Ktoś – jakiś całkiem spostrzegawczy osobnik – niedawno skomentował, że moje filmy z maratonów stają się coraz krótsze; i że to źle, że szkoda, że ogólnie wielka strata dla ludzkości. Muszę przyznać, że jest to prawda, aczkolwiek pragnę się wytłumaczyć. Otóż z coraz większą trudnością przychodzi mi wzbudzenie w sobie jakiegokolwiek entuzjazmu podczas startów w tradycyjnych, europejskich maratonach ulicznych. Klepanie kilometrów po asfalcie stało się depresyjnie wręcz nudne...
Piszę to z pełną wewnętrzną odpowiedzialnością. Po przebiegnięciu ponad stu takich asfaltowych maratonów oraz porównując je do kilkunastu egzotycznych ultra nie mam ani cienia wątpliwości: typowe rozgrywane w krajach Europy maratony, są do siebie podobne niczym krople wody – bardziej mnie męczą niż fascynują. Owszem, są maratony większe i mniejsze, trochę bardziej płaskie i trochę mniej, drogie i tanie, organizowane w centrach wielkich miasta lub takie bardziej na zadupiu… ale to wciąż stara, dobra, przewidywalna Europa.
I taki właśnie był maraton w stolicy Macedonii Północnej – w Skopje. Niby wszystko fajne, porządna organizacja, medale, jakieś żarło na punkcie serwowane wprost do biegowego pyszczka. Trasa też w okey – dwie pętle; a więc nie na tyle dużo, żeby się znudziły, i nie na tyle mało, żeby biegaczy wyrzucić poza miasto na jakieś przedmieścia domków jednorodzinnych. Sumarycznie ten maraton mogę wszystkim polecić – sama Macedonia Północna także jest warta grzechu, i jest co zwiedzać. A jednak...
A jednak się nudziłem! Montując wczoraj film z tego maratonu zdałem sobie sprawę, że zupełnie go nie pamiętam. Całą opowieść o starcie mógłbym zawrzeć w krótkim zdaniu: biegłem, i dobiegłem – a obok mnie biegli inni biegacze, którzy też dobiegli. I nie jest to niczyja wina, że było nudno… bo to tylko mi tak chyba było. Dla mnie ten maraton wyglądałby zupełnie tak samo, gdyby zorganizowano go w Lesznie, Płocku czy w Lublinie. „Wystartuj, biegnij, dobiegnij” – czyli parafrazując: „zakuj, zalicz i zapomnij”. Takich asfaltowych maratonów mam pokonanych po prostu za dużo, i nie tworzą one żadnego impulsu dla mojego znudzonego mózgu.
Żeby chociaż ten bieg był w Afryce. Albo gdzieś w Azji. W miejscu, w którym drzewa rosną odwrotnie, woda płynie pod górę, a wulkan stoży się i trwoży zapowiadając erupcję. Zniósłbym ten asfalt, bo boli mniej niż szuter albo zbieg pełen kamieni. Ale o ile kamienie bolą w stopy, to nuda boli w mózg. I z dwojga złego już chyba wolę, jak mnie boli noga.
Kończę, bo wiem, że pomimo spiny i tak nie wykrzeszę dziś z siebie lepszej opowieści. Marzy mi się hen dalekość, hen dziwaczność i hen inność. Żeby dystans był źle zmierzony, żeby na punktach serwowano coś niezdrowego… i żeby strach było wysikać się w krzaki na poboczu, bo może tam czaić się krokodyl. To marzenie musi jednak poczekać – przede mną montaż kolejnego filmu z kategorii „Depresja Gangstera” – z maratonu w stolicy Bułgarii, w Sofii. Zmontuję go jak tylko zjem kilka pigułek szczęścia – może za tydzień, a może za dwa.
Ubiegając pytanie: tak, Polaków wystartowało wielu. Pełne wyniki dystansu maratońskiego znajdziecie TUTAJ
To był mój 74 kraj zdobyty maratońsko. Zapraszam na mój blog - 40latidopiachu.pl