2013-01-28
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| bajeczki (czytano: 5698 razy)
Nie będzie wpisu. Opowiem parę bajeczek.
O półmaratonach
Półmaraton to genialny dystans. Jest to taki typ biegu, w którym ważne są wszystkie czynniki charakterystyczne dla naszej ukochanej dyscypliny sportu. Najskuteczniejszy zawodnik w tej specjalności musi idealnie zrównoważyć i wykorzystać prędkość, wytrzymałość i mieć odpowiednią taktykę. Nie da się pobiec dobrze połówki bazując w treningu jedynie na szybkości, ale też bez niej na nic się zda końska wytrzymałość. No i trzeba myśleć – odpowiednio dysponować swoimi atutami. To idealny wręcz dystans do ścigania się z naszymi ulubionymi rywalami; nie za krótki – dużo na trasie może się zdarzyć, ale też nie za długi - da się go polecieć wyłącznie z glikogenu, bez perspektyw rozbicia się o ścianę. I nie jest tak nudno jak przy 42,2km. Uwielbiam półmaratony. Dlatego wybitnie się ostatnio zdumiałem, kiedy okazało się, że częściej startowałem w maratonach, niż w zawodach o najmilszej mi długości trasy.
O licznych maratonach
Ktoś, kto startuje w maratonie częściej lub dużo częściej niż kilka razy w roku przestaje traktować dotarcie na metę królewskiego biegu, jako coś niezwykłego. Powszednieje mu pokonywanie jednorazowo 42,2km. Staje się to też czymś stosunkowo łatwym. Zwłaszcza jeśli ma odpowiednie przygotowanie. Bieganie tego sortu mówi nam, że taki człowiek troszkę się kilometrów naklepał, ma w dupie wszelkie teorie o regeneracji i jednocześnie pogodził się z faktem, iż raczej nie zostanie już w swoim pozostałym życiu demonem prędkości. Nie oznacza to jednak, że czasy pokonywanych przezeń maratonów są słabe. Sam biorę za minimum przyzwoitości wyniki poniżej 3:30, a znam ludzi, którzy startują w ogromnej liczbie maratonów rocznie, każdorazowo schodząc poniżej 3:00 lub w najgorszym przypadku będąc w bliskiej tego czasu okolicy.
A kiedy zaczyna się tendencja do biegania ponadnaturalnej, czy też niepodręcznikowej liczby maratonów w sezonie? Wtedy, gdy wybierając zawody w kalendarzu człowiek przyłapuje się na myśleniu w stylu: piątka? – dłużej to ja będę buty sznurował. Albo – jak mam pobiec dychę, skoro po ósmym kilometrze to ja się dopiero dogrzewam, a po piętnastym to wreszcie wiem, czy mi się chce dziś biegać czy w zasadzie to nie.
O naturalnych konsekwencjach
W konsekwencji takiego myślenia, jakie opisałem w poprzedniej bajeczce, człowiek wraz z upływem czasu skłania się ku bardziej ekstremalnym rozrywkom. Bo, skoro maraton sam w sobie, przez dłuższą swoją część jest raczej nudny oraz ponieważ tak generalnie nam spowszedniał, to naturalną koleją rzeczy jest chęć przebiegnięcia dwóch(kilku) maratonów tydzień w tydzień – to najpierw, i dzień po dniu – niedługo potem.
O małych kroczkach
Odkąd umiłowałem sobie te tak zwane biegi długie oraz obuwie niskoprofilowe i minimalistyczne, całkowicie zmieniłem sposób poruszania się. Moje nogi kompletnie zapomniały o swojej sprinterskiej przeszłości i przystosowały się do długotrwałej i w gruncie rzeczy jednostajnej pracy w celu skutecznego pokonywania założonego i zazwyczaj dość sporego dystansu. Jak to teraz wygląda? Stawiam bardzo małe kroki i robię to z zabójczą częstotliwością. Wybicie nie jest za silne, nie podnoszę też zbyt wysoko kolan, a i trudno zobaczyć moje podeszwy biegnąc za mną. Moje ciało oszczędza energię gdzie się da i nie pozwala stopom na zbyt długie przebywanie w powietrzu. Ląduje nie tyle na śródstopiu, co na bocznej – zewnętrznej jego części. Technicznie jest be, estetycznie jest be. Zero rokendrola.
O bieganiu w śniegu
Z tym to jest dokładnie tak, jak z wszystkim – albo ktoś lubi, albo nie. Ale biegania w śniegu to raczej większość nie lubi, bo się traci masę czasu i energii na uślizgach i zapadaniu się stopy zarówno przy wybiciu, jak i lądowaniu. Lubią głównie ci, którzy stawiają z ogromną częstotliwością małe kroczki i przez to nie przebywają zbyt długo w powietrzu. A najlepiej jak dodatkowo mają silne i stabilne giry w związku z przeszłością kolarską i/lub łyżwiarsko-rolkarską. Czyli, kurna, wypisz wymaluj ja.
O czasach jakie osiąga się biegając maraton dzień po dniu
Nie wiem w jak wielkim odsetku, ale i tak wydaje mi się, że jeszcze większym niż w kolosalnym, drugiego dnia ma się gorszy czas niż pierwszego. Nie ma bata, chyba, że ktoś się ze sobą pieści biegnąc pierwszy maraton w 4:00 lub wolniej. Ogólnie ze znanych mi przypadków z bydgoskiej imprezy (Dwumaraton) jest paru kozaków, w tym jeden przekozak, którzy osiągają dzień po dniu wyniki bardzo do siebie zbliżone. Członkowie pierwszej grupy potrafią to zrobić nawet 10 dni z rzędu(Dziesięciomaraton)! Ten drugi gość w jeden weekend schodzi np. dwa razy pod 2:50! Według mnie zasada gwarantująca coś takiego jest jedna – musisz lekko zluzować. Pierwszego dnia, ma się rozumieć. Bo tego drugiego, to na maksa grzać i tak nie będziesz w stanie. Biegnąc takie niecodzienne zawody w grudniu odpuściłem lekko sobotni maraton o – powiedzmy – jakieś 5 minut w stosunku do tego, co mógłbym osiągnąć kompletnie się katując i wyszło mi 3:14. W niedzielę już bez obaw dawałem ile mogłem, a skończyłem zaledwie z 3:18. Nogi bolały niemiłosiernie.
O tym jak poprawić jednak czas drugiego dnia
Z założenia wydaje się to być dość proste. Skoro odpuszczenie o 5 minut pierwszego maratonu daje plecy w postaci zaledwie 4 minut w drugim starcie, to odpuszczenie o 20 minut w sobotę powinno dać … no jakiś plus w niedzielę. Tu obliczenia zaczęły się komplikować, bo podczas styczniowego Dwumaratonu, w którym zamierzałem TEGO dokonać mieliśmy bardzo minusowe temperatury (-11 sobota, -7 niedziela) i śnieg na całej trasie (dużo w sobotę, zajebiście dużo w niedzielę).
Więc jak poprawić ten czas? Trzeba z ogromną częstotliwością stawiać małe kroczki i … nie pić alkoholu w nocy z sobotę na niedzielę. Jedno przychodzi mi łatwo, drugie nie bardzo. Ale jak mus to mus.
O tym jak przypadkowo wygrać mały maraton
Z założenia wydaje się być to niemożliwym. Z założenia nie da się pobiec tego drugiego maratonu szybciej. Z założenia to w ogóle nie można biegać dwóch maratonów w jeden weekend, w mrozie, w kopnym śniegu. Z założenia to założyłem, że drugiego dnia chcę mieć lepszy wynik niż pierwszego, i że oba mają być poniżej 3:30. I tyle.
W sobotę spacerowym tempem realizowałem to <3:30, tak żeby się nie zmęczyć. Ale po trzydziestym kilometrze lekko się podkręciłem faktem, że najnudniejsze już za mną, i że ci z przodu wyglądali, jakby nieco słabli i mimowolnie przyspieszyłem tak, że mi wyszło 3:21 na mecie. Tak się więc „podkręciłem”, że ostatnie 12km biegłem raczej bliżej 4:30/km zamiast 5:00(czyli w idealny sposób, żeby się oszczędzić na niedzielę ). No, to ponieważ okazało się, że jestem niecierpliwym młotem nagle szansa pobiegnięcia niedzielnego maratonu szybciej bardzo się oddaliła. Bo jednak trochę się tą gonitwą w końcówce zmęczyłem, a nawet zasapałem. Na szczęście całe popołudnie, wieczór i część nocy sypało. Była spora imprezka, z której się wymigałem, zrobiłem masaż patykiem, i chyba nawet przespałem longiem z pięć godzin.
Niektórzy lubią biegać po śniegu, inni trochę mniej. Ale ci, którzy lubią poimprezować pomiędzy dwoma maratonami, ci to dopiero nie lubią śniegu na trasie.
Leniwie, bo leniwie ruszyła stawka. Niewielu miało głód biegania w oczach. Pobiegło mocniej do przodu po starcie: dwóch półmaratończyków, dwóch wiceliderów z dnia poprzedniego (zwycięzca nie wystartował), jeszcze jeden ktoś, no i ja z kolegą Jarkiem. Chciałem pobiec na tyle dobrze, żeby odrobić trzy pozycje w klasyfikacji generalnej dwumaratonu. Kolejno: 1 minutę do piątego, 5 do czwartego i nierealne 6 do trzeciego. Zacząłem dokręcać powoli śrubki. Tup, tup, tup, tup tymi małymi kroczkami, po skrzypiącym śniegu. Aż się okazało, że dogoniłem i czołówkę i nawet półmaratończyków. Tak jakoś wszyscy grzęźli i słabli w tym śniegu, że aż miło było patrzeć. Jak po połówce odpaliłem sobie muzyczkę na słuchawkach, to zostałem już sam z Andrzejem – tym, co to był drugi pierwszego dzionka. Mocny to gość, dużo ode mnie lepszy i jakoś tak dziwnie blisko się koło mnie kręcił (tym razem – zawsze jest z pół rundy z przodu). Bo tę całą resztę, co to miałem nawet te sześć minut do nich odrabiać, to prawie w komplecie zdublowałem. Ale ten Andrzej to wyglądał tak, jakby specjalnie mnie mijał, a potem puszczał, żeby mnie na koniec skarcić, że się ważyłem zabrać miejsce jemu i ewentualnie Pawłowi (osłabł po półmetku) należne. Zastanawiałem się w jakiej faktycznie jest dyspozycji i wahałem się, co robić dalej. Jak mnie wyprzedził gdzieś po 35km, ale tak w zasadzie to dość niezdecydowanie, to zacząłem porównywać w jaki sposób i jak często wydycha powietrze, a jak robię to ja. Czułem się nieźle, muza grała i dość lekko trzymałem taki niewielki dystans, który dzielił mnie od lidera. Trwało to rundę, a na ostatniej w pewnym momencie z łatwością się z nim zrównałem. Pomyślałem sobie - tak do niego: dziś to się kurna będziesz musiał napracować na to zwycięstwo. Przypasował mi kawałek i przygazowałem (czyli zwiększyłem ilość tup, tup)na najbardziej zaśnieżonym odcinku i depnąłem też mocniej pod górkę. No i nie oglądając się za siebie już tak potupałem, jak tylko umiem tuptać najlepiej do samej mety. A tam się okazało, że odrobiłem jeszcze nad nim minutę. I zrobiłem te 3:19, co to dwie minuty jest lepsze – jakby nie patrzeć – od 3:21. I wskoczyłem na trzecie miejsce w klasyfikacji styczniowego Dwumaratonu. Ale jakoś najfajniejsze jest to, że dziwnym trafem przybiegłem na metę tego małego maratonu pierwszy. A pierwszy to zawsze lepiej niż drugi lub trzeci. W tym wypadku niezależnie od wyniku.
Autor zablokował możliwość komentowania swojego Bloga |