2017-06-29
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Made in China (czytano: 2588 razy)
20 lat temu nie widziałem w Chinach nikogo biegającego, sam też miałem wtedy co innego w głowie. Tym razem rano w Pekinie, gdy biegliśmy godzinę z kolegami, spotykaliśmy miejscowych biegaczy, całkiem licznych. Przechodnie nie zwracali na nas uwagi, było widać, że przywykli do takich obrazków.
Pekin to dżungla pełna wieżowców i korków oraz ludzi, ale o poranku dość pusta. Za pierwszym razem znaleźliśmy fajną trasę wzdłuż kanału, a za drugim - zgodnie z mapą znalezioną w hotelowym centrum fitness - pobiegliśmy skrajem parku i przez hutong - starą dzielnicę, pełną wąskich uliczek, rowerów, komórek... W parku zaś było tak, jak kiedyś: sporo ludzi ćwiczyło rozmaite sztuki, grało w badmintona, tańczyło.
W Changchunie, gdzie przenieśliśmy się z Pekinu - mieście o liczbie ludności 7.7 mln, nasz hotel był na skraju zabudowy, gdzie ruch samochodowy był niewielki, więc biegało się przyjemnie, po szerokich ulicach, wśród zieleni. Tuż obok roztaczał się leśny park, w którym pobiegliśmy maraton.
Mieliśmy go w planie - z kolegą z Islandii i jego żoną - od roku. Wtedy biegaliśmy razem przy okazji spotkania na corocznym kongresie Worldloppet International Ski Federation w Finlandii. Worldloppet to organizacja zrzeszająca największe biegi narciarskie w 20 krajach, w tym Bieg Piastów, który miałem przyjemność reprezentować na zjazdach Worldloppet.
Changchun Jingyuetan Forest Marathon to zawody składające się z maratonu, połówki i siódemki. Organizatorem jest ekipa, która przygotowuje także zimowy Vasaloppet China - reprezentanta Chin w Worldloppet. Delegaci na zjazd Worldloppet mogli wybrać dystans. Na maraton zgłosiła się czwórka z Islandii (dwa małżeństwa, w tym wspomniany kolega z żoną) i ja.
Pakiety startowe dostarczono nam do hotelu dzień wcześniej. Wszystko wyglądało, jak u nas (koszulka techniczna, chip na buta, gazeta o bieganiu), z wyjątkiem... Wódki. Tak - w pakiecie znalazłem dwie buteleczki "setki" z napojem o mocy 35 procent. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie dostałem w pakiecie startowym na zawodach.
Pasta party zrobiłem sobie na własną rękę w hotelu, gdzie wśród wielu dań był i makaron z sosem bolońskim. Na śniadanie znalazł się jogurt naturalny i owoce. Nastrój maratoński był jak wszędzie - już w windzie, którą jechałem na śniadanie, spotkałem maratończyków z Chin. Na śniadaniu i na mieście też było widać biegaczy. Uwielbiam taki klimat!
Gdy zajechaliśmy na miejsce startu, zgodnie z wcześniejszymi uzgodnieniami z organizatorami, wraz z Islandką Valą udzielałem wywiadów chińskim dziennikarzom. To była dla mnie nowość (przez wiele lat byłem tym, który zadaje pytania...). Byliśmy z Valą egzotyczną atrakcją.
Te wywiady spowodowały, że nie miałem czasu myśleć o tym, co mnie czeka. Zacząłem maraton jakby z marszu, bez rozmowy z samym sobą tuż przed startem, jak mam w zwyczaju.
Maratończyków było prawie pół tysiąca, półmaratończyków i uczestników biegu na 7 km (startujących później) po parę tysięcy.
Start - strzały z pistoletu kilku VIP-ów. Trasa: połówka leciała głównie płaskim asfaltem wokół jeziora, podczas gdy trasa maratonu oddalała się co kilka kilometrów od tego asfaltu na okoliczne wzgórza. Był to maraton terenowo-górsko-asfaltowy.
Przyroda jak w Polsce, szlaki też, drzewa... Sporo cienia. Na podobnej trasie, tylko łatwiejszej, bez tak wymagających podbiegów, jak w Changchunie, biegłem kiedyś maraton w Czeskiej Lipie.
Szesnaście punktów z wodą i słodkim napojem, z powodu którego po dwóch godzinach skręcało mnie w żołądku (przez chwilę, potem przeszło). Bez izotoników i jedzenia na punktach. Miałem na szczęście cztery żele.
Na punktach dawano również gąbki nasączone wodą. To był znakomity pomysł, bo już na starcie temperatura sięgała 25 stopni. Męczyła też wysoka wilgotność.
Co kilometr stali sanitariusze ubrani w białe fartuchy. Początkowo nikt z ich pomocy nie korzystał, ale po 30 kilometrze... Jednym opatrywali rany po upadkach na licznych korzeniach i kamieniach, innych masowali.
Trasa perfekcyjnie oznakowana i obstawiona przez licznych, wspaniałych, dopingujących i przeszkolonych wolontariuszy. Wiedzieli, że trzeba pokazywać rękami już z daleka kierunek biegu, że trzeba głośno mówić. Po chińsku doping dla biegacza brzmi: CZAJO!
Nie powiem - szykowałem się na ten maraton solidnie. Wiedziałem, że klimat mnie będzie wykańczał, więc musiałem się dobrze przygotować, by mieć zapas i poczucie pewności.
Po trzech godzinach i 25 km biegu, gdy po raz pierwszy przeszedłem się na podejściu, poczułem w kościach, że łatwo nie będzie. Ale wtedy zmieniła się na korzyść pogoda - zrobiło się chłodniej, powiał wiatr, przez chwilę nawet kropił deszcz. Odżyłem, a może inaczej: spadło tempo ubytku sił z powodu nadal jednak wysokiej temperatury.
Na 35 kilometrze był najtrudniejszy fragment trasy: podejście (podbieg) po stoku (chyba narciarskim). Potem już było w dół lub płasko. Na ostatnich kilometrach momentami szedłem. Byłem bardzo zmęczony, ale cholernie zadowolony. Na ostatnich stu metrach, podczas samotnego finiszu, przy dopingu cheerleaderek, wyrzuciłem czapkę wysoko w górę. Debiut poza Europą wykonany! Czas: 5:07:22. Miejsce: 171 na 452.
Odetchnąłem chwilę. Wolontariusze zabrali mnie do chińskiej telewizji. Chwaliłem jak tylko można. Bardzo mi się podobało, zwłaszcza zabezpieczenie trasy i liczne punkty z piciem. Choć trasa nie jest tak spektakularna, jak choćby moich "domowych" maratonów: Karkonoskiego, Chojnika, ZUK-a czy Letniego Biegu Piastów.
Potem wypiłem chyba z dziesięć szklanek odgazowanej coca-coli. Piwa nie było w całej strefie mety! Ale co się odwlecze...
Gdy już byliśmy wszyscy z Worldloppetowej ekipy na mecie, poczekaliśmy na dekorację, by Vala mogła odebrać na podium nagrodę za czwarte miejsce. Potem w hotelu postawiła wszystkim piwo. Dołączył do nas kolega z Rosji Georgij, który w ostatniej chwili zrezygnował z udziału w maratonie na rzecz startu w połówce (i dobrze, bo klimat go wykończył i za metą zemdlał). Za karę postawił wszystkim piwo. Nauczył nas też zwyczaju oblewania ukończonego maratonu czy innego podobnego wyczynu: nalewamy do jednego kufla (szklany) piwa, wkładamy do niego wszystkie nasze medale, a potem pijemy z niego po kolei... Kupę śmiechu przy tym mieliśmy.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu paulo (2017-06-30,07:41): w Pekinie i Changchunie biegać to fajna egzotyka :) Super doświadczenie i pewnie przyjemność :) andbo (2017-06-30,08:47): Egzotyka to jest to! Zwłaszcza ten pakiet startowy... kokrobite (2017-06-30,08:52): Tak jest - egzotyka pierwsza klasa. Napój z pakietu dość smaczny :-)
|