2013-12-15
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| XI Półmaraton Św. Mikołajów w Toruniu. (czytano: 1352 razy)
Nie zamieściłem jeszcze wspomnień ze startu w Maratonie Warszawskim - opracowuje jeszcze ten wpis. W między czasie miałem przyjemność pobiec półmaraton Św. Mikołajów w Toruniu. Zbierałem się do tego startu trzy sezony i w końcu miałem sposobność i możliwości aby tam się wybrać. Toruń znów okazał się dla mnie łaskawy i bardzo miło będzie mi się kojarzył. Nie zrobiłem co prawda nowej życiówki jak by można się było po pierwszych słowach tego wpisu spodziewać ale jeśli spojrzeć na liczby z tego biegu to jest on chyba moim najbardziej udanym startem. Patrząc na bieg od strony emocjonalnej to także bardzo przyjemne doświadczenie. Po pierwsze jeszcze nigdy tak przyjemnie nie biegło mi się w zawodach i na takim luzie. Po drugie wynik osiągnięty wcale nie jest dużo gorszy od mojego rekordu na tym dystansie a zważywszy na uwarunkowania to bardzo dobry wynik. Same odczucia z biegu podpowiadały mi, że rozegrałem go najlepiej z wszystkich moich startów. Aby sprawdzić słuszność moich odczuć zacząłem analizować wszystkie dane z biegu jakie udało mi się zebrać. Po każdym biegu udanym czy też nie udanym, wpatruję się w wyniki podawane przez organizatora i wypatruję czegoś co mnie np. usprawiedliwi, pocieszy, wprawi w dobry nastrój, umocni pewność w swoje siły, da nadzieję na przyszłość, utwierdzi w przekonaniu, że idę w dobrym kierunku. W Toruniu miałem tych danych znacznie więcej niż kiedykolwiek. Pobiegłem pierwszy raz na zawodach z endemondo a dodatkowo organizatorzy w wynikach open dopisali miejsca przy poszczególnych check piontach. Jest zatem co analizować.
Gdy dojechałem do biura z rodzinką było już niewiele czasu na sprawy organizacyjne. Dodatkowo obiecałem odebrać pakiet koledze, który nie mógł dojechać i zabrakło mi czasu aby znaleźć i spotkać się z pozostałymi kolegami z Ostródy i z kuzynem Sławkiem, który miał mi przekazać żele. Nie martwiłem się tym zbytnio bo miałem banana i marsa oraz jeden jakiś mały żel kupiony na próbę w ostródzkim sklepie. Szkoda mi tylko było, że nie mogłem się z nim spotkać i pogadać bo się nie widzieliśmy od maratonu. Pogoda na bieg była wspaniała, nie wiało za mocno a kilka stopni mrozu to coś co bardzo mi odpowiada. Dodatkowo pokrywa śnieżna nadawała bożonarodzeniowej scenerii a my wyglądaliśmy jak na bajkowym zjeździe wszystkich Mikołajów świata. Jednym słowem wymarzona sceneria na bieg Mikołajów. Za to dla moich kibiców, którzy nie biegli, było bardzo zimno dlatego nawet nie próbowaliśmy aby żona i córka były na starcie tylko miały czekać na mnie na mecie. Znalazłem się tylko z kolegą Przemkiem z mojej pracy i jego tatą i razem pojechaliśmy autobusem podstawionym przez organizatorów na start. Nawiasem mówiąc dla mnie logistyczny majstersztyk i szacun dla organizatorów za realizację tego pomysłu.
Już w autobusie planowaliśmy jak pobiegniemy i jakim tempem. Ja zadeklarowałem się na spokojne turystyczne tempo między 5:20 a 5:15. Dodałem tylko, że jeśli na 5 km będę czuł się wspaniale to rzucę się do ataku na życiówkę. Przemek oświadczył, że planował złamać 2 godziny ale miesiąc nie biegał tylko pływał i raczej nie będzie dziś atakować. Pogadaliśmy, pożartowaliśmy z piłkarzy, którzy według statystyk meczowych przebiegają około 10 km w 90 minut z 15 minutową przerwą i jeszcze brakuje im sił. Życzyliśmy sobie przyjemnego i udanego biegu itp. W takich miłych nastrojach dojechaliśmy do startu. Idąc na most jeszcze wahałem się czy nie zdjąć jednej koszulki termo ale jakoś nie podjąłem głosu intuicji. Gdy mijałem tojki popijając napój głośno stwierdziłem chłopskimi słowami, że "lać mi się chce" Usłyszałem bardzo zabawny i oczywisty nacechowany sarkazmem komentarz " więcej pan pije" i naprawdę wprawiło mnie to w jeszcze lepszy nastrój. Warto czasem pośmiać się z samego siebie.
Dotarliśmy w końcu na most. Gdyby nie fakt, że o godzinę za późno położyliśmy się spać i gdyby nie brak odpowiedniej ilości żeli śmiało mogłem powiedzieć, że jestem bardzo dobrze przygotowany do startu. Ubrałem się aż w dwie koszulki termo i ortalion - ten zestaw przetestowałem na wybieganiach przy plus 2 stopniach. Co prawda doszła do teko koszulka Św. Mikołaja ale nie powinno mi być zbyt gorąco. Na moście okazało się że robi się zimno i cieszyłem się bardzo bo dawało to szansę, że trafiłem z ilością koszulek. Co tam koszulki - atmosfera przed startem na moście była nieziemska. Przed maratonem wszyscy są skupieni a dziś w mikołajowych strojach każdy emanuje radością i wyluzowaniem. Tuż przed startem pokazałem Przemkowi mój nowy patent. Wyjąłem z kieszeni wąską kartkę papieru na której z jednej strony narysowane było odwzorowanie wysokości z naznaczonymi kilometrami a z drugiej cyfry od 1 do 21 a nad każdą z nich strzałki albo w dół albo w górę albo w poziomie. Dodatkowo zaznaczone w kółkach te cyfry, na których mam wziąć żel. Miejsca wybrane były według przewidywanego zapotrzebowania na energię w zależności od ukształtowania terenu i czasu wysiłku. Przemek, który zaczyna biegową przygodę aż zapiał z zachwytu a ja poczułem dumę. Nie wiem wcale czy ta karteczka mi coś pomoże ale wiem, że po dłuższym wysiłku wszystko w głowie się plącze i zapomina się o założeniach taktycznych a co dopiero o realizacji ich. Nie da się tym bardziej zapamiętać przebiegu trasy. To dla tej kartki straciłem ostatnią godzinę przed zaśnięciem bo aby ją sporządzić, musiałem znaleźć trasę biegu, nanieść ją na mapę w run-logu (moim dzienniczku treningowym) wpisać ją jako trening by zobaczyć rozkład wzniesień na trasie. Wynik nie był zachęcający. Sporo trasy było pod górę. Pierwsze dwa km były ostro pod górę i już przed startem wiedziałem, że nie wolno mi się podpalić. Na trzecim miało być z górki i tam się lekko rozpędzę pomyślałem.
Doczekaliśmy się w końcu momentu startu i długo go nie zapomnę. Prawdziwa rzeka czerwonych drobinek niczym krew popłynęła główną arterią miasta. Latający helikopter, droid nad naszymi głowami, buchające w powietrze konfetti i radosne okrzyki biegaczy dopełniły szczęścia w tamtej chwili. Od początku biegu było ciasno i wiedziałem, że będzie tak aż do samej mety. Kto nie jest na to przygotowany mocno się denerwuje i potem narzeka. Mi to nie przeszkadzało bo mentalnie się na to przygotowałem. Wystartowałem stoper na linii maty startowej i moje endemonto w telefonie. Bardzo polubiłem bieg z tym urządzeniem. W słuchawkach co kilometr będą pojawiały mi się komunikaty głosowe z łącznym czasem a co najważniejsze ze średnim tempem każdego kolejnego kilometra. Pozwala to biec w zamierzonym tempie i reagować na zmiany, których nie jesteśmy czasem świadomi. Po samym biegu przeanalizować sobie gdzie się najnormalniej w świecie spuchło. Początek wolny i dlatego, że ciasno i dlatego, że miało być pod górę. Pierwszy km okazał się jednak ku mojemu zaskoczeniu w miarę płaski i po chwili dotarło do mnie, że kiedy rysowałem trasę początek jej zaznaczyłem na rzece w miejscu mostu, którego jeszcze na mapie nie było. System zmierzył wysokość od poziomu wody. Sam most jest znacznie wyżej i dlatego wyszedł pierwszy kilometr stromo pod górę. Nie ma problemu to tylko dla mnie lepiej pomyślałem. Reszta już będzie się zgadzać. Na pierwszym km tuż przed przekroczeniem miejsca z tabliczką 1km moje endemondo zameldowało mi :"last phase - 5:41. Idealne tempo na maraton w negatywnym splicie aby pobiec na złamanie czterech godzin pomyślałem z bólem wspominając start w warszawskim maratonie gdzie nie zdecydowałem się zabrać ze sobą endemondo. Dziś ćwiczę opcję startu z tym urządzeniem, sprawdzam czy nie uwiera i nie przeszkadza. Drugi km i lecę już 5:07. Znakomicie, rozpędzam się do maksymalnie bezpiecznego dla mnie tempa. Moja życiówka to właśnie 5:08/km na całym 21 kilometrowym dystansie. Dziś nie planuję rekordu ale jeśli nadarzy się okazja to zaryzykuję. Robi mi się ciepło - niedobrze może jednak powinienem był zdjąć tę jedną koszulkę. Okaże się dalej. Dobiegam do zbiegu. Wiem, że się będzie ciągnął kilkaset metrów a co potem? No dzięki mojej kartce wiem, że od 4 do 9 km będzie cały czas pod górę. Zbiegam zatem tylko trochę szybciej aby zebrać siły na długi podbieg. Jeszcze w czasie zbiegu mam info 3 kilometr 4:47 i po kilkuset metrach rzeczywiście zaczyna się wspinaczka. Sporo biegaczy wokół mnie nie zwraca na to uwagi spodziewając się, że za kilometr lub trochę więcej pewnie będzie z górki. Na czwartym kilometrze moje tempo jeszcze wynosi 4:56. To duża prędkość z ostatnich metrów zbiegu sprawiła taką dobrą średnią. Znam swoje tempo skupiam się zatem na samopoczuciu. Nie mam niestety pulsometru i nie znam się jeszcze na zakresach tętna ale wiem jak powinienem się czuć. Nie chcę dopuścić do zakwaszenia na tym podbiegu i mam świadomość, że tempo musi spaść do około 5:40 aby mój organizm nadążał wystarczająco się natleniać przy wzmożonym wysiłku na podbiegu. Pewnie mógłbym biec szybciej bo to dopiero początek biegu ale dziś uczę się biegać maratony. Na piątym km jest 5:16 . Myślałem, że będzie wolniej a jest nieźle i jeśli mógłbym zejść do 5:00 na kilku następnych kilometrach to byłby rekord w półmaratonie. Boję się jednak rzucić do ataku bo ten podbieg będzie bardzo długi. Tu właśnie miałem zdecydować czy idę na całość. Intuicja jednak podszeptywała mi abym nie szalał bo powtórzy się scenariusz z Iławy i Warszawy gdzie zabrakło mi sił na utrzymanie ambitnie założonego tempa. Jeszcze będzie dogodne miejsce na trasie na mocny atak ale to dużo dalej. Tymczasem starówka urzeka swoim pięknem. Uwielbiam miejsca gdzie czuć klimat odległych czasów. Kto wie czy potrzeba biegania nie wywodzi się od tradycji średniowiecznego pielgrzymowania po pątniczych szlakach europy. Frajda z przemierzania kilometrów na własnych nogach i czas spędzony na rozmyślania jest taka sama w obu przypadkach. Obok szlaku do Rzymu najstarszym i największym był szlak do Grobu Św. Jakuba Apostoła prowadzący między innymi przez Toruń a mający swój koniec aż Hiszpanii w Santiago De Compostella. Toruńska katedra Św. Jakuba to średniowieczny znak orientacyjny i schronienie na tym szlaku potwierdzający właściwą drogę. Stąpam po kamieniach starówki niczym pielgrzym niepewny losu swojej wyprawy mający świadomość, że każdy krok jest tak samo ważny i zbliża do odległego celu . Podziwiam z jakim kunsztem zostały wykute i położone granitowe bruki i chodniki. To robota kamieniarska najwyższej próby. Oczywiście widać, że to replika z naszych czasów ale jakość wykonania zasługuje na uznane. I tak na tych rozmyślaniach spędziłem bieg przez staromiejskie zakamarki. Na 6 km okazało się, że nieznacznie przyspieszyłem osiągając 5:09. Znowu praktycznie w tempie rekordu a przecież jest cały czas lekko pod górę. Czuję się dobrze zatem będę starał się utrzymać taki stan. Według mojej opracowanej taktyki miałem tu zjeść żel ale musiałem zadowolić się bananem. Kolejny kilometr jest o 2 sekundy szybszy. Biegnę bardzo równo bo ósmy km znowu jest 5:09/km. Spoglądam na kartkę i widzę, że przed 9-tym będzie płasko i do 10 tego lekko z górki. Postanawiam jeszcze w skupieniu powalczyć o tempo i na 9ty kilometr jest 5:05. Bardzo jestem zadowolony. Nie czuję takiego zmęczenia jak na 9 w Iławie. 10 ty km i jest 5:06. Moja precyzja w szybkości mnie uskrzydla. Biegniemy po drodze, która pachołkami przedzielona jest na pół. Nie wiemy do końca, którą stroną biec. Jechała policja i wyjaśniała przez megafon ale jakoś wszyscy z uwagi na tłok biegli całą szerokością. Kilkoro obok mnie gwałtownie zmienia swój tor biegu krzyżując swoje trajektoria. Biegacz po mojej lewej potrąca pachołek i go przewraca wprost pod nogi innego biegacza, który nas dogania. Ten z dużym impetem niezamierzenie wkopuję go pod moje nogi. Instynktownie i karkołomnie zmieniam rytm kroku aby na niego nie stanąć i podskakuję aby przelecieć nad nim. Udało się. Słyszę” przepraszam” ale nie czuję żadnej urazy i odpowiadam tylko "spoko, nie ma problemu" Jednocześnie cieszę się a ci za mną chyba jeszcze bardziej, że nie nadziałem się ten pachołek bo gdybym się przewrócił w takim tłoku to byłaby kraksa niczym w kolarskim peletonie i niechybnie miałbym kilku na plecach i w najlepszym przypadku rozdeptane palce. Od razu przypomniałem sobie upadek z ostatniego szybkiego wybiegania. A jednak nauka padania jakiej wtedy doświadczyłem przydała się. Całe szczęście, że byłem nie zmęczony i miałem jako taką koordynację ruchu bo by było fatalnie. Po chwili wbiegamy w las. Bardzo przyjemnie. Przypomina mi się długie prawie 30 -km wybieganie jakie zrobiłem po maratonie z kolegami o wiele lepszymi ode mnie aby spróbować przebiec je w tempie 5:40. Dziś zmrożony piach, śnieg dookoła, choinki oraz wszechobecni mikołaje przypominają, że jest zima i idą święta. A mikołaje to także dar dla potrzebujących dzieciaków. Biegi to wspaniały przykład jak sport może także być nośnikiem wspaniałych ludzkich odruchów i emocji. Na tym odcinku miałem zjeść drugi żel. Nie mam go więc biorę z kieszeni marsa. Na pewno także doda energii. Tu mają być przez dwa kilometry malutkie wzniesienia ale ogólnie ujmując to "płaskowyż" na moim wykresie, na który właśnie spoglądam. Można tu się wspaniale rozpędzić. Podejmuję taka próbę ale czuję jak na śliskiej nawierzchni wkładam więcej wysiłku aby móc biec. Mam zjawisko "kopania nart". Tu zapada strategiczna decyzja, która kosztowała mnie chwilę smutku - zostaję na tym tempie. To i tak będzie bardzo ciężka praca a przyspieszę po 15 km kiedy zjem jedyny żel jaki mam. Jeszcze raz zastanawiam się co by było gdybym miał te żele. Nie ma co rozpatrywać fajnie się biegnie i jest dobrze. 11-sty km mimo wzmożonego wysiłku robię w 5:20. Jestem jednak zadowolony bo czuję rezerwy. Zaczyna działać glukoza dostarczona przez baton i na niewielkim zbiegu na początku 12 km natychmiast się zregenerowałem. Na płaskim odcinku aż śmiałem się do siebie samego, że tak wspaniale się czuję. Jakbym co dopiero zaczął biec. Z mojej karteczki wynika, że zbliża się kilometrowy zbieg. Dzięki świeżości jaką zachowałem mogę teraz przyspieszyć uważając aby nie upaść na śliskich i nierównych duktach pod Toruńskiego lasu. Dwunasty km robię 2 sekundy lepiej a trzynasty o kolejne 5. Ponownie spoglądam na karteczkę. Zaraz będzie krótki ale ostry podbieg a potem ponad 3 km pofałdowany „płaskowyż.” Postanawiam już na 14 tym km zjeść jedyny żel. Z taktycznych rozważań wyrywa mnie widok biegacza w samych butach i slipkach z hawajskimi girlandami na kostkach i szyi oraz w błazeńskiej czapce. Jestem pod bardzo silnym wrażeniem ale nie jestem do końca przekonany czy to jest normalne. Jestem na szczęście zwolennikiem poglądu, że w życiu od czasu do czasu trzeba robić coś głupiego aby nie dać się zwariować i przypisałem wyczyn tego biegacza właśnie do tego terapeutycznego „procederu”. Otworzyłem żel i za chwilę ukazał mi się punkt z ciepłą herbatą i wodą. Jak na zawołanie miałem czym popić żel. Złapałem za wodę bo do herbaty była kolejka i pobiegłem dalej. Kawałki lodu dobitnie potwierdziły, że jest zimna ale znakomicie orzeźwiły moje ciało i co warto dziś podkreślić nie wyrządziły skutków ubocznych dla mojego gardła. Sielanka bufetu oraz zdumienie z powodu biegającego morsa sprawiły, że był to drugi po początkowym najwolniejszy kilometr na trasie. Zacząłem już poważnie tęsknić za asfaltem kiedy wybiegliśmy na fragment drogi. Dobiegłem do biegacza, który miał problem z doskwierającym zmęczeniem. Zwolniłem przy nim i próbowałem go trochę pociągnąć za sobą. Kiedy wydawało mi się, że się odbudował w tym momencie odpuścił i został w tyle. Ja z kolei bardzo szybko poczułem się lepiej i pomyślałem o długim finiszu. Moja radość nie trwała długo bo po chwili wbiegliśmy znowu do lasu. Znowu zaczęła się walka o utrzymanie tempa. 16km - 5:32,17km- 5:28, Zastanawiałem się kiedy ten las się skończy bo widoki widokami ale biegnie się po tej śliskiej nawierzchni naprawdę ciężko. Mam wrażenie, że na tym odcinku nie tylko ja wyprzedzałem ale i mnie wyprzedzało sporo osób. Aby skrócić sobie nieprzyjemny czas sprawdzam mój wykres. Nadchodzi właśnie czas na ostry atak. Zacznie się znowu zbieg a dopiero 20 i 21 km będzie pofałdowany i lekko pod górę. Ruszam zatem do boju wiedząc już, że wystarczy mi sił. Na osiemnastym przyspieszam do 5:19 a na 19 tym do 5:06. Po raz pierwszy w dotychczasowych półmaratonach nie myślę na tym etapie o tym aby zwolnić bo jeśli tego nie zrobię to będę musiał iść. Nie mam żadnego kryzysu psychicznego nakazującego mi z ubłaganiem wypatrywać tabliczek z numerami. Dziwię się że tak lekko mi upływają te ostatnie kilometry. Mijam od jakiegoś czasu idących biegaczy, których dopadła kontuzja albo skurcze. Szkoda mi ich bo wiem jak to jest i jakie to przykre. Dziś nie mam tego problemu i cieszę się biegiem. Dobiegam do miejsca wertepów i uzmysławiam sobie że to już bardzo blisko stadionu i pewnie do końca będzie las. 20 sty kilometr zwalniam do 5:26 ale wielu biegaczy wymięka na tych małych pagórkach. Ostatni 21 kilometr staram się przyspieszyć tam gdzie się da i robię go w 5:18. Cały czas stopniowo przyspieszam i gdy biegnę po stadionie resztę dystansu przebiegam w tempie 4:36. wpadając na metę w poczuciu poskromienia dystansu i zwycięstwa nad swoimi słabościami. Wiem, że nie ma życiówki ale nie myślałem o niej w czasie tego biegu jako o zasadniczym celu startu. Samopoczucie po biegu znakomite. Szybko dochodzę do siebie. Dostaję medal i termoizolacyjny worek. Pomagam jakiemuś koledze go złożyć. Szukam wzrokiem moich dziewczyn i w tym momencie mam telefon od żony z pytaniem czy już skończyłem. Szybko się odnaleźliśmy i resztę popołudnia sympatycznie spędziliśmy w mieście Kopernika. Po dotarciu do domu analizuję endemondo. Wyniki bardzo mi się podobają. Po pierwsze pierwszy km okazał się najwolniejszy. Po drugie : po 14 kilometrze kiedy zwykle już walczę o dobiegnięcie zdołałem przyspieszyć na kilku kilometrach. Na 19 tempo jest w wartości życiówki na tym dystansie. Finisz długi i na ostatnich 100 metrach wynosi 4:36. Biegłem bardzo równo bo odchyłki są niewielkie pomiędzy poszczególnymi kilometrami i nie widać miejsca gdzie bym się załamał i drastycznie zredukował tempo. W swoich najlepszych startach zwykle plasuję się na początku drugiej połowy stawki. Dziś na 3669 biegaczy byłem 1253 co daje mocną pozycję w środku pierwszej połówki. Jeśli chodzi o rozkład sił na tle pozostałych zawodników to jest jeszcze lepiej. Po pierwszych 5 kilometrach byłem 1305 po 10 km wyprzedziłem 8 biegaczy Na 15 kilometrze wyprzedziłem kolejnych 17 biegaczy mając już 1280 miejsce. Na ostatnich 6 kilometrach wyprzedziłem jeszcze 27 biegaczy. Widać jak ilość poprawionych lokat rośnie za każdym razem niemal dwukrotnie co jest dowodem na prawidłowo rozegrany bieg. Oczywiście ja wyprzedzałem, mnie wyprzedzano ale miejsca na poszczególnych punktach są miarodajne. W swojej kategorii wiekowej jestem 212 na 550 czyli znowu pierwsza połowa stawki. A za rok nie będę najstarszy w swojej kategorii tylko najmłodszy. Wśród panów byłem 1169 na 2947 – znowu daje pierwszą połówkę. Do rekordu na tym dystansie zabrakło mi 2 minuty i 55 sekund ale za to po biegu mam satysfakcję z poczucia pełnej kontroli nad przebiegiem startu. W Iławie wypaliłem w tempie 5:00 i na 12 kilometrze tempo spadło do katastrofalnego i na ostatnich straciłem bardzo wiele a do mety dobiegałem w poczuciu przegranej z dystansem. Dziś frajda jest niesamowita bo mam wrażenie, że czegoś się nauczyłem, że znalazłem jakiś wytrych do sukcesu w czasie zawodów. Mógł ten bieg wyglądać zupełnie inaczej. Mogłem pobiec poniżej swoich potencjalnych możliwości a stoczyłem udaną, dobra walkę. Dodał mi ten bieg odwagi i wywołał apetyt na jeszcze lepszą i zadziorniejszą i mądrzejszą walkę na kolejnych zawodach.
Nowy rok zaczynam trenować i trzy elementy, które planuję wprowadzić do moich treningów zapewne zmienią całkowicie moje starty. Na razie jestem w grudniowym roztrenowaniu i regeneruję organizm przed nowym sezonem. Tym czasem Wszystkim życzę Zdrowych i Wesołych Świąt Bożego Narodzenia.
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |