2014-10-01
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Dzik w błocie (czytano: 1490 razy)
Mnóstwo imprez biegowych było rozgrywanych w weekend 27-28 września. Niewątpliwie naj+(ciekawsze-większe) to Maraton Warszawski, Półmaraton Wielicki i Tatrzański Festiwal Biegowy. Ja wybrałem sobie Noraftrail. Bieg górski w Beskidzie Wyspowym. W skład którego wchodziły dwa dystanse – 26km i 64km.
Decyzja padła na dłuższy wariant. Czułem się dobrze, i chciałem zrehabilitować się we własnych oczach po słabym „Chudym Wawrzyńcu”. Także fakt, że nigdy nie byłem w tych okolicach, też był plusem. No i tylko 35 uczestników. Jak to mówią - Kameralnie. Można skupić się na swoim biegu. Rywalizacja z innymi schodzi na dalszy plan. I rzeczywiście. Zbyt wielu ludzi poza początkiem trasy nie spotkałem. Jedynie po 50km wyprzedziła mnie dziewczyna z która walczyłem do mety. Było ciekawe. Nikt nie odpuszczał do samego końca. Dzieki niej udało się też pobiec mocniej. Dzięki Klaudia ;)
Start był o 9.00 w sobotę. Dość nietypowo jak na ultra. Można był z Krakowa przyjechać w dzień zawodów. Większość tak zrobiła, przez co była dość spora kolejka. Ale to nie supermarket. Niecierpliwych klientów krzyczących „co tak długo?” tu nie ma.
Pakiet odebrany. Wypasiony. A w nim:
- zielona koszulka na krótki rękaw(„techniczna”)
- zielona multifunkcyjna chusta
- płyta audio CD
- jakieś cos do prania(?) odzieży
- mapa powiatu limanowskiego
- voucher zniżkowy na badania wydolnościowe
- ulotki „inne”
Formalności załatwione. Czas się przebrać i ogień!
A na starcie chłodno, mglisto i deszczowo(kurteczka obowiązkowa!). Przez co widoków brak. Nieważne. Wszystko rekompensuje hardkorowa (albo lightowa dla niektórych) pogoda i trasa.
A tam… boziu, ile błota! Z początku byłem nastawiony negatywnie do takiej nawierzchni, no z czasem wręcz zakochałem się w niej ;). Z minimusami na nogach brodziło się w błotku super przyjemnie. Mimo to trzeba było uważać, bo w takich kapciach zaliczyć „glebę” łatwo.
O ile błoto nie było wielką trudnością, to nawigacja w trakcie biegu już tak. Nie, że coś było źle oznaczone, wręcz przeciwnie. Wisiało sporo taśm i nawet narysowano strzałki na ścieżce. Pomimo tego ludzi się gubili. Ja też. A kilka razy musiałem się poważnie zastanowić gdzie skręcić.
To właściwie jedyny problem. Sam bieg był stosunkowo łatwy. Idealny na początek kariery ultra. Nie było długich i stromych podejść i zbiegów. Jedynie fragment pod Mogielice mógł dać w kość. Było też trochę asfaltu i pod koniec, długi i w miarę płaski odcinek po utwardzonej drodze, gdzie można było nieco odrobić straty.
Punkty odżywcze po drodze – pierwsza klasa. Każdy(no może oprócz pierwszego) był bogato wyposażone. Między innymi w : banany, bułki z serem, dżemem, czekolada, rodzynki, Izo(nie rozrabiany z woda), woda, Tiger(!) w puszce itd. Reszty nie pamiętam bo po prostu nie skorzystałem z wszystkiego. Tak wiele tego było.
Na metę wpadłem po 62km. mimo błądzenia wyszło nieco mniej niż tytułowe 64km. Dali medal(za rok proszę o coś solidniejszego bo ten mi się rozpadł ahh ). Zupę pojadł. Poprawił jabłkiem. Ogarnął się w umywalce(prysznice podobno było w jakieś szkole niedaleko) i jazda z powrotem na Kraków.
Impreza udana. Nie ma szczególnie na co narzekać. Do ewentualnej poprawy to: jeszcze więcej oznaczeń na trasie, z 10zł niższe wpisowe i wytrzymalszy medal. Ale i bez tego za rok warto tu przyjechać. Może uda się wtedy zobaczyć Tatry?
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |