2016-02-01
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Lodowo-Zimowy Półmaraton Gór Stołowych 2016 (czytano: 2820 razy)
Pasterka - miejsce urokliwe i chwytające za serce. Posiadające niewątpliwie dar pisania historii opartych zawsze na bieganiu, i to przez wszystkie 365 dni w roku. Bije tam zawsze jedno serce - „serce pozostawione w Pasterce”. To właśnie tutaj, po raz drugi odbył się zimowy półmaraton, w którym miałem okazję wystartować
Piątek 29 stycznia, przeddzień startu
Przyjechałem na miejsce ok. godz. 20. W biurze spotykam „Pasterskie Anioły” - tych samych wolontariuszy co zawsze, z tymi samymi uśmiechami na twarzach, z tym samym sercem dla biegaczy i z tą zawsze wyciągniętą, pomocną dłonią. To oni - „ZAŁOGA GÓRSKA”. Niezmiennie od lat zarywając nocki pomagają w organizacji imprez biegowych w tym rejonie kraju.
Odebrałem pakiet startowy. A w nich przepiękne chusty - miłe zaskoczenie, bo nie było o nich żadnych informacji. Pogadaliśmy ze znajomymi i udaliśmy się do naszych pokoi. Przygotowałem rzeczy na metę - podziękowania dla mojego sponsora (www.manaslu.pl) za otrzymany sprzęt - i odniosłem je do depozytu. Później jeszcze ciuchy i buty na sam bieg, upewniłem się że wszystko jest na swoim miejscu.
Początkowo chciałem pobiec z plecakiem, ze względu na wymagane wyposażenie. Ostatecznie stwierdziłem, że poradzę sobie z upchnięciem ekwipunku w kurtce. Trochę mniej balastu podczas biegu na pewno korzystnie wpłynie na wynik końcowy.
Dobranoc Pasterko - widzimy się o 9:00 na starcie...
Sobota 30 stycznia, dzień startu
Wstałem przed 7. Zjadłem lekkie śniadanie, nawodniłem organizm. Głowa pulsowała, myśli nie ustawały, bojowe nastawienie – 101%. Sprawdziłem jeszcze raz sprzęt - wszystko było ok. Start około 8:30.
Rozgrzewka, wspólne zdjęcia i te 5 minut dla każdego przed startem. Temperatura około 2 stopni Celsjusza, ale spory wiatr. Odczuwalna temperatura około -5 stopni, ale atmosfera podnosiła pozom adrenaliny. Z głośników płynęły coraz to mocniejsze kawałki, aż do utworu Grubsona w którego słowach już odlatywałem. Byłem gotowy do startu - „Gdzieś na szczycie góry wszyscy razem spotkamy się”...
Godzina startu przybliża się nieubłagalnie, krótka odprawa Piotra Hercoga i ostrzeżenia przed oblodzoną trasą (ten temat jeszcze tu powróci) i wspólne odliczanie od 10...
3, 2 ,1… START!
Poleciało stado 450 maniaków biegania w Pasterskie łąki, by zaraz wbiec na szlak i zmierzać na Szczeliniec – tam czekały już przepiękny medal i to co w tym wszystkim najcenniejsze, to o co w tym bieganiu chodzi - satysfakcja pokonania swoich kolejnych słabości...
U mnie start z grubej rury - doskonale znałem swoje możliwości, mimo że trenowałem krótki czas (miesięczna przerwa). Ustawiłem się dobrze, bo wiedziałem, że zrobi się wąsko na szlaku. Tak też było. Wiedziałem, że dziś jest ten dzień, że można góry przenosić.
Warunki zapowiadały się na razie idealnie - braki śniegu, gdzie niegdzie tylko białe plamy. W lesie osłonięci byliśmy od wiatru i czułem, jak unoszę się w euforii biegu.
Pierwszy podbieg zamieniam w szybkie podejście, gdyż pojawia się trochę lodu. Zaczynam lekko się kontrolować, minimalnie zwalniam. Idzie - czy raczej biegnie – pięknie, bez żadnych problemów fizyczno – mentalnych.
Mały Szczeliniec zdobyty, teraz bardzo trudny techniczny zbieg. Po lodzie. Spojrzałem na trasę w głębokim oddechu i rzuciłem się na atak. Kto nie ryzykuje, ten traci... Udało się idealnie. Zaliczyłem tylko jeden mały uślizg, asekurowany rękami.
Dobiegam do pierwszego punktu odżywczego. Jest 6. kilometr trasy półmaratonu. Ten 6. kilometr, ta tragiczna historia minionego lipca. To tu, na trasie Supermaratonu Gór Stołowych schodziłem już na inny świat. To tu przeżywałem swój biegowy horror. To tu bałem się o swoje ciało i zdrowie. To tu właśnie, po raz pierwszy w życiu, po ponad 8 latach biegania, musiałem zejść z trasy...
Ale dosyć złych wspomnień. Wypiłem kubek herbaty i coli, złapałem garść żelków i ruszyłem do ataku. Chodź przez chwile w oczach widziałem jeszcze obraz umierającego i błagającego o pomoc, leżącego na parkingu pod Sczelinicem. Starałem się go rozbić, więc krzyknąłem dwa razy i zaśpiewałem przez chwile „gdzie strumyk płynie z wolna”...
Tempo biegu rosło. Wybiegam na otwarte polany. Wiadomo, że jest tu dość wietrznie, ale szybko pokonuje ten fragment i docieram do kolejnego zbiegu. Wiatr nadal jest odczuwalny, do tego stopnia, że z oczu wypływają łzy. To wszystko, co teraz widzę jest bardzo rozmazane. Nie jestem w stanie nad tym zapanować i staje się rzecz nieunikniona - szybkie tempo, mocny zbieg i lód na wystających skałach…
Krach!
Poślizgnąłem się. Wpadłem lewą kostką do jakiejś dziury. Nie wiem jak bardzo noga się wykręciła. Zdążyłem tylko zablokować się prawą nogą, ratując się przed upadkiem. Syknąłem głośno, bo ból był okrutny. Rzuciłem w świat kilka przekleństw.
Kostka bolała, ale nie zatrzymałem się. Zwolniłem, bardzo zwolniłem… Mam nadzieję, że to nic poważnego. Na szczęście nie było.
Wyprzedza mnie sporo osób. Nie mam na to wpływu. Owszem, ból zaczynał ustępować, ale nie miałem zamiaru teraz zaryzykować. Utrzymałem wolne tempo zbiegu. Na prostej jakoś rozbiegałem nogę. Wracam do życia.
Teraz podbieg na błędne skały. Uwaga, uwaga - śnieg! Jest śnieg, ale jest i lód, który nie daje wytchnienia. Podbiegałem na zmianę z marszem, cały czas trzymając się drzew przy szlaku. Dawało to spore bezpieczeństwo, bo nogi tańczyły na lodzie nieubłaganie. Kostka co jakiś czas się przypominała, ale starałem się o niej nie myśleć.
Po wdrapaniu się na błędne skały zdobywam 14. kilometr i drugi punkt żywieniowy. Tutaj również wypijam tylko kubek herbaty i coli, łapię za żelki i biegnę dalej. Lód, lód i lód, a pod lodem strumyki. Po kostki, bo i o tym się przekonałem na własnej skórze ujeżdżając na skarpie. Kruchy lód i kąpiel w lodowatej wodzie okazała się... całkiem przyjemna. Przynajmniej dla mojej obolałej kostki.
Przyśpieszyłem. Błędne skały technicznie niszczyły nogi, ale nie ma tras niezdobytych. Zatem zbieg. Kolejna techniczna oblodzona zmora. Upadałem tutaj kilkakrotnie, ale zawsze pod asekuracja rąk.
Tamten fragment poszedł w miarę szybko. Kawałek po asfalcie i jeszcze jakieś niecałe 700 schodów na Szczeliniec. Marek jak to Marek - na schodach czuje się doskonale, podskakuje więc jak kozica zdzierając gardło coraz to głośniej. Ostatnie 200 metrów do mety. Wskakuje na metę ciesząc się jak małe dziecko z nowej zabawki – piękny medal!
Zrobiłem to, co sobie obiecałem przed startem. Rozpiąłem kurtkę prezentując swoją wyprężona klatę, a na niej wizytówkę klubu MAFIA TEAM Lubliniec w postaci... krawatu.
Po wizycie u sanitariuszy okazuje się, że naderałem torebkę skokową. Podobno przejdzie samo, mam tylko smarować... Ufff....
Dziękuję Ci Pasterko za kolejną piękną biegową kartę do pamiętnika!
Marek Grund
Dystans: Ok. 21 km
Czas 2:19:34
Open: 29. miejsce
M20: 8. miejsce
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |