2015-09-14
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| 38 Bieg Lechitów - relacja (czytano: 3210 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://maltanskibiegacz.blogspot.com/2015/09/38-bieg-lechitow-relacja.html
Kiedyś usłyszałem, że jak biegacz zacznie startować w zawodach, to mało co jest w stanie sprawić, by tego zaprzestał. Do niedawna nie miałem okazji zweryfikować tej hipotezy. Wymuszona przerwa w uczestniczeniu w jakichkolwiek startach sprawiła jednak, że muszę przyznać rację temu, kto tak stwierdził. Prawie 3 miesiące bez możliwości poczucia tej niepowtarzalnej atmosfery, zdrowej rywalizacji i radości z pokonywania własnych słabości zrobiły swoje. Poczułem tęsknotę za tym szczególnym stanem. Zbliżał się dzień, w którym odbyć się miał 38 Bieg Lechitów – zawody, na które byłem zapisany już od dawna. Jechać, czy nie jechać? Jest sens wybierać się do Gniezna z takim zdrowiem i formą? Otóż… tak i tak! No i pojechałem…
Szybka i dość niespodziewana decyzja o wyjeździe na te zawody spowodowała, że dopiero w ostatniej chwili rzuciłem okiem na regulamin, trasę itd. Przyznam, że z dość dużą ulgą przyjąłem wiadomość, że start jest dopiero o godzinie 11, a do 9:00 śmiało można odbierać pakiety startowe w biurze zawodów, mieszczącym się w hali sportowej II Liceum Ogólnokształcącego, przy ulicy Łubieńskiego 3/5 (jakieś 700 metrów od dworca PKP). Bardzo chwalę sobie decyzję organizatora, który postanowił wprowadzić pakiety standard i premium. Koszt pierwszego wynosił 50 zł a drugiego 70 zł (do 31.07.2015). Pomijając już sam aspekt finansowy, to możliwość wyboru pakietu jest super sprawą, ponieważ nie wszyscy zawodnicy chcą mieć kolejną pamiątkową koszulkę czy inny gadżet. Przykładowo: ja nie mam już gdzie wciskać kolejnych koszulek (w których i tak nigdzie nie biegam), a pić z kubka, który dają organizatorzy i tak nie będę, ponieważ… jest trochę za mały. Dla mnie więc idealna była wersja standard, w której i tak otrzymałem fajny kufel, napój izotoniczny, drewniane sztućce, kupon na jedzenie po biegu i ulotki.
Pociąg do Gniezna ruszał z Poznania o 7:16, więc trzeba było wstać już przed 6, by spokojnie się ogarnąć i dotrzeć na dworzec, zaliczając obowiązkowo kawkę ze Starbucks’a bądź Costa Coffee na Głównym (taki przedstartowy rytuał). Na miejscu byliśmy nieco przed godziną 7:50. Okazało się, że pogoda w pierwszej, umownej stolicy państwa Piastów jest bardzo zła i ubraliśmy się z Żonką niezbyt ciepło. Szybkim marszem doszliśmy więc do biura zawodów, które o 8 było jeszcze dość wyludnione. Sprawdziłem jaki numer przypisali mi organizatorzy, odebrałem pakiet i spokojnie rozsiedliśmy się na trybunach, bowiem była dopiero godzina 8 a autobusy, zawożące zawodników na start (był on ulokowany na terenie Małego Skansenu na Ostrowie Lednickim) miały kursować w godzinach 8:30-9:45. Była więc jeszcze chwila na ostatni posiłek przed startem i spokojne przebranie się w strój roboczy. Ze względu na przenikliwy, poranny chłód nie chciałem ruszać na start zbyt szybko, bowiem bałem się, że złapię w gratisie przeziębienie. Ostatecznie pojawiłem się na terenie skansenu gdzieś w okolicach godziny 9:45 i z marszu zacząłem żałować, że została ponad godzina do startu. Zimny, wschodni wiatr oraz bliskość Jeziora Lednickiego skutecznie wywoływały ciarki. Na szczęście budynek, w którym mieszczą się kasy biletowe był otwarty, więc skorzystałem z okazji i przesiedziałem tam dobrych kilkadziesiąt minut.
Rozgrzewkę zacząłem na ok. pół godziny przed startem, skupiając się na solidnym rozgrzaniu szczególnie mięśni podudzia. Jak na złość nagle zrobiło się słonecznie i parno, co w perspektywie śmigania przez ponad 20 kilometrów zbyt dobrze nie wróżyło. Organizator ulokował start w… bramie skansenu, wyznaczając strefy startowe co kilkanaście metrów. Wiem, że w 38 Biegu Lechitów 10 tys. zawodników się nie spodziewano, jednak wyznaczenie takich poletek dla ponad 1400 biegaczy i sama lokalizacja startu w tym miejscu wydają się być dość kontrowersyjne. Ścisk był większy niż na bardziej obleganych imprezach. O komforcie nie mogło być mowy.
Punktualnie o godzinie 11 ruszyliśmy na trasę. Pierwszy kilometr był chyba najgorszy w całej mojej karierze. Niewielu biegaczy zwracało uwagę na bezpieczeństwo, gnali przed siebie jakby to był finisz. Strefy startowe kompletnie nie zdały egzaminu, już po kilkuset metrach widać było, że większość ustawiła się jak popadnie. Jak miało się zresztą szybko okazać, temperatura, dość wymagająca trasa oraz silny wiatr wiejący od wschodu ostudziły zapał większości i ustabilizowały stawkę już koło 4, 5 kilometra. Nie miałem żadnego pomysłu na ten bieg, dlatego też stwierdziłem, że pobiegnę sobie na samopoczucie. Zapomniałem, iż zawody rządzą się własnymi prawami a adrenalina i tłum wokół robią swoje. Dlatego też zapominając o braku formy i słabej nodze, pierwsze 7 kilometrów przebiegłem w tempie zbliżonym do tego z Maratonu w Dębnie, które było zdecydowanie za szybkie jak na te okoliczności. Nie ten czas, nie to miejsce, nie ta forma. Za swoją zuchwałość przyszło mi płacić już od 12 kilometra a moje męki potęgował silny wiatr, który praktycznie przez 18 kilometrów wiał prosto w twarz, nie ułatwiając nam zadania. Właśnie koło 18 km (gdzieś na wysokości Piekar?) miałem już serdecznie dość walki i modliłem się, żeby metry uciekały spod nóg nieco szybciej. Dawał się we znaki również brak żelu energetycznego (został w torbie) i picia na trasie samej wody (brak izo…). Bez uzupełnienia węglowodanów nie było mowy o utrzymaniu tempa z pierwszych 13-14 kilometrów. Nieco podbudował mnie widok katedry, co zwiastowało szybkie zakończenie tortur i skłoniło mnie do wzmożenia wysiłku oraz podkręcenia tempa, wykorzystując do tego każdy dłuższy zbieg. Końcowe 500 metrów składało się na podbieg pod Wzgórze Lecha i szybki finisz na Placu Św. Wojciecha. Na metę wpadłem z czasem 01:35:52, co można uznać za spore osiągnięcie, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że do biegania wróciłem jakieś 1,5 miesiąca temu a dystans półmaratonu pokonałem pierwszy raz od…. czerwca. Z wyniku byłem zadowolony, odebrałem gratulacje od Żonki i rzuciłem się na pobiegowy posiłek, składający się z drożdżówki, kiełbasy z ketchupem, chleba oraz ogórków. Popiłem to wszystko izotonikiem oraz herbatą i powoli pożegnaliśmy teren mety, udając się ponownie do biura zawodów, by się odświeżyć i przebrać. Do powrotnego pociągu mieliśmy ponad 2 godziny, nie było więc sensu się spieszyć. Nacieszyliśmy się pry okazji jesienną, piękną pogodą. W powietrzu dało się już wyczuć ten specyficzny, przypominający o jesiennych maratonach klimat, który od tylu już lat mi towarzyszy.
Długo zastanawiałem się nad tym, jak ocenić Bieg Lechitów pod względem organizacyjnym. Na plus zaliczyć można na pewno dość wymagającą trasę oraz jej oznaczenie, pracę biura zawodów, depozyty i prysznice. Bardzo zadowolony jestem z tego, iż organizator postanowił wprowadzić dwa rodzaje pakietów startowych do wyboru. Taka opcja powinna częściej pojawiać się podczas zawodów biegowych. Piękny jest również medal, który wyróżniał się w mojej kolekcji. Na pochwałę zasługuje też jedzonko, które dostaliśmy po przekroczeniu linii mety, mniam. A czy są jakieś minusy? Niestety tak. Miejsce startu, choć klimatyczne, jak dla mnie było zbyt ciasne i niezbyt bezpieczne. Kulało niekiedy strasznie zabezpieczenie samej trasy. Ja rozumiem, że na drodze dojazdowej do samego Gniezna trudno jest wyznaczyć jakiś obszar, po którym mają się poruszać biegacze, ale wyznaczenie metrowej szerokości jezdni dla zawodników to jakaś kpina. Bardzo ubogie były punkty żywieniowe na trasie. Właściwie trudno tu mówić o takich. Serwowanie samej wody raczej świadczy o tym, że mówić tutaj należy co najwyżej o punktach odświeżania. Przydałby się chociaż izotonik.
Podsumowując: wypad do Gniezna uważam za bardzo udany. Była to moja pierwsza wizyta na Biegu Lechitów i jeżeli zdrowie dopisze, to w przyszłym roku pokuszę się o wystartowanie w Grand Prix Wielkopolski w półmaratonach, a to oznacza, że do miasta św. Wojciecha pewnie jeszcze zawitam.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu paulo (2015-09-15,12:55): Gratuluję wyniku. Oby tych startów i satysfakcji było wystarczająco dużo :) DzikMaltański (2015-09-15,18:12): Dziękuję, dziękuję. Czułem się prawie tak, jakby był to mój debiut hehe. Każde kolejne ukończone zawody dadzą mi wiele satysfakcji. Do zobaczenia na trasie ;) loniuwielki (2015-09-16,23:52): Super opis dnia !! Musielismy biec blisko siebie.Ja mialem przypiety balonik z czasem 1:35 .pozdro DzikMaltański (2015-09-17,15:54): Dziękuję. Staram się w miarę barwnie opisywać każde zawody. Nie zawsze wychodzi ;) Jednak dzieliły nas niecałe 2 minutki, a to całkiem sporo na "połówce". Leciałeś grubo przede mną. loniuwielki (2015-09-18,13:06): dobiegłes 30 sekund po mnie....po za tym napisales ze pierwsze km zdecydowanie za mocno a więc musiałes byc prze de mną ;-) DzikMaltański (2015-09-18,15:56): A to faktycznie :) owszem, ponad połowa trasy była w tempie poniżej 4:30, więc przez jakiś czas byłem przed Tobą. Nie pamiętam, w którym miejscu mijały mnie baloniki na 1:35 hm...
|