W sobotę rano wsiadłem do pociągu, by wyruszyć na swój maratoński debiut. Podróż minęła szybko i o 13 zameldowałem się w biurze maratonu, gdzie szybko otrzymałem swój pakiet startowy i informacje na temat noclegu w hali „Arena”. Z biura udałem się na Expo, gdzie wymieniłem kilka zdań z panem Jurkiem Skarżyńskim, zakończonych pamiątkowym zdjęciem.
Skorzystałem też z badania stóp prowadzonego przez firmę Brooks wraz z poradą dotyczącą odpowiedniego dla mnie obuwia. Resztę czasu spędziłem przy piwku w towarzystwie Kosmatego, z którym to udałem się na imprezkę klubową MaratonówPolskich.PL. Była to świetna okazja do poznania osobiście kilku osób, które dotychczas znałem tylko z portalu.
Po kolejnym przegranym przez Polskę meczu eliminacyjnym udałem się z Golonem i El (Jonnym) do „Areny”. Na miejscu zastaliśmy już pełny parkiet śpiących biegaczy. Zmęczony długim dniem znalazłem sobie kawałek podłogi i zapadłem w głęboki sen. Obudziłem się przed godziną 6, kiedy to już pojedyncze osoby krzątały się po sali. Poszedłem pod prysznic, potem śniadanie, przygotowanie się do startu i o 8.30 jechaliśmy już autobusami na Maltę.
Atmosfera w autobusie była bardzo bojowa, wszyscy rozmawiali o biegu, chociaż po drodze zamiast reklam maratonu widziałem trzy banery reklamujące wczorajszy mecz koszykówki pomiędzy PGK Basket Poznań a Kotwicą Kołobrzeg. Około 9 byliśmy już przy biurze zawodów, gdzie bez kolejki i żadnych problemów zostawiłem w hangarze worek ze swoimi rzeczami, po czym truchtając udałem się na start.
Po rozgrzewce ok. 9.50 ustawiłem się przy balonikach na 4.15, gdzie spotkałem Kosmatego. Czas do startu minął nam szybko i po chwili z rzeką biegaczy ruszyliśmy na ulice Poznania. Kiedy z głośników popłynął Vangelis, poczułem ciarki na plecach i gęsią skórkę na całym ciele, uczucie było niesamowite!
Postanowiłem od początku trzymać równe tempo, żeby jak najpóźniej zacząć zmagać się z kryzysem, który wiedziałem, że nadejdzie. Pierwsze kilometry pokonałem na euforii, ale już od czwartego zacząłem odczuwać delikatny dyskomfort w prawym kolanie. Pocieszałem się, że jeśli tak będzie do końca to wytrzymam. Zielone baloniki znikły mi z pola widzenia ale nie zamierzałem ich gonić.
Pomału stopniowo posuwałem się do przodu w tempie 6.05 – 6.10min/km. Po drodze skrzydeł dodawały kapele grające na trasie i aż szkoda, że nie biegły obok nas grając cały czas. Po 10 kilometrze zacząłem co kilka minut popijać izotonik, który miałem ze sobą w dwóch małych buteleczkach, niesionych w rękach. Na 15 kilometrze przyłączyłem się do sympatycznej Pani i rozmawiając razem dobiegliśmy niepostrzeżenie do „połówki”.
Czas nie powalał ale dawał nadzieje, że dobiegnę do końca tylko z dyskomfortem w kolanie. Po półmetku rozmowy ucichły i „im dalej w las, tym więcej drzew...” Zauważyłem, że ludzie biegnący obok też ucichli i każdy sam w skupieniu przeżywał swój maraton. Ja czekałem niecierpliwie do magicznego 30 kilometra i ciekaw byłem co się stanie później.
Kiedy go już minąłem nic szczególnego się nie stało ale 2 kilometry później kolano zaczęło boleć. Na 33 kilometrze powiedziałem do Anety, bo tak miała na imię moja towarzyszka biegu, że mam ochotę się przejść, chociaż kawałek. Nie pozwoliła mi. Dobrze zrobiła, bo teraz już wiem, że gdybym się zatrzymał, to ciężko byłoby mi ruszyć dalej.
Powiedziałem więc, że na 35 trochę pójdę, bo oprócz kolana bolała mnie też lewa kostka, a na jednym z palców pękł pęcherz, co powodowało kłucie przy każdym kroku. Aneta dodawała mi otuchy i kazała wyobrazić sobie jak już wbiegam za metę. Pomogło. Na 35 kilometrze zamiast się zatrzymać to lekko przyśpieszyłem i... zgubiłem Anetę.
W głowie miałem tylko jedną myśl – „Gdzie jest ten cholerny 42 kilometr?” Wreszcie gdy minąłem tabliczkę z napisem 41km, zacząłem biec jak na skrzydłach i chociaż sprintem tego nazwać nie można, to na ostatnich 195 metrach wyprzedziłem jeszcze 10 osób!
Meta, medal, koc, czas netto 4.26.36. Jestem szczęśliwy, że ukończyłem swój pierwszy w życiu maraton, gdyż byłem pewien obaw, czy kolano mi na to pozwoli. Na mecie świetna organizacja, woda, izotoniki, owoce, gorąca herbata, piwo i spaghetti.
Po odbiór swoich rzeczy, jak i na masaże długie kolejki. Postanowiłem najpierw zjeść i skorzystać z toalety, z którą też nie było problemu w postaci kolejki. Po makaronie poszedłem sprawdzić jak wyglądają kolejki. Okazało się, że na masaż czeka tylko kilka osób, więc ustawiłem się na końcu i już po chwili byłem masowany przez dwie urocze studentki fizjoterapii. To było jak miód na moje nogi!
Po masażu odebrałem swoje rzeczy, które czekały już na mnie i poszedłem pod prysznic. Bez żadnego tłoku wykąpałem się i przebrałem, po czym udałem się na tramwaj. O 18.00 siedziałem już w pociągu, a podróż do Słupska minęła bardzo szybko na pogawędkach z Kosmatym. Zgadnijcie o czym?
Na drugi dzień zorientowałem się, że w szatni zostawiłem swoje buty biegowe razem z pamiątkowym chipem. A to pech!
|