Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA   GALERIA   PRZYJAC. [77]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
GrandF
Pamiętnik internetowy
Jestem Lekkoatletą

Panfil Łukasz
Urodzony: 1980-25-10
Miejsce zamieszkania:
16 / 19


2019-06-03

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
19 lat temu... (czytano: 2682 razy)

 

Bywają starty w życiu sportowca zupełnie inne od wszystkich. Oderwane od przewidywalnej układanki procesu treningowego, jego efektów i czystej matematyki, która w sportach wymiernych sprowadza na ziemię. Bywają, bo nie każdy je notuje. Można uprawiać „lekką” 20 lat, ustanawiać przewidywalne rekordy życiowe, otrzymywać podczas startów niemal oczywisty wynik pracy treningowej tak bardzo opisanej cyframi, że nawet najwięksi optymiści w końcu przestają liczyć na cud. Ale wielu zawodnikom zdarza się co najmniej jeden start wymykający się zupełnie poza matematyczne tablice. Taki szczyt, na który nawet nie planowali wchodzić, a jednak bez logicznego wytłumaczenia znaleźli się na nim. To tak jakby człowiek wybrał się na trekking do bazy pod Everestem, a wspiął się na sam Everest.

Ja taką wycieczkę zaliczyłem dwukrotnie.

Do kina wspomnień chodzę coraz rzadziej. Nie mam na to czasu. Potrzeby też właściwie nie mam. Komedii mam po uszy, dramatów oglądać mi się nie chce, a science fiction od kilku lat nie ciągną mnie w ogóle. Wolę sensacje w weekendy i spokojne wątki obyczajowe w tygodniu. Reżyseruję 39 odcinek swojego serialu. Pewnie kiedyś do niego wrócę, pewnie ze szczególną przyjemnością obejrzę ostatnie 4. Ale 3 czerwca zawsze włącza mi się urywek z odcinka 20. Nieco ponad kwadrans projekcji. Dokładnie 17 sekund więcej. Dokładnie 17 sekund i 35 setnych ponad 15 minut.

19 lat temu byłem już ukształtowanym zawodnikiem. Okrzepniętym 6-letnią pracą treningową. Twardo stąpającym po bieżni. Znałem swoje możliwości. Jeżeli mój toporny organizm w ogóle mnie zaskakiwał to fundował mi rozczarowania. Z reguły był obliczony, skalibrowany jednak na tyle dobrze, że jeśli padał rekord życiowy to nie był żadnym zaskoczeniem. Jak najbardziej cieszył i utwierdzał w przekonaniu, że wszelkie działania polegające na sumowaniu setek kilometrów mnożonych przez jakość ich wykonania stanowiły prawidłową drogę do celu.

3 czerwca 2000 zamierzałem przebiec 5000 metrów ze średnią prędkością 3:05.99 w założeniach maksymalnych, a po 3:07.99 na pułapie minimum. 3 dni wcześniej przebiegłem maturę ze średnią 4.75 w strefie względnego komfortu. Po te około piętnaście i pół minuty na „piątkę” pojechałem do Stargardu na mistrzostwa Polski LZS. Jeszcze wtedy bieganie, skakanie i rzucanie po medale Ludowych Zespołów Sportowych stało na niezłym poziomie. Dwa lata wcześniej na przykład, w „top 10” mistrzostw Polski juniorów na 5000m zmieściło się 7 zawodników z LZS-ów. W tymże Stargardzie jeszcze wówczas Szczecińskim na liście startowej było nas trzydziestu dwóch. Nie dalej jak wczoraj w Zamościu zakończyły się właśnie MP LZS. „Piątkę” ukończyło pięciu zawodników. Medale rozdano w przedziale wynikowym 15:55 – 16:07. Ale nie o porównaniach poziomu ten tekst. Ani też nie w tonie „kiedyś to było” czy co gorsza „kiedyś było jakoś fajniej”. Pewnie, że było fajnie, ale czy fajniej? Na pewno inaczej.

Mistrzostwa Polski LZS dla zawodników zrzeszonych w zielono – czerwonych barwach tegoż pionu stały zawsze na drugim miejscu w hierarchii imprez krajowych. Zaraz po mistrzostwach Polski ogólnych. Mój klubowy skład był bardzo mocny. Klasyfikację w lekkiej drużynowo wygrywaliśmy wielokrotnie. Jako młody chłopak nie łapałem się nawet do naszego zespołu. Ludzi do lekkiej mieliśmy tyle, że sztab szkoleniowy ustalił nawet wewnętrzne minima kwalifikacyjne na elzetesowskie mistrzostwa kraju! No i ja do tych minimów początkowo w ogóle się nie zbliżałem. Ale trening oddziaływał nawet na mnie. Wyposażał mnie w coraz lepsze narzędzia motoryczne i w końcu do „top 25” klubowych zawodników zacząłem należeć i na MP LZS jeździć. Starty kończyłem zazwyczaj poza pierwszą dziesiątką, a nawet i drugą. Dwa lata wcześniej zadowalający mnie debiut na 5km w 15:57 dał mi 21 miejsce.

Do Stargardu przyjechałem z rekordem życiowym w metryce na poziomie 15:47 z roku wcześniejszego. Ale te moje starty na 5000m w sezonie poprzedzającym układały się nawet nie tyle w kratkę co były równią pochyłą. 15:47, 16:03, 16:13. Ten ostatni mnie załamał. Koniec sierpnia, gorące Kielce i tartan ma którym po 5 sekundach siedzenia odcisnąłem ślad własnego tyłka. 16:13, no jak to? Przecież trenowałem mocno i solidnie, przecież matematyka międzyczasów uzyskiwanych na treningach jasno wskazywała, że stać mnie na rekord życiowy. A tu 26 sekund w tyłek, w dodatku odciśnięty na bieżni. Po tym występie nabawiłem się pewnego lęku przed „piątką”. No i 9 miesięcy później nadszedł czas, aby to odczarować.

Mistrzostwa elzetesów to było święto. Jechaliśmy całą ekipą. Były tam przyjaźnie, ale konflikty i tarcia również. Spędzaliśmy przecież ze sobą kupę czasu na treningach, zgrupowaniach i zawodach. Jakkolwiek między nami bywało stanowiliśmy drużynę. I tego drużynowego ducha czuć było najbardziej właśnie na lzs-ach. Bardziej niż na jakiejkolwiek innej imprezie. Bo na ogólne MP jechało już wąskie grono, zazwyczaj po kilka osób z minimami. A tu cała banda. Nigdy wcześniej, ani później nie czułem takiego wsparcia i motywacji ze strony sportowej braci.

Bazę oczekiwania na start stanowił internat szkoły rolniczej w Pyrzycach. Jakieś 27km od stadionu. Przyjechaliśmy w piątek, a bieg zaplanowany był na sobotę o 19:00. Dobrze i nie. Biorąc pod uwagę czerwcowe ciepło – dobrze. Biorąc pod uwagę długie oczekiwanie na start – niezbyt dobrze. Noc przedstartową przespałem połowicznie. Raz, że stres, dwa – jeden z trenerów zaprzyjaźnionego klubu o jakiejś 2:30 w nocy pogubił się w labiryncie internackich korytarzy. Labirynt stanowiła skomplikowana konfiguracja - jeden prosty korytarz. Można iść w lewo lub prawo. Trener najpierw zajrzał no naszego pokoju trzy razy. Za czwartym wszedł i stanął przed szafą. Otworzył drzwi mebla, widać było że się waha. Po krótkim namyśle zrobił kilka kroków do przodu i zniknął w przestrzeni szafy. W dalszej drodze przeszkodziła mu szafowa ściana. Nie wiem czy wiedział gdzie był i jakie były jego zamiary. Podejrzewam, że w tamtym momencie wiedział niewiele jeżeli cokolwiek. Ewakuował się jednak dość szybko i niekoniecznie sprawnie. Słychać było, że kluczy jeszcze w poszukiwaniu tego czego nie znalazł w naszej szafie. Na drugi dzień nie było tematu. Nie było, bo on nie wiedział, że ja wiem.

Dzień minął spokojnie. Poranne chmury dające nadzieję na trochę chłodu ustąpiły w południe miejsca palącemu, podgrzewającemu temperaturę do 30stC słońcu. Gdzieś koło 16tej zapakowaliśmy się do autosana i ruszyliśmy w godzinną podróż mknąc przez 27km ze średnią prędkością 27km/h na stadion w Stargardzie.

Uroczyste otwarcie, przemówienia, program artystyczny zawierający między innymi pokaz cheerleaderek jadących na platformie w postaci przyczepy ciągnikowej. Cheerleaderki jadą, skaczą, prezentują efektowne figury i nagle z głośników na cały stadion - „jak któraś zaraz się ***** z tej przyczepy to będą jaja”. Znajomy głos jednego z trenerów, oczywiście nie naszego. Nie pamiętam czy głos komentował całą imprezę, czy przy mikrofonie znalazł się przypadkiem. Wiem jedno – w obecnej pracy spikera jest to dla mnie najbardziej pouczająca historia żeby mikrofon wyłączać, wyciszać lub chociażby trzymać w znacznym oddaleniu od otworu gębowego kiedy aktualnie nie komentuję wydarzeń sportowych.

Na rozgrzewkę przyszło mi czekać nieco ponad godzinę. Słońce nie dawało za wygraną. Te 19 lat później siedzę sobie właśnie na trawniku przed domem, chowam się w cieniu i dochodzę do wniosku, że pogoda jest niemal identyczna jak wtedy. Wracając do stadionowej rzeczywistości stargardzkiej. Przestudiowałem jeszcze raz listę startową. Wśród wspomnianych 32 nazwisk było kilka bardzo istotnych. Właściwie strefę medalową ustaliłem na 2 godziny przed biegiem. Kilku medalistów mistrzostw Polski, pięciu z rekordami życiowymi lepszymi niż 15:00. „Robię swoje”, pomyślałem. Moje, czyli bieg po te mniej więcej 3:06 na kilometr.

Moment przed 19tą. Ustawiliśmy się tą 32-osobową paczką metr przed linią. „Na miejsca!”, strzał i zaczęło się. Spokojnie się zaczęło. Pierwszy kilometr w 3:07 na około 10 pozycji. Stawka się rozciąga, rwie, a tempo nieco spada. Po 1500m mówię niby do siebie, niby do grupy - „za wolno jest”. Odpowiedzi nie oczekiwałem, ale otrzymałem krótkie - „to wyjdź”. Nie wyszedłem, ale tempo nieco wzrosło. Dwójkę mijamy w 8 osób. Ja ósmy. Czas dwójki 6:12 czyli drugi kilometr 3:05. Na trzecim odpada kolejny z rywali. Zostaje nas siedmiu. Trójka w 9:17 czyli znów km w 3:05. Idealnie według założeń. Średnia jakieś 3:05.6/km. Coś się zaczyna dziać. Ktoś szarpie i rozrywa siódemkę, z której zostaje czwórka. No i ja w tej czwórce. Już nie myślę o tym, że psują mi plan i przyspieszają i średnia już teoretycznie przekracza moje możliwości. Biegnie mi się swobodnie, czuję niespotykaną moc, wpadam w jakiś trans. Ludzi masa, kto startował na LZS-ach ten wie o czym mówię. Zawodnicy z innych konkurencji stoją przy bieżni i drą struny głosowe. A ja dalej lecę swoje i okazuje się, że to moje jest lepsze niż to które sobie przed biegiem wymyśliłem i sądziłem, że będzie swoim. Sprawa robi się poważna, bo orientuję się, że właściwie to jest nas czterech no i to już jest walka o medale. Ale oni lepsi. Michał Smalec, rok wcześniej mistrz Polski juniorów na 3000m. Artur Jabłoński, teraz znany ultras górski, a wtedy lew stadionowy. Tomek Brzeski, rok wcześniej medalista MP juniorów młodszych na 3000m. No i ja. Co mam powiedzieć – 21 zawodnik poprzednich mistrzostw Polski LZS? No i tak powiem, bo tak było. Mijamy czwarty kilometr, ktoś prowadzi, ale nadal lecimy czwórką więc to, że ktoś prowadzi nie ma żadnego znaczenia. 4km w 12:19, czwarty w 3:02. Lecimy jeszcze 200m, zostają dwa koła do mety, a u mnie „świeżość w kroku”. Jakaś skumulowana energia, z którą coś trzeba zrobić. To robię. Rytmem wychodzę na prowadzenie i finiszuję na 800m do mety! Czy to mądre Łukaszu? Czy przemyślałeś to? Zrobiłeś analizę średniej, która przerasta „swoje”? Wtedy już nie myślałem. Prowadzę bieg na imprezie, na której dotychczas oglądałem kilka, kilkanaście a nawet i dwadzieścia sztuk pleców rywali. I wciąż moc. Nie oglądam się, nie wiem czy jest nas czterech, dzwonek na ostatnie okrążenie, a ja już na maksymalnych obrotach. Ostatnie 200m wychodzi Smalec, próbuję trzymać, ale zyskuje metr, dwa, trzy przewagi. Ale jestem wciąż w strefie medalowej. Ostatnia prosta, w połowie oglądam się za siebie, Jabłoński jakieś pewnie 7-8 metrów za mną. I meta! I mam srebro! I myślę, że chyba 15:30 pękło! I pękło 15:30! Ale pękło też 15:20! 15:17:35. Rekord życiowy poprawiony o 30 sekund. Michał Smalec 15:14, Artur Jabłoński 15:19, Tomek Brzeski 15:25.

„Zachwyca się biegiem na 5km w 15:17, też mi coś” - ktoś pomyśli. I właśnie tak jest. Zachwycam się. Ja i tylko ja, bo to moja prywatna rocznica. Bieg, który zmienił mnie zupełnie. Podniósł nie tylko zawodniczą wartość, ale spowodował, że zacząłem inaczej myśleć sam o sobie. Kategorię postrzegania siebie „ale jestem słaaaby” zamknąłem za sobą. Zniknęła tak jak trener w naszej szafie w nocy przed startem. Miałem później wiele dobrych i bardzo dobrych startów. Wygrywałem maratony w Holandii i Belgii, ale na 300 biegów w 20-letniej przygodzie sportowej ten był najlepszy. 6 lat później zdarzył mi się jeszcze jeden taki start gdzie wynik odbiegał zdecydowanie na plus w stosunku do oceny własnych możliwości. Maraton w Koszycach w 2:25:43. Ale to uczucie już znałem. 3 czerwca to dla mnie najważniejsza data w całym tym moim bieganiu.

Zastanawiałem się nawet, czy dziś o 19:00 nie wyjść na mój Kaczki Średnie Stadium i nie przebiec się piątki. Ale nie mam tartanu (jeszcze nie mam), narzędzi motorycznych dawno nie używałem więc mocno się skorodowały i zapiekły. No i mam na koncie 19 odcinków wspomnianego serialu więcej. I pewnie pobiegłbym te 15:17.35, ale na jakieś 3900 metrów.

Do Stargardu wróciłem po 16 latach. Już w nowej roli komentatora Biegu o Błękitną Wstęgę. I wracam od tego momentu co rok. Nie ma co prawda cheerleaderek na platformie, ale spotykam kumpli z tamtych lat. Zawodników z „Pomorza” Stargard, też LZS-owców. Już za 12 dni o północy wpadniemy razem do kina „Wspomnienia” na film „Kiedyś to było”. I pisząc to myślę sobie - „ale będzie!”.

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu


Admin (2019-06-04,10:16): Jak zawsze pióro w formie, choć już nogi rzeczywiście nie te :-)
adamwiniarski (2019-06-06,08:24): Świetna historia. Jeden z niewielu naszych sportowców, który potrafi pięknie posługiwać się językiem ojczystym. Oby więcej takich!







 Ostatnio zalogowani
ArturSz
17:24
batoni
17:12
kmajna
17:09
martinn1980
17:02
romangla
17:02
danielEm
16:57
Pawel63
16:20
Kot1976
16:06
Zedwa
15:43
marczy
15:35
entony52
15:30
platat
14:26
kryz
14:02
gora1509
13:58
orfeusz1
13:55
smszpyrka
13:46
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |