Ruszyliśmy. Zaczęło się. Najpierw bieg ulicami miasta, by po chwili zanurzyć się w mroczną otchłań lasu w drodze na pierwszy ze szczytów – Jaworzynę Krynicką. Zresztą to zanurzenie nie było takie straszne, bo choć ciemno i głucho wokół, to pod nogami jasno jak w dzień. Teraz dopiero można było się przekonać jakim sprzętem kto dysponuje. Mój styrany wiekiem Petzl sprawiał wrażenie wyłączonego przy innych czołówkach, które świeciły niczym reflektory z tira. Widok wspinającej się do góry świetlistej rzeki robił na prawdę spore wrażenie. Nie mogłem sobie odmówić też przyjemności spojrzenia w tył – joj!
Po wspięciu się na wierzchołek można było w końcu zacząć biec. No nie był to sprint. Robiło się coraz bardziej wąsko, a w ciemnościach to lepiej nie kusić losu. Pomyślałem sobie, że jak wstanie świt, to sobie popędzę. Potem, jak już słońce wyszło, zmieniłem zdanie i postanowiłem jednak oszczędzać siły na później.
Na 14 km minęliśmy Runek, a w okolicach 21 km, przy schronisku na Hali Łabowskiej znajdował się pierwszy na trasie bufet. Było już prawie całkiem widno. Wtedy zaczął do mnie docierać ogrom dystansu. Toż to dopiero półmaraton, a przede mną jeszcze prawie całe dwa maratony! Brrr… Nie wolno mi tak myśleć!!! Musiałem się czymś zająć, by wygonić "gupoty" ze łba. Na szczęście w końcu wyszło słońce i – ach! – cóż to był za widok! Ogromna czerwona tarcza powoli wznosiła się nad pobliskie szczyty, jaśniejąc z każdą minutą. Do tego otulone białą pierzyną doliny. Rety, jak ja uwielbiam takie momenty! Byłem w niebie! Nad chmurami! I do tego beztrosko hasający po górach.
Beztroskie hasanie wkrótce się jednak skończyło, wraz ze stromym błotnistym zbiegiem do Rytra. Po 30 kilometrach nogi zaczęły już odczuwać lekkie zmęczenie. I nie tylko moje tak miały, jak dało się zauważyć. Jednak przejście z niemal pionowego zbiegu do lekkiego podbiegu po twardym asfalcie dało popalić jeszcze bardziej. Naprawdę ciężko się biegło i większość pokonywała te 3 km do przepaka w Rytrze marszem. Tu na trasie spotkałem Zbyszka. Miał wywrotkę na 18-tym i musiał trochę zwolnić. Chwilę pogadaliśmy i potruchtałem do przodu.
Dopiero kiedy rozmawiałem ze Zbyszkiem uświadomiłem sobie, że przecież niemal nie bolą mnie stopy!!! W mordę jeża! Mało tego, wciąż mam siłę biec! Szybka decyzja – lecę dalej. Ale bez szaleństw. Po pierwszym etapie mam godzinę zapasu na limicie. Nie zaszkodzi więc trochę odpocząć. Odbieram worek z rzeczami, przebieram się w suche i lżejsze, bo choć dopiero pół do ósmej rano, to słońce zaczyna już przygrzewać. Bufety są wyśmienicie zaopatrzone, a wolontariusze uwijają się jak w ukropie. Dawno nie widziałem tak sprawnej obsługi. Wiem, że połowa sukcesu leży w dobrym odżywianiu. Jem więc ile wlezie. Drożdżówkę, pieczonego ziemniaka z solą (pyszota!!!!), pomarańcze, banany… wszystko zalewam ciepłą słodką herbatą (mniam!!!). Potem jeszcze tylko pouzupełniać żele i batony na trasę, wlać colę do bidonu i w drogę! Niby szybko, niby niewiele czynności, a 20 minut zleciało mi tu jak z bicza trzasnął.
II etap do kolejnego przepaka na 66 km rysował się na profilu całkiem ślicznie. Od najniższego punktu na całej trasie (w Rytrze) trzeba się było wdrapać na najwyższy szczyt Beskidu Sądeckiego – Radziejową. Początkowo było dość łagodnie asfaltem i szutrem. Po dwóch kilometrach zaczęła się jednak prawdziwa 6-kilometrowa wspinaczka i cięższy znacznie oddech.
Po drodze odwiedziliśmy jeszcze schronisko na Przehybie z jedynym bufetem na tym 30-kilometrowym odcinku. Tu nieco zdziwiony po raz drugi spotkałem Zbyszka, który jak się okazało spędził mniej czasu na pierwszym przepaku i wyruszył z niego jeszcze przede mną.
Pod schroniskiem była agrafka i wracaliśmy cały kilometr tą samą droga. W pewnym momencie z naprzeciwka usłyszałem: "Cześć Dario!". Zanim podniosłem głowę minąłem się z Wojtkiem. Ależ spotkanie! Nie spodziewałem się, że też poleci setkę ;) Tu, na mijance, atmosfera się nieco ożywiła. Ci co biegli do schroniska krzyczeli np.: "Ale macie fajnie, już wracacie!". Na co my odpowiadaliśmy: "Ale wy za to macie z górki!". Po czym wspólna trasa się skończyła i powróciła cicha samotność długodystansowca.
Na Radziejowej minęliśmy półmetek. W pewnej chwili – ałć! – poczułem lekki, acz nieprzyjemny ból w dolnej części prawego czworogłowego. No pięknie, zaraz zaczną mi dokuczać skurcze, a to wiadomo co oznacza. Musiałem zwolnić, choć biegło mi się jeszcze całkiem nieźle. Pomogło. Przynajmniej na razie. Wspięliśmy się jeszcze na dwa nieco niższe szczyty: Wielki Rogacz i Eliaszówkę, po czym rozpoczął się długi, miejscami dość stromy zbieg do samej Piwnicznej. A kończył się on znowu "na twardo" – betonowymi płytami ażurowymi i asfaltem.
Oj, wymęczył mnie ten zbieg niemiłosiernie. Zmęczenie kołatało mętlikiem w głowie, a na domiar złego nastąpił zmasowany atak bólu na obie stopy. A jednak. Cóż, zacząłem się sypać jak domek z kart. Czas było oswajać się z myślą o zakończeniu biegu na najbliższym przepaku. Ostatnie kilometry wręcz czułem, że biegnąc kuleję i z trudem utrzymywałem jakiś fason, by nie robić z siebie beksy.
Tak oto po raz drugi przekroczyłem metę, tym razem biegu na 66 km. Miałem dość. Ale gdy zerknąłem na zegarek okazało się, że mam prawie 2,5 godziny do limitu. Wow! Nie wierzyłem. Liczyłem chyba ze trzy razy jak jakiś ułomek matematyczny, ale za każdym razem wychodziło to samo. Cóż, pomyślałem, że w takim razie spróbuję odpocząć tu jakieś pół godziny i jeśli siły wrócą, a ból w stopach nieco ustąpi, będę kontynuował tą nierówną walkę. Choć sytuacja wydawała się beznadziejna, starałem się nie tracić dobrego humoru. Zawszeć to jakiś mały plusik. Wszak bez głowy dalej "ni dy rydy".
Odebrałem swój kolejny worek z przygotowanym dzień wcześniej łakociami i doczołgałem do najbliższej ławki. Było południe. Słońce dawało jak opętane. Zero wiatru. No cholera, nie przyleciałem tu na plażę. Mogłaby sobie ta pogoda dzisiaj odpuścić. Nagle pomyślałem, że mam jakieś zwidy i że jest ze mną coraz gorzej. Przede mną stała Marta, która kilka godzin temu ukończyła swój bieg na 36 km. A dobrze wiedziałem, że skończyła, bo akurat zapowiadał ją spiker na mecie, kiedy ja ruszałem w dalszą drogę z pierwszego przepaka. Czyli już majaczę. Już po mnie…
Z Kaliną poznaliśmy się w listopadzie zeszłego roku na Maratonie Beskidy u Dudka, zaraz po tym jak wszyscy pognali sobie na Skrzyczne, a my – dwa kontuzjowane nieszczęścia – poszliśmy "robić" za kibiców. Zaopatrzeni w wodę, żelowe miśki i aparaty fotograficzne wdrapaliśmy się wówczas prawie na samą Matyskę.
— Hej Dario! Dobrze ci idzie! – czy jakoś tak zagadnęła.
— Marta!? A co ty tutaj!?... To na ile w końcu biegłaś?? – pytałem zdziwiony.
— Ech, nie, spoko! 36 km, ale nie chciałam jeszcze wracać do Krynicy i się nudzić, postanowiłam jakoś pomóc innym i przyjechałam tutaj.
No szok! Pozytywny oczywiście. No bo kto, styrany bez mała maratońskim dystansem po górach, mógłby wpaść jeszcze na taki pomysł?
My tu gadu gadu, a chłop śliwki rwie. Właśnie usłyszałem, że Marcin Świerc dotarł na metę po 100 km. Jasna dupa! A przede mną jeszcze ⅓ trasy do pokonania!!! I to jaka ⅓!!! Profil tego ostatniego etapu "świecił" mi przed oczami od samego startu. Wiedziałem dobrze, że jeśli dotrwam do tego miejsca, to stanę przed prawdziwym wyzwaniem. Wiedziałem, że wszystko to co za mną jest niczym pikuś przy tym, co mnie jeszcze czeka. A miałem teraz cztery górki do pokonania, przy czym każda następna była wyższa od poprzedniej.
Po drodze były jeszcze dwa punkty kontrolne – ostatni przepak w Wierchomli Małej na 77 kilometrze z limitem czasu 13 godzin od startu i bufet przy Bacówce nad Wierchomlą na 88 km z limitem 15 godzin. Postanowiłem więc podzielić sobie ten etap na trzy mniejsze i z założeniami, że zaatakuję najbliższy, a potem zobaczymy co i jak, ruszyłem w końcu przed siebie.
Nie powiem, prawie półgodzinny odpoczynek zdziałał cuda i dziarsko parłem pod pierwsze wzniesienie. Po kilometrze dziarskość, przygrzana słońcem w zenicie, nieco mi zwiędła. Po drugim już tylko parłem. Pierwsze koty za płoty pomyślałem kiedy znalazłem się w Łomnicy i z dość sporym jeszcze optymizmem zaatakowałem drugi, wyższy pagórek. Tylko go przejdę i mam już Małą Wierchomlę.
Zaczęło się mozolne podejście. Chyba jakieś 3 km po betonowych ażurowych płytach. Cholera, co jest!? Przecież ta górka taka nie za wielka, a ja idę jak na jakiś 8-tysięcznik. Kijki co chwila blokowały mi się w szczelinach między płytami, co pomału zaczynało mnie wkurzać. Słońce grzało jak zwariowane, choć dookoła widać było same chmury. Czułem jak moja dusza pakuje manatki. Jeszcze trochę... Już niedaleko... Dam radę… Wytrzymam... Spojrzałem w górę przed siebie. Na łysym bezdrzewnym szczycie zauważyłem jakiś traktor. Jak oni tam wjeżdżają do licha?
Przede mną powoli maszerowali inni. Początkowo myślałem, że to ja się ledwie poruszam, ale jakimś cudem wciąż kogoś doganiałem. Doganiałem, choć na prawdę nie miałem już siły. Zacząłem wyznaczać sobie coraz krótsze odcinki do pokonania. Jeszcze tylko do tych krzaków, jeszcze tylko do tego słupa. O widzę kawałek cienia. Z daleka wydawał się duży, a jak dopełzłem trwał może ze dwa metry. Duchota nie odpuszczała. Powietrze falowało jak na pustyni, a słońce… Ja perd***!!... Zdycham!!!…
Po głowie chodziły mi jakieś bzdety. Przypomniał mi się wierszyk: "Słońce świeci, idą dzieci, a do rzeczki tak daleko, ku*wa mać jak odciski pieką". Dotarłem w końcu do tego pieprzonego traktora na szczycie. Wykopki. Pełno ludzi w polu. Krzyczeli coś do siebie, ale nie byłem w stanie rozróżnić słów. Jeszcze kawałek. Jeszcze trochę i będzie z górki. Wreszcie osiągnąłem szczyt pierwszego wzniesienia. Lecę w dół i… jak mnie nie sieknie po czwórkach!!! Nie dałem rady już dobiec do cienia, choć był o kilka kroków. Nawet nie wiem kiedy padłem w trawę. Koniec! Kropka. Zdążyłem tylko zauważyć, jak za mną niemal tak samo padła kolejna ofiara bolesnego skurczu.
Siedzę sobie. Siedzę w bezruchu. W zasadzie nie bardzo mogłem coś innego robić. Każda niewielka zmiana pozycji sprawiała, że wyginałem się z bólu jak w konwulsjach. Siedziałem więc dalej. Patrząc z boku wyglądało to pewnie na jakąś sielankę – trawka, słoneczko, góry… Upieczony jak ziemniak z pierwszego przepaka spojrzałem z tęsknotą na pobliski kawałek cienia. To tylko kilka metrów. Mogłem sobie popatrzeć. Chwilę później ktoś przebiegł obok i rzucił:
— Ty, nie siedź w słońcu, schowaj się do cienia!
— No!... – odburknąłem.
W jednym momencie przyszły mi do głowy dwie myśli – pierwsza, że mam do mety 30 km i nie pamiętam, czy kiedykolwiek byłem tak zajechany po jakiejś płaskiej trzydziestce jak przed tą górską, która mi pozostała, a druga, że mnie ta trwa w tyłek gryzie.
Minęło kilka minut, które były wiecznością. Bałem się, że już tu zostanę. Że będą musieli mnie ściągać. No ja pierdziu!!! Akurat dokładnie w połowie między punktami. Powoli podkurczyłem nogi, by lekko ponaciągać zmasakrowane czwórki. Chyba zaczęły odpuszczać, bo po chwili zdołałem się już trochę rozbujać, by w końcu znów stanąć w pionie. Cudowne uczucie. Homo erectus! Delikatnie zacząłem przemieszczać się do przodu. Tak, przemieszczać, bo trudno to nazwać inaczej. Nie był to nawet marsz. Dokuśtykałem jakoś do cienia. Wreszcie zaczął się las. Po chwili dodatkowo zaczęło padać. Cieszyłem się jak dziecko. Tak niewiele potrzeba do szczęścia. Odrobina schłodzenia i powróciło bardziej pozytywne myślenie. Choć do w miarę jako takiej sprawności było jeszcze daleko.
Podchodząc na szczyt wierzchołka, na 73 km zadzwonił mi telefon. Nie miałem prawie sił, by go odebrać, ale wiedziałem, że może dzwonić Marysia, a już raz wcześniej też ktoś próbował się do mnie dobić. Tylko, że wówczas zablokował mi się aparat i nie udało mi się dowiedzieć kto. Ledwie zipiąc przystanąłem i odebrałem.
— To ty Darek? Aj, znowu się pomyliłam… Chciałam zadzwonić do mamy
— Nic nie szkodzi ciociu. Dzień dobry!
— Darek, a co ty tak ciężko dyszysz?
— W górach jestem.
— A to nie przeszkadzam.
— Pa ciociu!...
Mam nadzieję, że ciocia mi wybaczy moje zdawkowe odpowiedzi.
Do Wierchomli dotarłem już całkiem "świeży". Na przepaku, mimo przebytego dopiero co kryzysu, miałem wciąż sporo zapasu do limitu, bo prawie 1,5 godziny. Ale nie chciałem tym razem za długo siedzieć. Coś się we mnie przełamało i zaczęło mi się całkiem dobrze maszerować. Obliczyłem, że tylko idąc, jestem w stanie dotrzeć do mety przed czasem. Myśli były nawet bardziej optymistyczne. Jak dobrze pójdzie i uda się co nieco przebiec, to może nawet złamię 15 godzin!
Niepoprawny optymizm prysł kilometr dalej, kiedy dotarłem do wyciągu krzesełkowego, wzdłuż którego mieliśmy się wdrapywać na coś, na co nie dało się wdrapać. Dlatego właśnie wybudowano tam wyciąg. O kutwa! Żadnych zakosów. Wejście na krechę. I do tego łyse zbocze, by dobrze było widać, że to co się już pokonało jest niczym w stosunku do tego, co jeszcze zostało. Wcześniej myślałem, że jestem już odwirowany z potu do sucha i nie ma mowy, by jakaś woda jeszcze we mnie została. Myliłem się. Były jeszcze całe hektolitry. Kapało mi z czoła na nos, a dalej pod nogi. Ale że nos był niedaleko nóg, to przynajmniej nie chlapało za bardzo.
W połowie wysokości, kiedy już chciałem przystanąć, do moich uszu dotarł pomruk grzmotu. Uniosłem głowę i zobaczyłem czarne, groźnie chmurzyska. No i jakoś nie przystanąłem. Jeśli chciałem dojść na tą łysą górę przed burzą, nie było mowy o marudzeniu. Zaczęła się zabawa. To znaczy góra zabawiała się ze mną. Ja miałem pełne gacie strachu i opary paliwa w baku. Im bliżej było wierzchołka, tym bardziej stromo, a grzmoty głośniejsze. Pomyślałem, że jak tak dalej pójdzie, to będę miał piorunująco szybkie i głośnie szczytowanie, którego mogę nie przeżyć, pomimo tego, że mam serce jak dzwon.
Radość z wejścia na górę była równie wielka, co przerażenie na myśl o zejściu w dół do Szczawnika. Uciekając przed grzmotami znów skatowałem nogi tak, że ledwie szedłem. A do mety wciąż pozostawał jeszcze półmaraton i ostatni tysięcznik do zdobycia – Runek. A to prawie 500 metrów przewyższenia na odcinku 7 km. Byłem już ponad 12 godzin na trasie. Mimo tego nie miałem żadnych wątpliwości, że muszę iść dalej. Póki daje się iść, nie można się poddawać. Choć jasnym jest, że z każdym kolejnym kilometrem łatwiej już nie będzie.
Sycząc z bólu stoczyłem się jakoś na dół, by rozpocząć kolejne – na szczęście ostatnie już – podejście. Zdecydowanie wolałem podchodzić niż schodzić. Ucieszyłem się, bo wiodąca nartostradą szeroka, monotonna, ciągnąca się jak flaki z olejem droga do Bacówki, przypominająca równie dobijającą Drogę Mirka w Biegu Rzeźnika, czy ścieżkę rowerową od jeziora Lago di Landre do przełęczy Passo di Cima Banche w Lavaredo Ultra Trail, była dla mnie niczym wybawienie. Idealnie nadawała się pod dynamiczny marsz z kijkami. Z tą dynamiką to może bez przesady, ale złapałem swój rytm na tyle, by wyprzedzać tych co mieli siłę jeszcze podbiegać.
Przy ostatnim bufecie zatrzymałem się już dosłownie na chwilę. Pożarłem kilka kawałków soczystych pomarańczy, popiłem ciepłą herbatą i dalej w drogę. Jeszcze jakieś 2 km wdrapywania się na Runek, a potem już tylko 10 km z górki do samej Krynicy. Niestety autostrada się skończyła i znów trzeba było przedzierać się wąskimi górskimi ścieżkami, często po grząskim błocie. Nawet nie pamiętam, czy jeszcze padało, czy już nie. W każdym razie temperatura była komfortowa.
Gdzieś tam na Runku, w okolicach 90-tego kilometra dotarło do mnie, że przecież tak daleko to ja jeszcze na żadną wycieczkę nie wychodziłem i że właśnie przekroczyłem kolejną barierę swoich możliwości. To było bardzo miłe uczucie. Uczucie spełniającego się właśnie marzenia. Wewnętrznej satysfakcji z pokonania kolejnego wyzwania. Przez chwilę wzruszenie ścisnęło mnie za gardło. "No ale!! Hola, hola!!! Pod nogi patrz, a nie rozczulania nad sobą jakieś! Jeszcze przyjdzie czas na fanfary, najpierw wykonaj zadanie do końca!" – biłem się w myślach.
Śmiesznie musiał wyglądać ten mój zbieg do Krynicy. Obolałe, sztywne nogi, coraz mocniej dokuczające skurcze w udach, paralityczne ruchy i... roześmiana gęba. Poczucie humoru nie opuszczało mnie do końca. To chyba najlepszy przyjaciel w takich ultra biegach. Dodawało mi pewności siebie. Sprawiało, że wciąż mimo wszystko myślałem pozytywnie. Polecam wszystkim – to działa!
— Życie po 90-tce nie jest już takie fajne, co? – zagadnąłem do dwójki młodych chłopaków, których mijałem.
— Nie, teraz jest już całkiem dobrze! – odpowiedzieli, też z uśmiechem.
Cały czas tasowaliśmy się teraz na trasie. Raz to ja wyprzedzałem innych, za chwilę ci sami wyprzedzali mnie. Każdy dawał z siebie co mógł. Teraz już nikt nie oszczędzał sił. Choć te, co pozostały nie pozwalały na nie wiadomo jakie biegowe hulanki swawole. Co chwilę ktoś pytał mnie ile zostało do końca. Pożyczony od Marysi zegarek wciąż działał i miał się dobrze. Takie cudeńko to jednak spory komfort, choć nie zawsze informacja o tym, na którym się jest kilometrze działa budująco. Ale teraz to była informacja najcenniejsza. Teraz byłem biegaczem-bogaczem z Rolex’em!
Na przedostatnim kilometrze czekała nas jeszcze obiecana niespodzianka – bieg z przeszkodami. Dzień wcześniej, na odprawie, dowiedzieliśmy się o wiatrołomie na odcinku ok. 120 metrów, którego leśnicy nie zdążyli jeszcze uprzątnąć. Na pocieszenie usłyszeliśmy, że pnie zostały pozbawione gałęzi. Czyli, że nie będzie nas łaskotało podczas przechodzenia. Przyznać muszę – niespodzianka była naprawdę wielka. A robienie szpagatów wychodziło w obecnym stanie moich mięśni co najmniej zabawnie. Choć miało to swoje plusy – nie trzeba już było rozciągać się po biegu.
Tu dogoniłem Alicję. Wiem, że kobietom się wieku nie wypomina, ale Ala ma 10 lat więcej niż ja i wciąż mi ucieka. Pierwszy raz dogoniłem ją na półmetku. Jednak ponieważ robiłem sobie pikniki na przepakach znów zostałem z tyłu.
— Pani jest niemożliwa! Jak pani to robi, że tak śmiga po górach? – nie mogłem się powstrzymać.
— A nie, ja dzisiaj tylko tak rekreacyjnie! – odrzekła.
— Rekreacyjnie!? No niechże mnie pani nie dobija, bo ja tu na maksa lecę! – dodałem i oboje uśmialiśmy się od ucha do ucha.
Na jakieś 800 metrów przed metą mieliśmy jeszcze bardzo niebezpieczny, stromy i błotnisty zbieg do pierwszego asfaltu w Krynicy. Mimo, iż uważałem najbardziej jak można, nagle jedna noga mi uciekła i omal nie zaliczyłem gleby. Ufff… niewiele brakowało. To był jedyny mój taki "ślizg" na całej trasie. Strach pomyśleć co by było, gdyby…
Gdy wreszcie wybiegłem z lasu, zobaczyłem w dole ulicę, a na niej grupę kibiców, w tym moją kochaną rudowłosą.
— Marysia!!! Jestem!!! – krzyknąłem na całe gardło, jakbym dopiero co wyszedł i już wrócił.
— Dawaj Darek!!!! Dawaj!!! – odpowiedziała jeszcze głośniej, jak to Marysia.
— Nogi mam do wymiany! – rzuciłem z uśmiechem, gdy już byliśmy razem.
Oczywiście nie ma, że boli. Ostatnie 500 metrów skubany Rudzielec dopingował mnie tak, że końcówkę do mety finiszowałem w granicach 5 min/km, co było już nie lada wyścigiem. W końcu to o całą minutę szybciej niż podczas startu!
Ta ostatnia prosta w Krynicy była warta wszystkiego. Porywający doping, wyciągnięte ręce dzieciaków do przybicia piątki i Zenon, najlepszy spiker jakiego znam, wyczytujący moje nazwisko.
A więc dotarłem. Udało się spełnić kolejne marzenie. Wiem, że dałem z siebie co mogłem. Na więcej nie było mnie stać. Cieszę się z kolejnego doświadczenia. Ponownie przekonałem się, że kluczem do sukcesu w biegach ultra jest pozytywne myślenie i zdrowy żołądek. Muszę jeszcze sporo popracować nad swoimi nogami. Nie jest to proste, kiedy dokucza stara kontuzja. Ale popracować znaczy nie tylko je wzmacniać klepaniem kilometrów, ale też poświęcić więcej czasu na stabilizację, ćwiczenia rozciągające i odpowiednią regenerację.
* * *
Góry – im więcej dają mi w kość, tym bardziej chcę w nie wracać. Już chcę.
PS.
Trochę danych statystycznych:
Nazwa: Bieg 7 Dolin
Dystans: 100 km
Przewyższenia: +4.480 m -4.480 m
Wystartowało: 760 osób
Ukończyło: 501 osób
Zwycięzcy:
1. Marcin Świerc 09:09:51
2. Csaba Németh 09:33:53
3. Adam Długosz 09:35:39
4. Marcin Pawłowski 09:38:51
5. Paweł Dybek 09:55:35
Kobiety:
1. Magdalena Łączak 10:20:56
2. Żaneta Bogdał 11:56:34
3. Justyna Frączek 12:32:45
4. Olga Łyjak 12:42:30
5. Anna Piskorska 12:56:13
Mój wynik: 15:33:01