2024-04-13
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Demon Pokonany (czytano: 794 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: https://www.maratonypolskie.pl/mp_index.php?dzial=8&action=8&code=3434
Początkiem roku “wpadłem” na imprezę, która przyciągnęła moją uwagę, a właściwie jeden z dystansów, który zwał się “Demon” i chyba nie bez powodu - jego długość wynosi 203 km z ponad 8 tyś. metrów przewyższeń. Dodatkową trudnością, bardziej pod kątem psychologicznym, jest to, że bieg odbywa się na pętli 34km, którą pokonuje się 6 razy. Ów bieg kończy tylko parę procent startujących, pozostali po prostu nie wychodzą na kolejna pętle, bo wiedzą co za piekło ich tam czeka. Chwila namysłu i parę minut później byłem już zapisany i opłacony na ten wymagający bieg. Jednakże najtrudniejsze było przede mną - musiałem te fantastyczne wieści przekazać żonie...
Po kilkunastu tygodniach przygotowań i wyrzeczeń nadeszła w końcu ta wiekopomna chwila. Pierwsze kroki są proste, trzeba tylko wszystko spakować w auto i ruszyć w drogę. Z racji tego, że miejsce startu znajduje się kawał drogi od domu (370km), wyruszam w czwartek o poranku, żeby zdążyć jeszcze choć trochę odpocząć po podróży. Start biegu na dystansie Demon był zaplanowany następnego dnia na godz 8:00. Oczywiście nie mogę zapomnieć o moim towarzyszu przygody - córki by mi nie wybaczyły, więc zapinam Artka w pasy i ahoj przygodo! Tutaj chyba należą się Wam wyjaśnienia, kim jest wspomniany wcześniej Artek. To mój przytulas z lat wczesno-dziecięcych, więc niektórzy z was którzy to czytają powinni się już do niego per Pan zwracać☺ niedawno znalazł się z powrotem w moim posiadaniu po jednej z wizyt moich córeczek u Omy. Od tego czasu Artek towarzyszy mi w przygodach biegowych.
Na miejscu mam bardzo przytulny domek i, co najważniejsze, cały dla siebie. Dziwnym trafem okazuje się, że kolega Wojtek, który również będzie biegł ten sam dystans co ja, wraz z żona zameldował się w domku tuż obok mnie. Chwila odpoczynku po podróży i zabieram się do przygotowania jedzenia na trasę. Akurat w ten dzień nasi kopacze grają baraże do Mistrzostw Europy w Piłce Nożnej, ale jednak zamiast marnować czas przeznaczony na sen i jeszcze niepotrzebnie stresować się, podejmuję szybką decyzję - idę spać! 😉 Dzień startu zastaje mnie o 4:00 rano. Szybka kawusia na pobudzenie, chwila gimnastyki i pakujemy wszystko z powrotem do auta - tam już sobie wszystko układam i sortuję, ponieważ bagażnik będzie mi służył podczas biegu jako punkt przepakowy. Samochód można mieć zaparkowany przy linii startu i przy każdej pętli jest możliwość korzystania z niego. Po spakowaniu zostały dwie godzinki do startu i wypadało by jeszcze zjeść porządne śniadanko, więc wpada kolejna kawusia i do tego dwie bułeczki z masełkiem i serem, a na deserek naleśnik z dżemem. No to jedziemy na start, który jest bardzo blisko od mojego zakwaterowania, gdzie odbieram pakiet startowy z moim szczęśliwym numerem, o który już wcześniej postarałem się u Pani organizator.
Nie wiem kiedy ten czas minął, ale nagle stoję już na linii startu i słyszę odliczanie od dziesięciu. Serce zaczyna bić szybciej, w głowie milion myśli jak zacząć, co robić aby nie odpaść przed końcem, czy wszystko przygotowałem… Lekka panika i najgorsze pytanie: co ja tu w ogóle robię? “Zero!”. Poszło… Wyruszyliśmy na pierwszą pętlę, ciśnienie trochę opadło, nogi niosą, a w głowie cały czas powtarzam: „nie za szybko, bo będziesz pokutował później”. I chociaż wiem, że biegnę za szybko, to po prostu nie chcę, żeby czołówka mi zbyt daleko odjechała i mieć ich przynajmniej w zasięgu wzroku. W końcu jednak odpuszczam, bo przecież czeka nas jeszcze ponad 30 (albo i więcej) godzin wątpliwej przyjemności, więc niech lecą. Po paru kilometrach jestem na 4 pozycji, spokojnie robiąc swoje. Kiedy mam już za sobą kilka góreczek i zbiegów, myślę: „nie ma co narzekać, jak na razie super trasa” (jeszcze pożałuję tych słów)
Na około 7km doganiam kolegę Wojtka i tak biegniemy razem, bo we dwóch jakoś tak raźniej. Zbiegając z górki pojawia się przed nami droga cała zabłocona, więc wbiegam pierwszy i wołam do Wojtka: „chodź za mną, tu jest sucho można prze…”. No i nie zdążyłem skończyć zdania, jak siedziałem już do kolan w glinie. Wyciągając jedną nogę wpadam drugą i tak babram się przez kilka metrów, aż wychodzę na twarde pobocze zabłocony tak, że skarpetek ani butów nie widać. Tuż przed pierwszym punktem żywieniowym mamy do pokonania tzw. „Kozi Garb”, gdzie jego koniec to istne szaleństwo - dosłownie spad w dół, cały w korzeniach i trzeba naprawdę uważać, bo małe potknięcie i lecimy kilkadziesiąt metrów w dół. Na punkcie, około 9 kilometra, uzupełniam wodę i izotonik, bo mimo że nie ma za ciepło, to bardzo dużo piję. Wrzucam jeszcze do kieszeni kilka herbatników w czekoladzie i ruszam dalej przed siebie. Już teraz powoli zaczynam żałować swoich wcześniejszych myśli (tych o super trasie), bo trasa im dalej, tym robi się trudniejsza, czasami trafiają się odcinki, gdzie na ścieżkach jeździ się jak na łyżwach, albo wpada po kostki w błoto.
Na ten moment jestem na 3-4 pozycji, więc tak mało osób przebiegło tędy, aż strach pomyśleć co będzie z tą drogą kiedy ruszą zawodnicy z krótszych dystansów (102km, 68km i 34km). Tym to będę martwił się potem, dlatego muszę przyspieszyć i w jak najkrótszym czasie zrobić więcej okrążeń zanim wystartują pozostałe dystanse, bo już całkiem rozwalą trasę. Dobiegam do pierwszej drewnianej kładki (znowu coś co kocham), która przebiega nad rzeką San. Już po pierwszych krokach czuję, jak cała się buja. Mało? No to dodam, że jest zawieszona bardzo wysoko, więc w połączeniu z moim lękiem wysokości, to bujanie jest przerażające, a kładka wcale nie taka krótka, bo 400m. Oczywiście najgorzej jest na samym środku. Pewnie dla wszystkich był to akurat mały problem na trasie, ale mi nogi i serce drżały. Po pokonaniu tej trudności okazało się, że jednak cała zabawa dopiero przede mną.
Dobiegam do pierwszego strumyka, który jest dłuższy i ma około 1,4km. Początkowo znowu myślę, że nie ma tragedii, ale po 300m, gdy już nie ma kamieni, żeby skakać po nich, nagle suchą nogą ląduję w kupie gliny. Sam strumień biegnie w głębokim korycie, więc nie ma możliwości, aby przejść go brzegiem, dodatkowo co chwilę pojawiają się powalone drzewa. Niestety nie ma możliwości przejścia tych pni, dlatego trzeba się wdrapać w glinie poboczem, żeby obejść konary i z powrotem do potoczku. Po wyjściu z strumienia czeka mnie wspaniały podbieg, albo raczej wspinaczka pod górkę. Teraz kieruję się do drugiego punktu żywieniowego, który jest na 24km i do którego wiedzie chyba najlepszy kawałek trasy, bo około 2 km po suchej łące. Na punkcie zabieram to co poprzednio i lecę dalej. Na ten moment punkty są samoobsługowe, ale od północy mają pojawić się wolontariusze i wg moich obliczeń (jeśli wszystko pójdzie dobrze), to spotkam ich dopiero na 4 pętli, a zawsze to dobrze do kogoś otworzyć gębę, tym bardziej że zawsze na takich zawodach wolontariusze to pozytywnie zakręceni ludzie. No bo kto by chciał przez tyle czasu obsługiwać bufet?
Wspomnę jeszcze, że gdzieś po strumyku zgubiłem Wojtka i biegłem już sam na 3 pozycji. Gdzieś około 26km doganiam drugiego zawodnika, Rafała, który okazuje się bardzo fajnym współtowarzyszem cierpienia ☺ I tak razem dobiegamy do drugiego strumyczka, który jest krótszy, bo ma około 800m, ale moim zdaniem trudniejszy do przebrnięcia - niby podobne przeszkody jak poprzednio, tylko jeszcze więcej gliny i podobna atrakcja jak ostatnio, czyli po wyjściu czeka nas wspinaczka ☺ Po drugim potoczku znowu drewniana kładka, tak samo długa i tak samo wysoko zawieszona jak pierwsza, ale napędzam się tym, że wystarczy ją przebiec, zaliczyć jeszcze jedną góreczkę, a potem to już długi zbieg do linii startu.
W biurze zawodów odbijam się z czasem 4:14h, na drugiej pozycji praktycznie ex aequo z Rafałem, a minutową stratą do prowadzącego. Zabieram gęstą i ciepłą zupę pomidorową, podchodzę do auta, gdzie uzupełniam zapasy picia i jedzenia, jednak tym razem zabieram więcej batoników, bo jakoś dobrze mi się biegnie na słodko. Do zupki maczam bułę z serem i wciskam dodatkowo dwa naleśniki w siebie, do tego kawa do ręki i lecimy na drugą pętelkę. Tu od początku biegniemy razem z Rafałem i co chwilę możemy zamienić ze sobą zdanie co sprawia, że jakoś tak te kilometry szybciej przelatują. Wszystko idzie sprawnie aż do 49 km, gdzie w połowie potoku zeskakując z konara na kamień noga mi ujeżdża, z kolei druga ląduje w potoku i wygina się o 90 stopni. Momentalnie przeszywa mnie taki ból, że aż zawyłem. Pierwsza myśl jaka się pojawiła: „no to po zawodach”... Przy tym dystansie 49km to dopiero początek, a ja już kuśtykam z bólu.
Po chwili zauważam, że z kolana krew się leje, ale nawet tego nie czuję. Rafal mówi: “idź, nie zatrzymuj się i nie myśl o tym”. I tak też robię. Po kilku kilometrach pyta się mnie towarzysz niedoli: “jak noga?”. “Jaka noga? Przecież nie miałeś o tym wspominać, bo ja już pocierpiałem i zapomniałem o tym!”☺ I tak biegnąc dalej, ustaliliśmy z kolegą, że pobiegniemy razem do końca, wzajemnie się motywując w chwilach słabości. Chwilę później na radarze pojawia się prowadzący, ale widać, że bardzo osłabł, bo już podchodzi pod górkę trzymając się pleców. Poczuliśmy zew, tak jak wilki krew i trzeba było dopaść lidera i później powolutku, ale systematycznie, uciekać. Po wyprzedzeniu go widziałem kątem oka, że przez jakiś czas próbował nas podgonić, ale w końcu odpuścił, a myśmy już porządnie mu odjechali. Tutaj wtrącę tylko, że “kolegę”, którego wyprzedziliśmy, miałem przyjemność spotkać po pierwszej pętli w biurze zawodów i z czystej serdeczności zapytałem „i jak na trasie, wszystko OK?”, a w odpowiedzi usłyszałem chamskie odburknięcie: „a co? Jak ma być?!”
Owszem, zawody biegowe to rywalizacja, ale społeczność ultra to otwarci i pozytywni ludzie. Nie lubię gburowatości, dlatego zawziąłem się, że musze go wyprzedzić za tak niesympatyczne zachowanie. Reszta pętli minęła bez większych przygód, bo wpadanie w glinę czy jazda na dupie po błocie to już stało się normą. Z kolegą Rafałem czas bardzo szybko minął i tak oto zjawiamy się ponownie na stracie.
Po 68 km meldujemy się z czasem 9:10h i tym razem zbieram rosołek i dorzucam do tego kilka pierogów z mięsem. Podchodzę do auta, gdzie ma miejsce szybka akcja przebierania butów i skarpetek. Rafał ma samochód zaparkowany tuż obok mnie. Ja jestem już gotowy, natomiast on jeszcze się ubiera, później chce jeszcze coś zjeść. Więc ustalamy, że ja biorę ciasto i kawę w łapy i już pójdę, żeby tak nie stać, a Rafał mnie dogoni. Dosyć długo idę tak czekając na niego, kawa wypita, ciastka zjedzone, a na horyzoncie nikogo nie widać. W końcu postanawiam, że muszę biec dalej, bo nie wiem co się stało, a czas ucieka, konkurencja goni i na dodatek zaczyna się ściemniać. Odpalam czołówkę i robię dalej swoje. No i teraz zaczynają się dwie najgorsze pętle, bo niby takie same jak wcześniej, ale teraz trzeba będzie pokonać je nocą, co stanowi nie lada wyczyn w warunkach błotno-gliniasto-strumykowych. Na dodatek kompletnie samemu, bo na punktach odżywczych też nie ma jeszcze żywej duszy. Za to biegnąc tak samemu nocą przez te lasy człowieka nachodzą różne myśli, między innymi: „czy niedźwiedzie żerują nocą?”, „a wilki chyba boją się ludzi?” itp.
Tym bardziej, że przed zawodami ostrzegali nas, że mogą być niedźwiedzie. Jednakże przy tak pesymistycznych pytaniach zawsze wracam myślami do moich córeczek. To mnie zawsze uspokaja i napędza, bo chcę być jak najszybciej przy nich. W ten sposób zaliczam samotnie moje „odnośniki”, bo tak nazwałem najgorsze punkty na każdej pętli, które muszę zaliczyć i przesuwać się dalej. Są to „Kozi Garb”, mostek, strumyk długi, strumyk krótki i znowu mostek. Na tym ostatnim mostku spotyka mnie taka dosyć ciekawa sytuacja, bo już dobiegając do niego widzę z daleka, że jest cały zapełniony ludźmi, a ja mam tamtędy biec. Okazuje się, że w tej miejscowości odbywa się Ekstremalna Droga Krzyżowa i akurat trafiłem na moment, gdzie wszyscy się zbierali. Możecie sobie teraz wyobrazić jak wcześniej miałem jakieś lęki, tak teraz byłem troszkę obs..ny. Bujało i huśtało, ale dało radę. I tak oto znowu docieram do linii startu.
Półmetek zaliczony 102km w 14:44h. Zgłaszam się do biura zawodów, oczywiście szybka zupka i bułeczka, bo nie ma co tracić czasu, a tam miłe panie próbują mnie zatrzymać, żebym sobie usiadł, odpoczął i spokojnie zjadł. Wspomniałem już, że nie mam na to czasu? Pytają „gdzie ci się tak spieszy, przecież masz sporą przewagę nad drugim zawodnikiem”. Odpowiadam zgodnie z prawdą: „do rodziny! Zrobić, co zrobić i do domu”. Podchodzę do auta, kolejny raz wymieniam buty i skarpety, a do plecaka ładuję kolejne batony, herbatniki i ciastka. Pozdrawiam Artka, który dzielnie siedzi z przodu i pilnuje dobytku ☺ Znowu do łapy kawa i naleśnik i grzejemy do przodu. Tę pętlę obiecałem sobie, że przebiegnę dużo wolniej, chociaż zapas sił jest, bo przewagę mam dużą, ale głupio byłoby gdzieś teraz pogubić trasę w tych ciemnościach, albo zaliczyć „glebą” i połamać się.
Straty nadrobię na następnych pętlach, gdy już będzie widno i bezpieczniej, bo przynajmniej będzie wiadomo gdzie się nogę postawi. Mimo iż starałem się przebiec tę pętlę jak najbezpieczniej, to na niej zaliczyłem najwięcej poślizgów i upadków. Jednak nie może być cały czas tak źle, bo przecież są punkty żywieniowe, a na nich w końcu będą wolontariusze, którzy zawsze potrafią poprawić humor i zmotywować do dalszej walki. Już dobiegając do kolejnego punktu na trasie, wołają i dzwonią dzwonami, by oznajmić że nadbiegam. Tam zostają mi zaproponowane zwierzaczki w czekoladzie, a najlepsze są niby bobry ☺ i muszę powiedzieć, że na resztę dystansu, który mi pozostał, moim głównym źródłem węgli były właśnie te herbatniczki w czekoladzie w kształcie zwierzątek.
Pomijając już najgorsze, wpadam na kolejny punkt odżywczy, a tam w ofercie dostaję możliwość skorzystania z czegoś mocniejszego %%. Ja osobiście nigdy na biegu nie korzystałem, ale pytam z czystej ciekawości, czy ktoś w ogóle pije alkohol w trakcie zawodów? Zdziwiony jestem po usłyszeniu odpowiedzi, bo wychodzi na to, że chyba tylko ja nie korzystam ☺ Od tej pory do moich „odnośników” dochodzą te dwa pozytywne i motywujące punkty odżywcze. Dobiegam do startu/mety, gdy powoli zaczyna się już rozjaśniać.
W nogach mam już przebiegnięte 136km w 21:06h i faktycznie ta pętla była najwolniejsza z wszystkich, dlatego wpadam jak burza do biura, by nie tracić czasu i nagle moim oczom ukazuje się Rafał, który siedzi wykąpany i ubrany w normalne ciuchy. Okazuje się, że ze względów zdrowotnych zrezygnował po setnym kilometrze i podobnie zrobił “pan niesympatyczny”, ale jego nie jest mi żal. No cóż, ja muszę zrobić to, po co tu przyjechałem, czyli ukończyć bieg, a z jakim wynikiem - będę myślał na ostatniej pętli. Ruszam do mojego pit stopa, znów szybko zmieniam swoje “ogumienie” na suche, biorę do ręki dwa naleśniki i dawaj do przodu, bo już zostało z góreczki. Wtedy nieoczekiwanie zaczyna lekko kropić, a przecież miało w ogóle nie padać.
Jednakże zaczyna coraz bardziej padać, więc szybko się zatrzymuję i ubieram kurtkę przeciwdeszczową. Na trasie zaczyna się pojawiać coraz więcej startujących z innych dystansów, do tego deszcz, więc nie wróży to nic dobrego dla leśnych ścieżek, bo z godziny na godzinę będą coraz bardziej błotniste, dlatego przyspieszam, żeby jak najszybciej skończyć i mieć to za sobą. Poza tym od godziny 18:00 zapowiadali ulewę. Na 150km odczuwam jakieś zawirowania w głowie i robi się słabo. Myślę: „kurde co mi jest?”. Może spadek cukru, ale na całe szczęście mam z sobą całą paczkę M&M-sów i pół wsypuję w siebie, przez co wracam do żywych. Możemy lecieć dalej ☺ z kolei na 160km zaczynam czuć ból w prawej stopie i to naprawdę dokuczliwy, ale stwierdzam, że dam radę z tym przeżyć, więc biegnę dalej. I tak już bez większych sensacji kończę kolejną pętlę o 33 min szybciej niż poprzednie nocne.
Już 170 km na liczniku, z czasem 26:56h i przewagą nad drugim zawodnikiem 1:20h. Teraz sama świadomość, że została ostatnia pętla, niesie mnie na skrzydłach do biura, gdzie pytam Panią organizator jaki jest rekord trasy. Słyszę od niej, że w okolicach 36h, bo dokładnie nie pamięta. Myślę sobie, z palcem w nosie go poprawię mając już teraz taki czas. Mówią, że biegi ultra to lekcja pokory, i faktycznie trochę pokory by się przydało. I respektu do tego dystansu, ale o tym później. Tym razem zabieram już tylko same słodkości, bez zmiany obuwia. Temperatura się zmienia, albo mnie nachodzą takie fale zimna i ciepła, że co chwilę rozpinam i zapinam kurtkę. Na trasie spotykam coraz więcej zawodników z innych dystansów i już słyszę gratulacje, ale ja jeszcze nie skończyłem, bo zostało mi jeszcze 25km.
No i od tego momentu zaczęło się: najpierw straszny ból pojawił się w prawej nodze, a chwilę później w lewej nodze tuż nad stopą. Każdy krok to przeszywający ból, a przede mną jeszcze wszystko co najgorsze. Trudno, zaszedłem tak daleko, to przecież nie poddam się teraz. Trzeba zacisnąć zęby i walczyć o swoje. Nie będę opisywał jak każdy potok, zbieg i podbieg był katorgą dla mnie, bo zabrakłoby tu miejsca. Dlatego wspomnę tylko miłe chwile, np. na strumyczku gdzie spotykam przesympatycznego zawodnika, którym jest 16-letni Gracjan startujący na dystansie 68km!! Jak mówił, chciał na 100km, ale mu nie pozwolili ☺ najzabawniej wspominam, gdy za każdym razem zwracał się do mnie per pan. Chyba jestem stary… :P Dzięki jego towarzystwu jedna z najgorszych przeszkód na ostatniej pętli została za mną, teraz jeszcze tylko trzy i do domu :-)
W pewnym momencie do mety zostało już tylko 15km i wiedziałem, że nic mi nie odbierze zwycięstwa. Od tego momentu nie wiem czy zacząłem “gwiazdorzyć”, czy po prostu miałem omamy, ale między drzewami co chwilę widzę jakiegoś fotografa, który robi mi zdjęcia, ale jak podbiegam bliżej, to za każdym razem okazuje się być nim pień albo kupa kamieni ☺ Nadszedł w końcu ten moment czyli ostatnie 1,5km zbiegu prosto do mety. Patrzę na zegarek i mimo straszliwego bólu i najwolniejszego okrążenia nie tylko wygram cały bieg, ale dodatkowo pobiję rekord trasy o ponad dwie godziny i już nikt mi tego nie odbierze!
Biegnąc do mety dzwonię do brata i taty, którzy śledzą na bieżąco moje poczynania, następnie do żony i dzieci, żeby razem ze mną, chociaż na odległość, przekroczyły linię mety. Nie da się słowami opisać jakie emocje mi towarzyszyły, bo chciało mi się płakać ze szczęścia, a z drugiej strony był dokuczliwy ból. Nawet pisząc to i wracając tam wspomnieniami łezka się w oku kręci i ciarki przechodzą po ciele. Już z daleko słychać było jak na linii mety dzwonią dzwonkami, do mety dobiegam przez szpaler utworzony przez organizatorów z pochodniami, które muszę zdmuchnąć wszystkie i dopiero wtedy pozwalają mi zerwać szarfę finiszu. Dostaję szampana, którego z trudem otwieram i oblewam siebie oraz wypijam pokaźne łyki, bo TAK SMAKUJE ZWYCIĘSTWO!!!
Gdy emocje lekko opadły, idę spokojnie wykąpać się, dostaję przepyszne ciepłe jedzonko i wszystko o co tylko poproszę :) Dlatego też z tego miejsca dziękuje organizatorom, a w szczególności szefowej Dorocie, która naprawdę zadbała o wszystko. Z czystym sercem mogę polecić każdemu te zawody. Sam bym tam wrócił, ale jak już powiedziałem po przekroczeniu mety: „zwycięzcą tego biegu jest się raz na całe życie”.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |