2015-12-01
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| I jak tu nie biegać ... ;-) (czytano: 1660 razy)
Ho ho! Rok i trzy miesiące. Tyle minęło od ostatniego wpisu na tym blogu. Zarósł ten blog niczym moje wyniki ;-) Ale to nic. Każda pora jest dobra by wrócić… do pisania oczywiście bo z portalem jestem w miarę na bieżąco. A żeby nie było że bajdurzę bez sensu dziś obrałem kurs tego wpisu na podsumowanie 2015r. Drugiego pełnego roku biegowego! Było w nim tyle wrażeń: porażek, smutku ale też i radości ze zwycięstw czy po prostu małych sukcesików.
Największym zwycięstwem rzecz jasna jest I Rogoziński Półmaraton Przemysła II. Nie zwycięstwem biegowym – bo bieg po prostu spaprałem – i jest to tylko delikatne określenie tego co wydarzyło się na trasie, ale cała otoczka tego biegu. To że zrobiliśmy go razem czyli Rogoziński Klub Biegacza! I Gmina Rogoźno. To że wszystko co sobie Tata wymyślił w czerwcu – wszystko to zagrało w pierwszy weekend listopada. To że ludzie wyjechali z Rogoźna zadowoleni zapowiadając już powrót! TAK! To jest największy sukces – wspólny ale fajnie że też mogłem dać z siebie jakiś procent. Ja postanowiłem włączyć się w Biuro Zawodów. 350 osób to nie jest jakaś porażająca liczba uczestników ale o każdego trzeba było zadbać tak by ten wyszedł już z biura nasiąknięty pozytywną energią. Na szczęście wolontariuszki w biurze były bezbłędne! Przeparadne, przeuśmiechnięte i przewspaniałe po prostu. Zatory minimalne były – wiadomo na 20 minut przed biegiem zawsze są, ale były tak minimalne i tak szybko rozwiązane że aż sam byłem w szoku jak to gładko idzie. Trudniej było mi się przebrać do startu niż rozwiązywać problemy w Biurze. Biuro zamknięte – czas pobiec. Na starcie zameldowałem się na 8 minut przed biegiem ale co tam ;-) Bywałem już później :) Sam bieg już do miłych nie należał. Ostatnie cztery noce nie obfitowały w powalając ilość godzin snu. Ciężko już to wszystko zsumować, ostatnia noc przed biegiem pozwoliła bodaj na 4h snu. I tak miałem dobrze. Chłopaki na trasie byli już od 5tej rana, Tata też na stadion zaczął ogarniać szczegóły mety. Ja mogłem spokojnie pospać do szóstej. Niestety też w całym natłoku tego wszystkiego zapomniałem zjeść śniadania o czym przypomniałem sobie na 2 kilometrze. Ale dobiegłem! I to się liczyło! Ktoś kiedyś powiedział że we własnych biegach po prostu się nie startuje: Oj! Miał ktoś rację. Najważniejsze że bieg wyszedł pomyślnie i co najbardziej cieszyło przez jeden dzień Rogoźno było tak cudnie kolorowe i pełne endorfin że aż chce się jeszcze raz!
Biuro zawodów w ogóle to najlepsze zajęcie podczas biegu jakie można sobie wymyślić. No przynajmniej Ja tak uważam, bo uwielbiam rozmawiać z biegaczami ;-) A przebywanie w biurze pozwala na to jak nigdzie indziej. Tak samo było na Uniweryteckiej ZaDyszce na której też pozwolono działać mi w tym zakresie. Same zawody różniły się sporo od Rogozińskiej Połówki, ale biuro wyszło podobnie! Czyli In plus. Wolontariusze również wylali hektolitry potu żeby biegacze mogli pobiec. Tu zadanie było ciut trudniejsze. Czip nie był w numerze – trzeba było wręczyć go biegaczowi osobno. Doszło do całej jednej pomyłki na szczęście zauważonej w porę i również można było ze spokojem obserwować dalszy obrót sytuacji. Oczywiście w biegu. Ależ słońce wtedy zaatakowało ZaDyszkę. Było naprawdę gooorąco a piach nie ułatwiał zadanie. Czekolada pamiętam rozpuściła się w mig. Ale ogólnie biegacze również wyjechali zadowoleni więc warto było poświęcić (również) kawałek nocy by pomóc w organizacji biegu. To kolejne tegoroczne zwycięstwo – dzień później miało dojść do pierwszej tegorocznej porażki.
Kto by się w sumie spodziewał że dzień po dyszce w 39:20 (co było w sumie szczytem w taki upał i w tym szale organizacyjnym) nie ma prawa wyjść żaden plan na maraton. A nadzieję były. Na 3h! Zima była przepracowana solidnie choć nie idealnie (Zabrakło w sumie tylko długich wybiegań). No ale ZaDyszka nie dość że wykończyła fizycznie to i jeszcze psychicznie. Fajna historia w ogóle była z przyjazdem do Warszawy bo z ZaDyszki ledwo zdążyłem na pociąg nie mówiąc o powrocie na drugi koniec Poznania po spakowany już plecak. Tak więc w Warszawie wylądowałem z torbą z dwoma koszulkami – jedna damska Ska – i trzema izotonikami. Mina Taty powiedziała mi wszystko co on o tym myśli. No a że w Warszawie byłem pierwszy raz to Tata jeszcze przeczołgał nas (Ja Tata i dwóch biegaczy z Rogozińskiego Klubu Biegacza) po ciekawych miejscach na starówce. Nie zabrakło też methaa! Szczerze – byłem tak zmęczony ze pamiętam może 1/3 tego co robiliśmy – pamiętam tylko że strasznie zrzędziłem. Odespać więc się nie udało – pozostawało wierzyć w cuda. Początek dnia był dobry. Mrzawka, chłód (jakże odmienne warunki do dnia poprzedniego) i znajome twarze. KasiaQ z gRUNwaldu, Agnieszka, Artur! Wszyscy jakby zdenerwowani. Poznań debiutował I to z jakimi wynikami! I to jeszcze dwa tygodnie po rewelacyjnym (dla nich rzecz jasna – u mnie jak zwykle :P) Poznań Półmaratonie. No a Ja z mocnym planem. Który zrewidowałem już na 5km. Po prostu poczułem że zmęczenie już daje o sobie znać. Więc zwolniłem i straciłem wszelkie ambicje. Tak o po prostu truchtałem sobie przez 37km. Druga próba nie wyszła. Trzecia próba łamania trójki również – tym razem Wrocław. Do 15km było super. Minuta zapasu. Potem wyszło słońce. Walka była do 25km. Tam była jeszcze tylko minuta straty. Ale we Wrocławiu grzało niesamowicie więc nic z tego. Na kolejnych 17km straciłem 20 minut i na razie jestem na etapie: 3-24. Teraz plan na Dębno. Mam nadzieję że wyciągnąłem dobre wnioski z zeszłej zimy i tą przepracuje jeszcze lepiej.
Jeśli chodzi o maratony to nie były jedyne jakie kręciłem w tym roku. Pierwszy padł już w lutym. Taki nieoficjalny, po Poznaniu – musiał paść bo okazja niebyle jaka – 42 urodziny Taty- tak 42!! Potem Kraków. I tu kolejne dziwne zrządzenia losu czyli o tym jak obecność Wojtka negatywnie wpływa na łamanie czterech godzin. Kraków! Planów brak – te odłożone na Orlenowski maraton. No to pobiegnę z Tatą. Na jego życiówkę. Do złamania 3-34. Ruszamy tempem 5:00 i biegniemy tak długo jak możemy. Możemy do połowy. Potem minimalnie zwalniamy. Aż wpadamy na szalony pomysł. ŻEL. Ja pierwsze żele testować zacząłem w maju ( w końcu musiałem się przełamać bo pracując w sklepie biegowym trzeba wiedzieć co klientom polecić ) Tata też w kwietniu jeszcze nie próbował. Ja w Krakowie nie ryzykował bo i nie było po co. Czułem się w miarę świeżo. Tata zaryzykował. Chyba się nie opłaciło. Zwolniliśmy drastycznie, Tata czuł się coraz gorzej aż powiedział że rezygnuje. Chce zejść z trasy. Tylko o co chodzi. Przez dwa kilometry straciliśmy ponad dwadzieścia minut. Tata niemal tracił już przytomność. Pomogła wizyta… w punkcie odżywczym. Cukier postawił Tatę na nogi. Wyszło wiec że po prostu Tata stracił nagle cukier. Gdy już było lepiej pozostało jeszcze około 5km do mety. Plan jasny. Na 100% damy radę przed 4h wlecieć może by wiec tak równe 4. Mierzymy z Taty Garminem – wszystko gra. Na mecie wynik 4;00;00. Ale czytam smsa a tu 4;00;21. O co chodzi. No tak pod wiaduktem Garmin na chwilę się zawiesił – Tata wyłączył go i właczył od nowa. Z planu nici. 4;00;17 to już wynik z Poznania gdzie powiedziałem że mam focha na wyniki i postanowiłem dotrzymać towarzystwa przyjaciołom z gRUNwaldu. Byli więc wspomniani już Artur i KasiaQ, o 4h walczyli też Marta, KasiaG i Irek. Nie liczy się to że tylko Marcie się udało. Nie liczy się to że Mi i Kasi zabrakło… 17sekund. Przez 25km czyli dobre 2h bawiliśmy się rewelacyjnie (no… przynajmniej Ja się bawiłem) Poznań już po raz któryś rozwala kibicami. A drugi rok mieszkania w Poznaniu to już w ogóle… tysiące kibiców a setka woła do Ciebie bo tu się widzieliśmy, tam gadaliśmy. Był sąsiad z Rogoźna, byli Ania, Monika i Piotr którzy pojawiali się z nikąd, była żona Artura która też zjawiała się niespodziewanie i co chwila. Był niesamowity gRUNwald ze swoją strefą kibica i fortuną której sobie zażyczyłem, a która mam nadzieję uszczęśliwiła innego biegacza, był Adrian z piwem dla mnie i dla Taty i tak można długo długo długo. Było tak radośnie że na mecie już nikomu się nie chciało nic. Kasia G I Marta zadebiutowały rewelacyjnie. I nie mam na myśli tu wyników tylko fakt że przebiegły równe 42,195km. Bez przerwy – jak prawdziwe twardzielki. A i nie mogę zapominać o Rogoźnie bo i nasi spisali się na medal. 11 osób z Rogoźna pojawiło się na starcie – z czego 6 to debiutanci. Piotr i Dudek trzasneli z grubej rury po 3:57. Ilona, Ania i Michał prawie złamali tą czwórkę no a Marcin w debiucie to w ogóle 3.27! Bartek został najlepszym Rogozińskim maratończykiem robić 3.22 i tak w sumie to tylko Ja i Tata nie zrobiliśmy życiówki :P Ale było warto!
Wyniki Rogoźna w ogóle jakby poszły w górę. Nie tylko sportowe choć chwalić się możemy 3 miejscem w biegach drużynowych ( i to 2 razy!), raz czwartym. I w ogóle. Pucharki Marcina i w sumie też kilka moich – tym chwalić się trzeba. Ale jak to Rogoźno się rozbiegało w ogóle. To jest najfajniejsze. Półmaraton w Rogoźnie ukończyło 50 osób z Rogoźna i okolic. Po prostu WOW! Niebieskie koszulki widać już wszędzie. A najbardziej cieszy hasło CZEŚĆ ROGOŹNO. Jest się z czego cieszyć bo chyba mało kto się spodziewał czegoś takiego. Ostatnim wpisem na tym blogu były Roźnowice czyli też impreza u nas i tam 12 osób to już było coś. Rozrosło się to niczym pająki na moim blogu :) Super, po prostu super!
Co więc można zaliczyć jeszcze do pozytywów tego roku? Hmmmm ;-) Wpadło kilka pucharków do kolekcji: głównie kategorie wiekowe, choć jest i kilka OPENów. Jeden puchar za półmaraton. To ucieszyło. RAWICZ! Oooooo tak. To była impreza. Nogi na samą myśl składają się do bólu ale te wrażenia. 24h sztafeta – bieganie po nocach, po dniach. Ekipa walcząca o podium więc trzeba było walczyć do samego końca. I dawać z siebie nawet wiecej niż 100% bo mieliśmy jedna osobę mniej, druga w nocy dostała jeszcze kontuzji. Gdy inni walczyli w dziesięciu, my po północy zostaliśmy w ośmiu. Ale i tak trzasneliśmy 400km! To było coś po prostu. Super był też Wings For Life. Dwa dni po dyszce w Wągrowcu – więc bieg potraktowałem jako dobrą zabawę. Choć ambicje nie ustąpiły tak więc łącząc zabawę i rywalizację udało się pobiec równe 35km. Miało być równe bo postanowiłem zrobić sobie zdjęcie z flagą do której dobiegnę. Auto miałem na plecach już od 33km ale postanowiłem że niech będzie chociaż równo. Na ostatnich dwustu metrach był ostry dym bo auto na plecach było już dosłownie ale chyba też o to chodziło. O ten mega dreszczyk gdy goni cię kolumna tych aut. Były też i negatywy: wszystkie, wszystkie półmaratony – nawet ten Obornicki z pucharem – nie usprawiedliwia go nawet wczorajsze samopoczucie i fakt że jest on tym najlepszym w roku. W żadnym z nich nie zbliżyłem się choćby o 2 minuty do życiówki. Trochę boli ale daje to przynajmniej cele na kolejny rok. A tych jest kilka: powtórka z Rawicza, 3h w maratonie, 80 minut na półówce, Rzeźnik – tu liczymy z Tatą na szczęśliwe losowanie i może lepszy wynik w Rogoźnie 2016. I też większe zaangażowanie w przyszłoroczne Rogoźno. Choć to przez życie w Poznaniu może być już trudne. No i ostatni cel – żyć tak żeby znajomi nie mieli mnie już dość. Ale to przy tych wszystkich emocjach, wrażeniach i doznaniach nie będzie chyba takie wcale trudne.
No i tak czytam co ja tu napisałem za bzdety, czytam, czytam i myślę – jak tu nie biegać gdy takie to wszystko kolorowe dookoła ;-)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu michu77 (2015-12-02,08:51): Widzę, że masz taki sam problem jak i ja. Częste starty - bywa że i dwa w jeden weekend, i to obydwa na wynik. A tu potrzebna jest... trudna sztuka wyboru. Albo zwiedzanie przed maratonem, zamiast odpoczynku :P paulo (2015-12-02,09:29): cóż, życzę więc pięknych ZaDyszek związanych z wynikami :) sherdog (2015-12-03,09:47): Fajny wpis Wojtek, zrealizowania planów życze. k.nowacki78 (2015-12-07,09:26): Wojtek, a gdzie wpis o naszym szaleńczym 1 km w Rożnowicach ;)
Pozdrawiam i życzę powodzenia w 2016 r. WojtekGR (2015-12-15,16:46): Paweł - Ciebie tutaj się nie spodziewałem :) :) :) Kiedy się widzimy na gRUNwaldzie? :)
Krzysztof - też piękny bieg ! :)
|