2014-03-18
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| O tym, że trzeba słuchać żony. Ale czy zawsze? (czytano: 1494 razy)
Przez ostatnie kilka miesiący nie przepuściłem chyba żadnej okazji do startu. Niby nie było tego jakoś strasznie dużo, ale w moim przypadku więcej się nie dało. A i tak połowa startów z 30 kg balastu, czyli córką i jej pojazdem. Jak już mogłem pobiec bez dodatkowego obciążenia, to wykorzystywałem takie starty na różne kulinarne eksperymenty i obserwowanie samego siebie jak organizm zareaguje. Większość pomysłów dobra, lub bardzo dobra, aż sam byłem zdziwiony, że nie zaliczyłem żadnej spektakularnej bomby. Do czasu.
W niedzielę bomby też nic nie zapowiadało - pierwsza atestowana dyszka we Wrocku, więc plan był machnąć życiówkę, ale tak konkretnie. Najlepiej poniżej 45 minut ( dotychczasowy personal best 48:34 ). Kuchenne rewolucje na tym etapie postanowiłem zakończyć. Ostatni - już wcześniej testowany - eksperyment zrobię tuż przed Półmaratonem Ślężańskim, poza tym jednym wybrykiem miesiąc przed pierwszym maratonem chyba nie ma co cudować. W każdym razie dość stałym elementem mej przedstartowej diety stał się ostatnio taki koktajl mleczno-kawowy i tym razem też zrobiłem takowy. Co prawda moja wolniejsza połówka coś tam z łóżka krzyknęła, żebym nie pił tego mleka, bo chyba stare, ale spóbowałem samo mleczko - smakowało dobrze - więc nie przejąłem się specjalnie jej słowami. Zrobiłem koktajl, wypiłem, potem zacząłem bawić się z córką. Plan był, że o dziewiątej przebiegnę się na pobliski stadion po odbiór pakietu, wrócę do domu, koło 10:00 coś skonsumuję, żeby była moc. No i o 11:00 umówiona ekipa znajomych spotyka się już przedstartowo.
Tuż przed godziną 9:00 poczułem się jednak jakoś tak słabo. Córka trochę kaszlała, więc może dopadło mnie przeziębienie? W każdym razie w ciągu kilku minut poczułem się na tyle niedobrze, że nie miałem ochoty na nic. Oliwce włączyłem jakąś bajkę, a sam położyłem się na łóżku i przyglądałem jak dziecko ogląda tv. Szybko zmieniłem plany - ruszę na stadion koło 10:00, odbiorę pakiet i na 11:00 spotkanie z ekipą - bez międzywizyty w domu. Więc tuż przed dziesiątą wstałem z łóżka i ... zabulgotało mi w brzuchu raz, potem drugi, więc szybciutko pognałem do toalety - ledwie zdążyłem podnieść deskę, zanim poleciał sążny paw. Żeby oddać pełną powagę ( aczkolwiek "powaga" i "paw" zdają się być dość egzotycznym zestawieniem ) zaistniałej sytuacji dodam, że to moja pierwsza taka przygoda w tym tysiącleciu! I w sumie przygodą też bym tego nie nazwał. Kolejna godzina wyglądała u mnie niczym u rasowego konsumenta piwa VIP z Biedry - siedzenie na podłodze i obejmowanie kibelka. Plus chwilowe nazwijmy to erupcje. Jak próbowałem wstać, to nogi odmawiały posłuszeństwa i siadałem z powrotem. Nie da się ukryć, że mocy nie było.
W końcu godzina 11:05 - wychodzę z toalety zadowolony, że ... chodzę. Chwilami trochę mi się kręci w głowie, ale w zasadzie jest ok, bo wyrzuciłem z siebie chyba wszystko, co mogłem wyrzucić. Mówię żonie coś w stylu - no ok, życiówki dzisiaj nie będzie ( jakby rzekł Krzysztof Kononowicz: "niczego nie będzie" ), ale na stadion blisko to podjadę samochodem po pakiet, skoro już za niego zapłaciłem. Mimo wszystko buty, koszulkę i spodenki wrzuciłem do plecaka myśląc - jak do 11:45 będzie ok, to się przebieram i polecę, a co. Zrobię te 10 km, czas nieistotny. To też będzie jakieś zwycięstwo z samym sobą, w końcu sytuacja dość ekstremalna. A nie ma to jak sprawdzić się w chwili konkretnego kryzysu.
Pół godziny później czułem się o wiele lepiej, trochę pogadałem z różnymi znajomymi i ponarzekałem na własną głupotę. Sytuacja wydała mi się w sumie zabawna i choć fizycznie było daleko do ideału, to całe to zajście rozbawiło mnie na tyle mocno, że przynajmniej głowa podpowiadała, iż nic gorszego i tak się nie zdarzy, i może być tylko lepiej. W efekcie o godzinie 12:00 stanąłem w okolicach startu z zamiarem przetruchtania tej dyszki - gdzieś tam przy końcu stawki, żeby nie przeszkadzać tym, którzy się będą ścigać na poważnie. A nie walczyć jedynie o dotarcie do mety.
Ruszamy - biegnę takim niezbyt szybkim, ale w miarę żwawym tempem. Muzyczka na słuchawkach, jest git. Tuż przed znakiem "1 km" wyprzedza mnie przynajmniej kilkunastu harpaganów z dwoma Kenijczykami na czele. Pomyślałem, że ci to muszą być pewni swego, bo najwyraźniej stanęli na starcie dalej niż ja, a pewnie i tak wygrają. Czuję się dobrze, więc biegnę coraz szybciej. Przy pierwszej agrafce ze zdziwieniem stwierdzam, że w sumie jestem całkiem niedaleko prowadzących - po biegu okazało się, że nie myliłem się - na pierwszym pomiarze miałem 140 miejsce. Dziwne to, bo na starcie stałem na końcu, a tu nagle jestem w czubie - ależ muszę mieć power, szok. Parę osób wyprzedziłem, ale 80% stawki? Nieźle. :-) Przed znakiem "3 km" mija mnie Paweł, który powinien dołożyć mi dobre kilka minut, a dopiero teraz mnie wyprzedza i krzyczy, że zrobił kilometr więcej. Jakim cudem? Nie myślę zbyt długo o tym, tylko pędzę ile sił. Do 4 km biegnie mi się świetnie, potem zaczynają się schody, bo zaczynam czuć się głodny. Żeby nie myśleć o zmęczeniu przyglądam się biegnącym z naprzeciwka, którzy zrobili już ponad połowę trasy, żeby wiedzieć ile tracę do znajomych, z którymi planowo powinienem przegrać. Dwóch zgodnie z oczekiwaniami, wspomniany Paweł przede mną, ale zaskakująco blisko, dwójka za mną - jak to możliwe? Czuję się coraz słabiej, startowałem z końca stawki, w dodatku mam wrażenie, że od paru minut nikogo nie wyprzedzam, za to sam jestem wyprzedzany dość często. Dziwne.
Od piątego do ósmego kilometra mam kryzys - jestem coraz bardziej głodny i czuję się dość słabo. Staram się biec tak na 80% chwilowych możliwości - na szczęście biegniemy teraz z wiatrem, ale w końcówce ma być i trochę pod górkę, i trochę pod wiatr, także trzeba się oszczędzać. Cały czas też zastanawiam się jak mogłem wysforować się na pierwszych dwóch-trzech kilometrach tak do przodu. To zastanawianie się bardzo mi pomogło, bo mniej myślałem o zmęczeniu. I chwil parę po minięciu ostatniej agrafki miałem jeszcze siłę przyspieszyć. W końcu mijam metę, na zegarze chyba 48:40 - linię startu minąłem jak na zegarze była minuta z hakiem, więc na pewno życiówka. Słabsza niż zakładana, ale z zatruciem pokarmowym życiówka to jednak coś. JESTEM KOZAK, HA! Jeszcze ochroniarz zamiast medalu powiesił mi Jezusa ( kto widział medal, wie o co chodzi ), ktoś tam na górze chyba mnie polubił. Tylko czemu nie zrobił tego, przed spożyciem porannego koktajlu?
Zagadka szybkiego tempa na początkowych kilometrach szybko się wyjasniła - kto był na biegu wie o co chodzi, a kto nie był - pewnie czytał/słyszał. Podejrzewam, że grubo ponad połowa stawki zrobiła bonusowy kilometr ( startowałem z końca, a na pierwszym pomiarze byłem 140 na prawie 1800 sklasyfikowanych! I już sporo miłośników ultra dziesiątki mnie wyprzedziło, więc z korony stadionu pewnie zbiegałem w okolicach 40-50 miejsca ). I nie dziwię się ich rozgoryczeniu. Mnie to nie dotyczyło, więc z perspektywy niedługiego czasu jaki minął od biegu jestem zadowolony z tego startu. Z zatruciem pokarmowym, przy kiepskich warunkach atmosferycznych urwałem ponad minutę z życiówki. Co prawda gdyby nie poranny koktajl, to byłoby lepiej. Tylko czy wtedy nie robiłbym dodatkowego kilometra? Moim zdaniem na bank - zapoznałem się z trasą, wiedziałem jak przebiega, ale jestem pewien, że pobiegłbym za innymi. I wtedy, nawet pomimo korekty czasów, miałbym spore wątpliwości co do rzeczywistego rezultatu. A tak - dzięki zatruciu - jestem jednym z nielicznych, którzy przebiegł to pierwsze atestowane 10 km we Wrocławiu, tak jak przebiec powinien.
I teraz zagwozdka na sam koniec: gdybym mógł cofnąć czas, to powinienem posłuchać żony?
Miłego dnia wszystkim. :-)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu (2014-03-19,07:35): miłego dnia, nawzajem ;) taki paw to jednak spore odwodnienie, ale dzięki temu byłeś też i lżejszy ;) Kot1976 (2014-03-19,09:16): No tak, to też jakiś plusik sytuacji. Bardzo mały, ale jednak. ;-)
|