2015-07-18
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Motyl na śniegu, czyli za jedną dalą druga dal... (czytano: 1045 razy)
Za oknem burza i leje jak z cebra, ale my zdążyliśmy wrócić z gór w samą porę i teraz jest czas, by ponapawać się przyniesionymi pod powiekami obrazami. A w razie czego jest całe mnóstwo zdjęć, które wspomogą pamięć :)
Kiedy rano jechaliśmy na przełęcz Bielehohe, zaczęłam tradycyjnie narzekać, że za kilka dni trzeba wyjeżdżać, a tu jeszcze tyle ścieżek do przebycia i tyle gór do zdobycia. Praktyczny jak zwykle Jarek pokrzyczał mnie, że przecież i tak wszędzie być nie zdołam i o co mi w ogóle chodzi. A mnie chodzi o to, co zwykle, o poczucie ograniczenia, o ten motyli żywot za krótki, w którym za nic nie uda się zrealizować wszystkich planów i pragnień. I nawet jeśli podejrzewam z dużą dozą pewności, że za tym zakrętem jest tylko kolejny zakręt, to i tak zawsze kusi mnie by to sprawdzić...
Dość jednak sentymentalizmu, zwłaszcza, że mogę uznać się za kobietę (prawie) zaspokojoną. Dwa dni temu wylazły z nor świstaki, a dzisiaj na mojej drodze pojawił się śnieg. Tylko koziorożców zabrakło do pełni szczęścia.
Zatem krótko, konkretnie i po kolei. Przedwczoraj przeprawiliśmy się przez góry, by przemycić ze Szwajcarii butelkę whisky :) Miłośnikami whisky staliśmy się kilka lat temu przemierzając wrzosowiska Szkocji. Okazało się wtedy, że Szkocja jest krajem polarnym, a jedynym sposobem, by przetrwać tak niskie temperatury jest lokalny napój... Stop! Zupełnie nie o tym miałam pisać! Temperatura w tym tygodniu w dolinie Paznau wcale nie skłaniała do spożywania whisky i nabycie butelki tejże było tak naprawdę tylko pretekstem do wycieczki, na którą napaliliśmy się już podczas zeszłorocznego pobytu.
Otóż tuż za górami (i lasami przy okazji) znajduje się strefa bezcłowa. I można się do niej z łatwością dostać. Wystarczy wsiąść w autobus, dojechać do kolejki linowej w Ischgl, potem przesiąść się cztery razy i już się jest w szwajacarskim Samnaun. I to wszystko za darmo z Silvretta Card. Potem nabyć, co się zechce i wrócić tą samą drogą. Tylko co to za atrakcja, tak jeździć w kółko kolejkami górskimi? A nogi to po co są? Wypatrzyliśmy w zeszłym roku fajny szlak z Kappl przez ładną przełęcz, tyle, że na realizację czasu nie starczyło.
Zatem w tym roku przeprawa do Samnaun była jednym z priorytetów. Tyle, że tym razem z Ischgl, więc udaliśmy się opisanym w przewodniku klasycznym szlakiem przemytników: z Idalp przez Zeblajoch. I wielka wyprawa zamieniła się w przyjemną, ale nieszczególnie męczącą wycieczkę, prowadzącą w dużym stopniu przez góry zdemolowane przez kolejki narciarskie. No cóż, ja wiem, że gdyby nie było narciarzy, to my nie moglibyśmy za psie pieniądze korzystać w lecie ze zbudowanej dla nich infrastruktury. Mam jednak mieszane uczucia patrząc na pobojowisko, które robi się z gór i w związku z tym pozostanę w zimie wierna biegówkom. W każdym razie świstakom kolejkowe demolki jakoś nie przeszkadzają i kilka pięknych, tłustych egzemplarzy mogliśmy obserwować po drodze. W Samnaun dla przyzwoitości zakupiliśmy jedną buteleczkę i kolejkami "przemyciliśmy" ją do Austrii. Będzie nam w długie jesienne wieczory przypominać upalne austriackie dni.
A dzisiaj postanowiliśmy obejrzeć możliwie z bliska lodowiec na Piz Buin. W tym celu prawie całkiem o świcie, czyli jeszcze przed dziewiątą rano, dotarliśmy samochodem na przełęcz Bielerhohe (Silvretta Card zwalnia z myta). W połowie drogi uświadomiłam sobie, że zapomniałam kijków trekingowych, ale cóż było robić, pozostało mi tylko wypowiedzieć o sobie samej kilka niepochlebnych opinii.
Z przełęczy ruszyliśmy w kierunku Radsattel. Słońce, pomimo wczesnej pory, paliło jak oszalałe, toteż w naszym interesie było jak najszybsze nabranie wysokości. Z początku jednak ścieżka wiedzie łagodnie szeroką, polodowcową doliną, wzdłuż rwącego górskiego strumienia. W końcu (po około godzinie marszu) dociera do klasycznego progu i zaczyna się ostro po nim wspinać. Słońce nie odpuszcza, plecak ciąży, powietrze suche jak w piekarniku powoduje zasychanie w gardle. Dyszę i sapię jak lokomotywa. Po chwili zaczynam się krztusić. Połknęłam muchę :( Te bydlęta żyją na każdej wysokości i korzystają z każdej okazji do ataku. A tu mają prawdziwy raj - szlak jest, jak na Alpy, wyjątkowo zatłoczony! Oznacza to, że bywa, iż jacyś inni turyści znajdują się w zasięgu wzroku.
Zaniepokojony początkowo Jarek, na wieść o tym, co mi się przytrafiło, oświadczył, że w takim razie na obiad będzie mi przysługiwał jeden kawałek mięsa mniej. W końcu pokonujemy próg i oczywiście natykamy się na polodowcowe jeziorko - Radsee. Za nim szlak pnie się po skałach przetykanych śnieżnymi płatami, czyli mam to, na brak czego narzekałam w poprzednim poście :) Jest więc i adrenalinka, zwłaszcza, że nie mam kijków, by się asekurować... Włażę, jak umiem, trochę podpierając się rękami, trochę nosem. I co widzę? Na śniegu, na wysokości ponad 2600 m n.p.m. siedzi kolorowy motyl! Ciekawe, co mu przyszło do głowy? Motyl-turysta? Korzysta jak umie ze swojego krótkiego, motylego życia? :) Nie, nie zrobiłam mu zdjęcia. Byłam zajęta wczołgiwaniem się po śniegu, musicie mi uwierzyć na słowo - naprawdę tam był!
Pod przełęczą spotykamy także jakieś przedziwne ptaki, wielkości niedużej kaczki, nakrapiane, z czerwonym dziobem. Te ptaki biegają po śniegu i sprawiają wrażenie nielotów. Jeszcze nie wygooglowaliśmy, co to takiego.
W końcu docieramy na Radsattel. Widok na Piz Buin i okoliczne lodowce zapiera dech w piersiach. Aby widzieć jeszcze lepiej wspinamy się na pobliski pagór (2701 m n.p.m.) o wdzięcznej nazwie Piz 6R. Pstrykamy zdjęć ile wlezie na kartę pamięci i przy okazji wpisujemy się do książki pamiątkowej ukrytej na wierzchołku. Teraz w dół, do schroniska Wiesbadener Hutte. Tak się tylko wydaje, że w dół. Jak tylko zleziemy z jednego pagóra, to za nim jest następny do wejścia. I tak, jak za jednym zakrętem jest następny, tak za jedną górką druga... Ale co tam, idzie się pięknie, chłodny wiaterek ciągnie od lodowców, a widoki - palce lizać!
W końcu jest i schronisko. Zatrzymujemy się tylko na chwilkę, by popatrzeć na pracę helikoptera, który niczym ptak do gniazda z młodymi, co chwilę coś pod schronisko dostarcza, i idziemy dalej, szeroką drogą wzdłuż strumienia. To najmniej atrakcyjny fragment naszej wycieczki. Droga jest dość nużąca i dość zatłoczona. Widać, że tutaj docierają już troszeczkę inni "górscy" turyści. To bardzo łatwy fragment, taka ceprostrada. Mija kolejna godzina marszu i jesteśmy przy Silvretta Staubsee i koniec zabawy na dzisiaj.
Zobaczymy, czy jutro pogoda da jeszcze szansę na jedną alpejską wycieczkę w tym roku. Bo w niedzielę będziemy kibicować Silvrettarun. Jeszcze niedawno zastanawiałam się, czy nie wystartować na najłatwiejszym, 11 km, dystansie, ale raczej pozostanę przy kibicowaniu. Najbardziej zawzięci zawodnicy mają do pokonania 43,4 km z przewyższeniem 1821 m. No, to jest coś!
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Hung (2015-07-18,21:37): Życie jest piękne. Pociąg (nie kolejka) do alkoholu sprawia, że robi się kolejka (nie pociąg) do kasy ale – za to – później w strefie ograniczonej ilości tlenu widzi się motyle i ptaki. Zazdroszczę Ci. Varia (2015-07-18,22:02): Wszystko było naprawdę, zdjęcia ptaków na dowód :)
https://plus.google.com/photos/109745888228919689426/albums/6172935966613097521 Hung (2015-07-18,23:06): Wierzę bez oglądania fotek. Swoją drogą, to te ptaki są chyba ichnieszymi kuropatwami wysokogórskimi. Piękny, surowy teren, w którym każda oznaka życia wzbudza zachwyt. Ciekawe układanki z kamieni. W Górach Stołowych jest tradycja podpierania patykami pochyłych skał, głazów. Varia (2015-07-19,16:08): To chyba pardwa górska, A kamienne kopczyki są popularne i w polskich górach, bardzo pomocne szczególnie na szlakach nieznakowanych. Zawsze dokładam swój kamyk na szczęście :) Inek (2015-07-21,21:29): Gratuluję wspaniałych wrażeń :)
|