Zawsze twierdziłem, że gdybym nie mieszkał w Krakowie, to chciałbym mieszkać w Poznaniu, dlatego cieszyłem się na myśl o tym starcie (w Maratonie Poznańskim - przyp.Admin).
Było gdzieś koło 5:30, gdy do naszego przedziału wtargnął brutalnie konduktor, by budząc nas, przekazać nam nasze bilety. Za oknem, pędzącego w stronę Poznania, pociągu było jeszcze całkiem ciemno. Gdyby nie perspektywa ciekawie zapowiadającego się startu, nic nie wyciągnęłoby mnie o tej porze z łóżka. Na dworzec wjechaliśmy zgodnie z planem, czyli parę minut przed 6, razem z nami wysiadało sporo ludzi i po części z nich, było wyraźnie widać, że przybyli tu w tym samym celu, co my...
Mieliśmy ze sobą Krzysia, który był tu w zeszłym roku, i który poprowadził nas sprawie i szybko, gdzie trzeba, czyli na przystanek tramwaju nr 6. Gdy okazało się, że do jego odjazdu zostało jeszcze kilkanaście minut, postanowiliśmy ruszyć pieszo do następnego przystanku, po pierwsze by zabić nudę, po drugie by się trochę rozgrzać, bo temperatura powietrza była bliska zeru. Po drodze zebraliśmy jeszcze kilka osób zmierzających na bieg i przekonaliśmy do naszej koncepcji podróży.
Rys.1 - czołówka juz biegnie....
Ekipa liczyła już ponad 10 osób, czyli całkiem spory peletonik. Mimo, że nie spieszyliśmy się w tym naszym marszu, na przystanku i tak musieliśmy trochę postać. W końcu nadjechał tramwaj i tu chwila wahania – kasować, czy nie kasować? – oto jest pytanie. Krzyś stwierdził – nie kasować i tak też zrobiliśmy. Tymczasem już na następnym przystanku wsiadło kilka osób i rozpoczęło kontrolę biletów. Na szczęście kontrolującemu nas mężczyźnie wystarczyło nasze słowne zapewnienie, że jedziemy na maraton, mniej szczęścia miał kolega z drugiej strony wagonu, który był sprawdzany przez kobietę formalistkę. Na szczęście i jemu uszło płazem jeżdżenie bez biletów!
Na Krańcowej Krzyś dał hasło do opuszczenia przytulnego wnętrza tramwaju. Byliśmy już całkiem blisko Malty – znów krótki rozgrzewający marsz (z lekkim niepokojem patrzyliśmy na oszronioną trawę) i dotarliśmy do biura zawodów. Bez najmniejszych kłopotów załatwiliśmy wszelkie formalności, powiedziałbym nawet za szybko, bo godzina była wczesna, czasu do startu sporo, a my nie mieliśmy, co z sobą począć. Chwilę posiedzieliśmy w korytarzu przy biurze, skorzystaliśmy z dobrodziejstw znajdujących się tam toalet, a potem ruszyliśmy na targi, by dokonać wielkich zakupów. Podobnie jak inni biegacze najbardziej byliśmy zainteresowani rękawiczkami i czapkami, bo mimo tego, że na niebie nadal nie było ani jednej chmurki, a słońce znajdowało się coraz wyżej, temperatura powietrza była niepokojąco niska.
Wszyscy dokoła zastanawiali się na głos, jak tu się ubrać na ten bieg i co gorsza, nikt nie potrafił udzielić właściwej odpowiedzi. Dokoła nas zaczynało się robić tłumnie, gdzie się nie spojrzało tam pełno ludzi – niesamowite wrażenie! Przed przebraniem się napiliśmy się jeszcze gorącej herbaty zakupionej na stoisku zlokalizowany przy szatniach, a potem przyszedł czas na ostateczne decyzje. Nie było łatwo, ale w końcu wybrałem jedną z wielu koncepcji na strój, który będzie odpowiedni do startu, ale na razie założyłem na niego zakupione na ciuchach ortaliony, by do końca trzymać ciepło przed startem.
Rys.2 - półmetek pełen radości i sił
Bez kłopotów oddaliśmy rzeczy do depozyty i delikatnym truchcikiem udaliśmy się na linię startu – to zresztą świetny pomysł, żeby start był w takiej odległości od szatni, a droga do niego przebiegała przez tak krzaczastą okolicę. Po pierwsze można się było rozgrzać, po drugie skorzystać z dobrodziejstw naturalnych "WC"!
Tu nasze drogi się rozdzieliły, koledzy "ściganci" przepychali się do przodu, a ja z Marcinem staliśmy nieśmiało w pewnej odległości od grupy na 3.30. Może trzeba było do nich dołączyć, ale pozostaliśmy z tyłu i tak już miało być do końca.
Za chwilę miało się zacząć odliczanie, zrzuciłem z siebie moje cenne (jakieś 2zł) ciuchy i pozostawiłem je, jak wielu innych, na kratkach przy starcie. 3,2,1 i start – ruszył ponad 2 tysięczny tłum – na szczęście ulica dość szeroka i nie było większych problemów. No może przez moment, gdy zapatrzyłem się na coś i niemal wpadłem na rozdzielający nitki jezdni pachołek :-)
Zaczynamy lekko w dół, więc idzie łatwo i przyjemnie, jeszcze jakiś wariat dodał do atrakcji i wlazł na balustradę mostu, by stamtąd robić nam zdjęcia (hehehe, dziękuję - przyp.Admin). Pełni podziwu dla jego odwagi biegniemy dalej, by po chwili dotrzeć do centrum miasta. Podziwiałem rynek rozglądając się dokoła, a tu niespodzianka – niesamowita kapela, która swoim śpiewem i grą spowodowała, że od razu przyspieszyliśmy! Po chwili kluczenia w uliczkach centrum wybiegamy na długą prostą, która pewnie ciągnęłaby się nieznośnie wykańczając nas psychicznie, gdyby nie pomysł organizatorów i rozmieszczone tu zespoły. Szczególnie jedna z nich dodała ognia do naszego biegu. Przebrane kolorowe dziewczyny grały na bębenkach, a z głośników leciało Offspring – przez chwilę wydawało mi się, że uczestniczę w biegu sprinterskim, a nie maratonie!
Nagły przypływ sił bardzo przyspieszył nasze tempo i powoli zaczęliśmy dochodzić grupę na 3.30. Niestety musiałem na chwilę się zatrzymać, a potem był punkt żywieniowy, na którym spędziliśmy z kolegą najwyraźniej znacznie więcej czasu niż wspomniana grupa i ich przewaga znów wzrosła do około 1 minuty. Teraz zaczęliśmy już wypatrywać tego ostrego podbiegu, przed którym ostrzegał nas Krzyś, co prawda mówił, że przede wszystkim na drugim okrążeniu daje się ono we znaki, ale i na pierwszym trzeba uważać. W końcu doczekaliśmy się podbiegu, ale nie zrobił na nas tak wielkiego wrażenia jak młodzież szkolna, która zgromadziła się na jego szczycie i dawała takiego czadu, że zupełnie zapomniałem o zmęczeniu i czekających mnie kilometrach. Niesieni jak na skrzydłach dopingiem tejże młodzieży, ocknęliśmy się dopiero docierając ponownie do linii startu.
Rys.3 - a do mety wciąż daleko !
Rzut oka wystarczył, bym się przekonał, że nikt jeszcze nie wyrzucił mych rzeczy do śmieci, więc spokojnie ruszyłem dalej. W końcu wszyscy wiedzą jak to jest z nami Lajkonikami i naszym podejściem do wydatków – nawet tak niewielkich! Drugie kółko też szybko mijało, aż zaskakująco szybko, cały czas znakomicie się czułem, a gdy tylko mogłem się poczuć gorzej, to akurat zjawiała się jakaś kapela lub pan krzyczący sugestywnie do mikrofonu: Macie siłę! Pomyślałem, że to oczywiste, że mam tej siły dużo i powtarzając sobie to zdanie dotarłem do mety z lekkim opóźnieniem w stosunku do zakładanego czasu, czyli w około 3.33.
Po drodze zebrałem oczywiście pozostawione na starcie ciuchy, więc na mecie wyglądałem troszkę dziwnie, ale to było najmniej ważne – najważniejsze było to, że ukończyłem swój kolejny maraton!!! Piękne i niesamowite uczucie, którego doznaję przy wręczaniu medalu. Bo ja już tak dziwnie mam, że jak wbiegam na tą metę, to już czekam na ten medal i już się na niego cieszę, bo jak go dostanę, to wiem, że dokonałem tego, wtedy staje się to dla mnie takim niezaprzeczalnym faktem. I jak już tak stoję na tym asfalcie, to przez chwilę wydaje mi się, że ten asfalt zmienia się w podium, oczywiście w ten najwyższy stopień(stopień, na który zasługują wszyscy biegacze, którzy wygrywają z samym sobą, ze swoimi słabościami, z czasem, bólem i docierają do mety!), i ja tak prężę się na tym moim podium wyobrażeń, nadstawiam szyję i uśmiecham się jak jakiś mistrz olimpijski, czy mistrz świata, a w moich uszach niemal słyszę hymn, i widzę jak dziewczyna z medalem w ręku się do mnie uśmiecha, a może śmieje się ze mnie, to nie ma znaczenia, bo ja po prostu widzę ten jej uśmiech na twarzy, w jej oczach i po chwili ten medal na mojej szyi.
Rys.4 - 1797 - autor artykułu na trasie...
Po chwili czar pryska, bo przecież za metą nie ma już tysięcy łowców autografów, którzy by na mnie czyhali, nie ma tłumu dziennikarzy, którzy by chcieli ze mną wywiad przeprowadzić, nie kamer i mikrofonów, a potem milionów od sponsorów. Ale zostaje ten medal i ten uśmiech, i to mi w zupełności wystarcza i sprawia wiele radości. Tym razem jednak czekał za metą Krzyś, który już dawno na niej się zameldował i choć wywiadu nie przeprowadzi, to zrobił nam piękne pamiątkowe zdjęcie!
Pijani szczęściem opijamy się również Poweradem i powoli kierujemy w stronę szatni. Wcześniej jednak trzeba wziąć rzeczy z depozytu, ale okazuje się, że nawet przybiegając o tak popularnym czasie ukończenia, nie mieliśmy żadnych kłopotów z odebraniem naszych bagaży. Zrzucamy z siebie przepocone koszulki, bierzemy prysznic i już odświeżeni ustawiamy się w krótkiej kolejce po piwo, a z nim w ręku udajemy się do namiotów, gdzie dają jedzenie. Tym razem była to pyszna zupka, którą wchłaniamy w kilka sekund i z wielkim żalem żegnamy się z Maltą i zgromadzonymi na niej ludźmi.
Rys.5 - 1797 - i na mecie z odzyskaną kurtką :-)
Niestety pasujący nam idealnie pociąg ma odjechać za godzinę, a przecież trzeba jeszcze dotrzeć na dworzec. Próbujemy wezwać taksówkę, ale okazuje się, że przez jakiś biegaczy miasto jest na tyle sparaliżowane, że taksówka nie dotrze na czas – ach ci biegacze! Na szczęście "6" ponownie spisuje się na medal i gdy wchodzimy na peron wjeżdża na niego nasz pociąg. Akurat przed nami zatrzymuje się właściwy wagon, więc pozostaje tylko pokonać tych kilka schodków (to akurat nie jest takie łatwe) i zająć swoje miejsca. Cała nasza czwórka jest bardzo szczęśliwa – to była naprawdę super impreza i warto było spędzić tyle godzin w pociągach, by wziąć w niej udział!
I jeszcze jedno, prze pewien czas biegł przed nami człowiek, na widok którego publiczność zgromadzona na trasie reagowała bardzo żywiołowo: Brawo panie Prezydencie! Nie wiedzieliśmy, czy to jakiś żart, czy rzeczywiście przed nami biegnie jakiś polityk. Po jakimś czasie okazało się, że to Prezydent (a może wice) Poznania i może dlatego zawsze twierdziłem, że gdybym nie mieszkał w Krakowie, to chciałbym mieszkać w Poznaniu!
|