2015-09-15
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Relacja Artura z maratonu we Wrocławiu (czytano: 915 razy)
Wrocław po raz czwarty wybrałem na miejsce startu w zawodach biegowych. Po raz drugi postanowiłem pobiec tam maraton. 3 miesiące pracy wykonane. Jechałem z nadzieją, że mimo pogody, powalczę o swój cel - złamanie 3.10. Nadzieja matką głupich, jak mawiają, ale co tam - wierzyłem, że a nuż się uda.
Wraz z kolegami z Grupy tydzień przed śledziliśmy już jak wariaci po kilka razy dziennie pogodę na różnych portalach, a ta niestety wbrew naszym nadziejom uparcie wahała się między 24 a 26, a więc - jak pewnie wie każdy maratończyk - "bryndza" :)
Przybyliśmy dzień wcześniej, noc w jednym z wrocławskim hosteli klasy B i rano na zawody. Sesja fotograficzna z przyjaciółmi z naszej Grupy (podziękowania dla Żanety), krótka, lekko udawana rozgrzewka i na start. Ludzi sporo, cień jeszcze, w miarę chłodno. Całkiem przyjemnie. Na początku szło lekko i miło - samo biegło. Międzyczasy dobre, szło na 3.09. Picie regularne, żele też zgodnie z planem. Z czasem wpadliśmy na teren otwarty, na drogi szerokie i coraz bardziej nagrzane. Ok. 18 km dobiegłem do nowego wrocławskiego stadionu i poczułem, że coś już nie gra. Pomyślałem, zaraz pewnie minie, bo nie raz tak bywało, ale niestety z każdym kilometrem było coraz gorzej. Połówka poniżej 1.35, ale po 23 km siły odeszły :) Powalczyłem jeszcze 1-2 km i puściłem nogę. Nie miało to sensu - pewnie padłbym i nie ukończył. Pierwszy raz w mej krótkiej jednak historii startów w maratonie (to był dziesiąty maraton), osłabłem tak wcześnie. Zwolniłem więc sobie o ok. 40-50 s i pozostałą część dystansu pokonałem spokojnie, przystając co 2,5 km przy każdym punkcie żywieniowym, gdzie przygotowywałem sobie picie, zlewając z 3 kubeczków w jeden, wybierałem dorodne kawałki bananów, cukier i idąc spokojnie konsumowałem, po czym ruszałem dalej :) Czas mnie już nie interesował, wiedziałem, że bieg nie poszedł jak chciałem, czy też poszedł tak, jak się spodziewałem. Dobiegłem więc sobie tak do mety, ale na zupełnym luzie psychicznym, nie byłem rozczarowany, rozgoryczony ani nic z tych rzeczy. Miałem cichą nadzieję, że może dogoni mnie Marcin czy Piotrek i zrobią lepszy wynik, niż zakładali, ale dobiegli nieco później. Na mecie byłem oczywiście zmęczony, bieg mimo zwolnienia tempa odczułem dość solidnie. Jak na nieudany start 3.27.25 nie jest złym czasem. Wyleczył mnie przy okazji z prób bicia rekordów przy temperaturze powyżej 15-20 stopni :)
Poczekałem na innych z Grupy - Piotrek wbiegał na 3.40. Świetny debiut, Marcin w zakładanym czasie - 3.42, a więc bez spinania, zgodnie z planem. Jędrek 4.13 coś tam - życiówka i w końcu maraton bez chwili marszu; tradycyjnie uśmiech na twarzy, przerywany ciągłym gadaniem :) Przybiega ledwo żywy Tomek, zmagający się od kilku dni z przeziębieniem i Magda - matka polka - biegnąca maraton w przerwie między pracą a pracą (zabrakło jej 2 minut do życiówki). Po biegu odpoczynek, makaron, jak zwykle rozmowy o biegu, kolejnych startach, kilka znajomych twarzy, w tym z Sieradza, zdjęcia i do domu.
Podsumowując, bieg niezbyt udany, w zasadzie nie do końca bieg, tylko w drugiej fazie marszobieg. Szczęśliwy nie jestem, ale zmartwiony też nie. Poza pogodą, która miała na pewno (nie tylko dla mnie) wpływ na wynik, dwa dni po biegu dostrzegam też, gdzie najprawomocniej popełniłem błędy w przygotowaniach, a właściwie w ich ostatniej fazie. Teraz skupię się na przygotowaniach do jesiennych startów na 10 km i do mego ulubionego biegu - półmaratonu w Kościanie
Artur Ciepłucha
Grupa Biegowa Sieradz biega
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |