowi fajny dźwięk, ustawiając ów dźwięk jako przychodzącą wiadomość, potocznie zwana SMSem. Takie aksamitne i kobiece "ochhhhhh", którym przesiąknięte rozerotyzmowaniem niepowiedzianych myśli, które miało - a jakże - podświadomie i zarazem świadomie przypominać właścicielowi (Szerlokowi) o istnieniu kiedyś tam tej kobiety.
Intrygujące i proste, a jakże skuteczne.
Wklepałem w googla (oczywiście) pewną frazę i jak się okazało, nie byłem jedyny, który to szukał :)

Sławetne "ochhhh" w wykonaniu Adler zagościło w moim telefonie, początkowo jako sygnał SMS, lecz z racji rzadko otrzymywanych wówczas wiadomości... moja ułańska fantazja wymyśliła ustawić go jako sygnał mejla. I się zaczęło.
Początkowe chwile z aksamitnym dźwiękiem sekundowej kobiecej rozkoszy była miłym przerywnikiem od pracy, która porywała mnie, choć na krótko, gdzieś w otchłań, gdzie myśli pysznie się wiją i wkręcają między palce niczym owijające się robione i ugniatane ciasto.
Taki półtora sekundowy strzał przestawał być czymś fajnym. Ilość maili u mnie roboczo oscyluje wokół setki, czasem mniej, czasem więcej.
Nawet największy erotoman by wymiękł słysząc od swojej wymarzonej bogini - ochhhh - w ilości sto na osiem godzin. Może nie od razu, jednak kiedy maile przychodzą po pracy, np. wieczorem, wówczas zamiast ucieczki w miłe rejony podświadomości człowiek zaczyna się nakręcać i z upływem czasu narasta irytacja, aż do etapu wku*wu.
Ostatecznie opcja wycisz wszystko po godzinie X okazała się zbawienna, wraz z opcją zmiany dźwięku wszystkiego na najkrótszy z możliwych i z najspokojniejszych.

Życie bywa jednak przewrotne i widać to w np. gustach.
Pamiętam jak kiedyś z kimś przy drinku rozmawiałem o muzyce i padło proste pytanie - opowiedz coś o ulubionej muzyce w dwóch zdaniach.
To tak samo, jak spróbować opowiedzieć o bieganiu w dwóch zdaniach - bo przecież starając się zachować obiektywizm należy przedstawić zarówno te epickie momenty orgazmu mentalnego z finiszu, jak i fajnych i mniej fajnych momentów z przygotowań, przez te momenty zwykle określane jako te, po prostu, biegania.

Opowiedz o muzyce w paru słowach, aby ta druga osoba była w temacie najbliżej oczywiście, żeby nie zaszufladkowała Ciebie jako np. fana technomuła, czy dennego metalu, albo lalusiowego trybu muzyki elektronicznej, która przez niektórych jest odbierana jako powolne mielenie makaronu przez maszynkę do cięcia włosów w nosie.
Zanim pomyślisz i powiesz, że lubisz takie spontaniczne motywy, kiedy w półmroku odpalasz Jutub i włączasz pierwsze lepsze coś, co się tam pojawi z proponowanych na podstawie niegdyś przesłuchanych, albo włączasz po prostu katalog z setami, z jakiś fajnych imprez DJich z undergroundowych imprez na polu, albo w klubie o charakterystyce "piętro minus 3 poziomy, w starej fabryce amunicji z białymi ścianami".
Jeśli rozmówca załapie klimat, wówczas jest smerfnie. Można wdać się w wir wątku i opowiedzieć czemu akurat lubi się seciki, które trwają godzina, albo dwie, gdzie czuć dziwny pogłos tego starego podziemia, a czasem jest to po prostu fajna kompilacja zebranych motywów, które przywołują jakieś fajne chwile z Love Parade z Berlina. Można przeskakiwać i wkręcać się w elementy zaczepne, które się przypominają i przeskakiwać gatunkami po gatunkach, bo akurat jest się fanem jakiejś grupy zespołów, nie będąc ortodoksyjnym elementem, który nic poza jedną kapelą nie widzi i ślepo twierdzi, że wszystko z repertuaru jest arcydziełem gatunku.

Podobnie jest z bieganiem.
Można się rozwodzić na temat atmosfery biegów, które z perspektywy stojącego w korku wyglądają na mega zabawne zbiorowisko rodem ze skeczu Monty Pythona, ale kiedy się jest w środku tego, jest zupełnie inaczej.
Pamiętam moje pierwsze zawody biegowe w dorosłym wcieleniu, bo te popierdółki z podstawówki, które służyły wyłącznie temu, żeby się urwać z Bioli i Gegry na legalu się nie liczą.

Zabawne jak sobie o tym wszystkim po czasie przypominam.
Zacząłem biegać bo wpadłem w monotonię i pewne rzeczy robiły się nadto rytualne. Byłem w fazie zmiany samego siebie, niejako po zmianie okoliczności, po zmianach życiowych, wynikających ze zmian ogólnych... i tak dalej.

Przed bieganiem... jakiś czas przed bieganiem zacząłem chodzić na "rowerki" - takie stacjonarne, do klubu fitness, gdzie była zawsze jakaś prowadząca, obok ludzie i jeb - przez godzinę było dokręcanie śruby. Początki to walka o życie, a właściwie o przeżycie, bo wizja wezwania Rki po 15 minutach momentami była prawie realna, jednak myśl o padnięciu wśród innych ludzi, wśród dziewczyn, przy prowadzącej... byłą jeszcze gorsza.
Z czasem było coraz lepiej i lepiej, aż całkiem nieźle sobie poczyniałem. Z jednej wizyty w tyglu zrobiły się dwie, a z czasem i trzy.
Po czasie jednak przestawało mnie to bawić... z FUNu robiło się nudno i dennie.
"Tak bardzo chciałbym zostać kumplem Twym" rozbrzmiewało coraz głośniej z "Jest Super, jest super, więc o co ci chodzi?".
Nastąpiło zmęczenie materiału i rowerkowanie stało się rzadkie.

Przyszedł ten moment - zaczęło się bieganie. Chęć ucieczki od monotonii życiowej była wtedy naprawdę wielka. To był prawie manifest połączony z ideą "Niech żyje rewolucja", bo ja, człowiek niecierpiący biegania... zaczyna biegać.
Początkowo, aby tylko zrzucić fastfoody z delegacji, żeby z czasem się rozkręcić dość.

Nadszedł moment, jak u każdego początkującego - pierwszego startu. Akurat w firmie zbierano ochotników do sztafety Ekiden... pomyślałem, że w sumie co tam, chyba dam radę przehasać pięć kilosów, skoro na bieżni elektrycznej dobijałem wtedy do dyszki :)
Pamiętam te wszystkie opowieści Dario, który w pracy nawijał mi o zawodach, albo o treningach. Słowo "trening" jest chyba na tyle ważne w biegologicznym światku, że kiedyś warto byłoby poświęcić mu osobny rozdział :)
Trenując 11 lat wyczynowo strzelectwo słowo Trening był mistycznym czymś, był zbiorem czynności i cały ten obraz musiałem przy tych opowieściach zestawiać z bieganiem, gdzie, helouł, umówmy się - czym jest bieganie, do strzelectwa, gdzie trzeba się przebrać, rozgrzać, przygotować broń, stanowisko, ubrać (kolejne części stroju), i tak dalej... do prostego biegania, gdzie się człowiek po prostu ubiera w spodenki, koszulkę, buty i wio. Tyle.
Zacząłem biegać i zmieniłem zdanie. Taaaak, to zupełnie niedocenione słowo - trening.
Zawody jeszcze większe.

Pamiętam, jak już byliśmy w Wawie i zbliżaliśmy się do Pól Mokotowskich... powoli jacyś poprzebierani ludzie, jakieś żarówiaste stroje, jakieś buty, opaski - czapki i okulary mieli chyba wszyscy!
Czułem się poniekąd jak leszczyk w wielkim stawie, a zarazem jak młodzian, który zbliża się z rzadko odwiedzanym wujaszkiem do stanowiska lodów z automatu przy pochodzie pierwszomajowym.
Nakręcenie wszystkich, te przejęcie na twarzy co poniektórych, "skupienie się" i rozmowy tylko o jednym.
Nie ma tam miejsca na "rozmawiałem ostatnio z kumpelą o uciążliwości falbanek na firanki, ponieważ się ciężko prasują", tylko jest jedno, wielkie BIEGACTWO. Treningi, tajniki rozgrzewki, rytmy, rozciąganie - łydki i achillesy to oczywiście temat wszędobylski.
Moment zbliżania się godziny zero, sam moment start i przepychania się wśród ludzi, potem sam bieg... jeju... niekończąca się chwila uniesienia, niczym wspomniane wcześniej "Ochhh"- tylko trwające tamtą wieczność. Tak samo zbliżanie się do mety i euforia po - że jak to? już? konieć? ojaciepierpapier... ALE CZAD!!!

Wspominki są nieziemskie. Psycholodzy zapewne mają jakoś zdefiniowany syndrom wspominania pierwszego razu.

Potem, po tym starcie kula śnieżna ruszyła. Szarpnąłem się mentalnie na półmaraton, który był niczym pierwszy lot na orbitę, a potem... lot na księżyc - czyli maraton. Oklasków myślach i doznań nie było końca.
Czas mijał, mijały treningi, mijały zawody. Mijały też kontuzje. Można by zanucić za Maanam - "godzina mija, za godziną...".


Z biegania zrobił się rytuał, a nawet pewna monotonia. W pracy myślałem gdzie wyskoczę po, czy na górę mapy, czy na dół. Rozmyślałem różne plany, oraz niejako wszystko podporządkowywałem ku temu.
Pamiętam jak kiedyś jechałem na parapetówę z siatą dziesięciu isostarów 0.3l w puszce, ponieważ następnego dnia jechałem na jakiś półmaraton. Zabawne i lamerskie, trochę poważne nadto, no ale czasem wczuja była niezła.

Z czasem tego mojego biegania zrobiło się zbiorowisko fajnych wspomnień, rozmyślań i ucieczek. Tak, ucieczki są najfajniejsze.
W pewnym momencie zaczęło mnie to bardziej kręcić, niż cotygodniowe ściskanie się wśród innych, spoconych i nakręconych endorfinami ludzi. Odkrywanie samego siebie, poznawanie samego siebie, rozpytywanie samego siebie... wsłuchiwanie się w samego siebie, a przede wszystkim nic-nie-myślenie, niczym na autopilocie, zdala od cywilizacji, samemu wśród drzew, łąk, ścieżek szutrowych i piaszczystych, albo po prostu jakiś dróg.
Stało się to miłą rutyną i czymś nieodzownym w życiu. Nawet jakieś spontaniczne spotkania na mieście w tym nie przeszkadzały, a wręcz nawet dodawały elementu baśniowego, czy było mini-chalengem (co, ja nie pobiegnę Longa na kacu? ;))

W tym całym moim odosobnieniu pośród natury, jak i pośród cywilizacji, były niezauważalne dźwięki tupiących butów.
Takie mimowolne szuranie, bez szurania, zwykłe tup-tup, które normalnie jest, ale przecież nie zwraca się na to uwagi. Jak z oddychaniem, chociaż to również ma swój ułamek w całości i jest również zastanawiające, albo raczej bywa elementem rozmyślań, szczególnie kiedy się biegnie z kimś, oraz w zależności od terenu.
Pamiętam jedno takie rozbieganie w lesie, gdzie biegliśmy w grupce, ale ja obok jednej dziewczyny... górka, druga górka i wiadomo, pod górę się raczej nie rozmawia, bo ciężko w zależności od tempa coś sklejać z sensem jaka to pogoda jest wybitnie optymalna.
Te specyficzne dyszenie w pewnym momencie było nawet pokroju tego sławetnego "ochhhh" z Szerloka, zapewne stąd mi to tak utknęło w zwojach myślowych :)

Anyway... dźwięki biegania z jednej strony niezauważalne, pomijalne, zawsze istniejące gdzieś w tle, są. Po prostu są.
Te dźwięki kojarzą mi się z samotnością, ale nie taką hamletowską, czy rozdrapaną oblane drugim winem po północy, tylko takim prostym kolektorem samego siebie wyniesionym do wspólnego mianownika w jakimś większym równaniu.
Mógłbym napisać, jak pewien profesor, że uwielbiam tą biegową kanapkę w postaci tych odgłosów, która w zasadzie jest taka sama za każdym razem, ale tylko wtedy, kiedy się jest samemu. Tak się do tego przyzwyczaiłem, że kiedy nie biegam kilka dni bo coś tam, zaczyna mi tego cholernie brakować.

Kiedy czegoś brakuje, a nie można, bo dodatkowo ktoś zaczyna mi coś narzucać co ja mogę, a co nie, bez trybu... wzmaga się we mnie fala oburzenia i nerwa.
Wyjście na trening, na tak ważną, na tak epicko-ważną czynność jest teraz nie prosto-złożono czynnością, tylko wyjściem i oglądaniem się wszędzie, czy zaraz ktoś nie chwyci za ramię i powie "Pan tu biega, Pan powinien siedzieć w domu, Panie!".


Zalety obecnego okresu "pandemii" są takie, że można sobie spokojnie pobiegać, bez presji czy wizji kalendarzyka :) zawodów, chociaż bardzo mi brakuje tej atmosfery startowej, tego pizgnięcia adrenaliny podczas startu i mety, tej otoczki i nakręcenia, przygotowań i misternych rozmyślań...
Niestety bieganie w tej całej atmosferze nakręcenia zaczyna być traktowane jako środek psujący.
Zaczyna mi brakować tego luzu, monotonii życia, pewnej starej rutyny, mimo iż samemu jestem wyluzowany.

Z drugiej strony wszystko się zmieni - może przylecą kosmici (kosmitki), które biegają? who knows? ;)






Płynie miasto a ja w nim tonę
Białe mury upadły i koniec
Brud dookoła i sam na ulicy
Kiedy krzyczę, kiedy krzyczę

Nie ma nas

(Wilki)


Aloha
pl


Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


paulo (2020-04-06,11:10): Jak zawsze inteligentny 😊 Trzymaj się
zbyfek (2020-04-08,08:20): Mam działke iwydawało by się ze problem z bieganiem jest rozwiązany,jednak nie do końca zależy jaki patrol przyjedzie ,najlepiej dogadać się z kretami żeby drążyły większe tunele i przygotowanie do biegu pod ziemią w Bochni jak znalazł.
snipster (2020-04-08,09:29): "Fabryka małp, fabryka psów, rezerwat dzikich stworzeń... Gdzie spojrzę, dokoła dżungla... Dżungla, Dżungla" :)
jacdzi (2020-04-11,15:36): Alez milo sie czytalo! Dzieki!
snipster (2020-04-11,16:42): ależ miło się biegało ;)







 Ostatnio zalogowani
STARTER_Pomiar_Czasu
22:49
marcoair
22:13
Stonechip
21:52
schlanda
21:46
heniek001
21:38
maratonczyk
21:30
Henryk W.
21:17
Janek2000
21:15
staszek63
21:13
rys-tas
21:11
maraton56
21:07
CZARNA STRZAŁA
21:03
aschro
20:45
Wojciech
20:12
aktywny_maciejB
19:58
arus
19:45
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |