Zegar zaczął odliczać w Walentynki, wraz z chwilą zapisania się na bieg. Wydawało się, że jest tyle czasu na przygotowania, że spoko luzik. Złudne to uczucie, bo ani się człek obejrzał, już się wszystko zaczęło.
Sobota - pizza Adamusa podlewana Millerem
W sobotnie popołudnie, wraz z Marysią i Snipim, przyjechaliśmy do Sosnowca, do Mirka. Stąd już w komplecie - razem z Mirkiem i Trebim - następnego dnia rano mieliśmy wyjechać do Włoch. Wieczorne spotkanie "po latach" przebiegło w iście rodzinnej atmosferze przy zajepysznej pizzy zrobionej przez Mirasa zakrapianej piwkiem Miller. Szczerze mówiąc, była to najsmaczniejsza pizza jaką jadłem i daleko Włochom do tej poezji smaku i aromatu ;)
Dzień 1 - jedziemy, jedziemy, jedziemy... Arabba
Wyjechaliśmy około szóstej rano. Przed nami było ok. tysiąc kilometrów drogi. Pomimo naszych wybieganych, zbędnych kilogramów, w 5-osobowym samochodzie nie było nam w piątkę zbyt luźno. No ale co nas nie zabije... ;)
Czechy i Austrię przebyliśmy jakoś bez specjalnych atrakcji widokowych. Wciąż tylko autostrada i autostrada. Ale po przekroczeniu granicy z Włochami od razu zaczęło się coś dziać. Wszystko poszło do góry! A najbardziej ceny ;)
Zza szyb samochodu można już było wreszcie rozkoszować się coraz to piękniejszymi widoczkami zbliżających się Dolomitów. Drogi robiły się coraz węższe i coraz bardziej kręte. Wkrótce, po niespełna 11-godzinnej podróży dotarliśmy do Cortiny. Stąd, z centrum miasta, za 5 dni mieliśmy startować w naszych ultra biegach. Jednak dzisiaj byliśmy tu tylko przejazdem, gdyż nasza baza noclegowa mieściła się w odległej o 37 km Arabbie.
Do pokonania pozostało nam zatem już niewiele. Niewiele i wiele zarazem, bo aby dojechać do Arabby trzeba było najpierw wspiąć się stromymi serpentynami i wykutymi w skałach tunelami na znajdującą się na wysokości 2.109 m n.p.m. przełęcz - Passo Falzarego. Od tej pory głowa latała mi we wszystkie strony jak działko przeciwlotnicze podczas ostrzału. Jezu, jak to ogarnąć? Każdy z widoków chciałoby się choć chwilę dłużej poprzeżywać, a tu wciąż ktoś mówi popatrz tu, popatrz tam, a to widziałeś?...
Od razu dało się wyczuć, kto tu nie jest pierwszy raz. Mirek, jak z rękawa, sypał co chwila nazwami szczytów i ciekawostkami z przeszłości. Jedną nawet zapamiętałem :) Otóż przez wznoszący się nad przełęczą Falzarego wierzchołek Lagazuoi (2.752 m n.p.m.) w 1915 r. przebiegała linia frontu I wojny światowej, gdzie walczyły ze sobą wojska austriackie i włoskie. Rozpoczęły one wówczas drążenie góry, by wykorzystać jej wnętrze jako bezpieczne schronienie dla ludzi i amunicji. W ten sposób góra Lagazuoi przekształciła się w zamek obronny XX wieku. Wkrótce stało się oczywiste, że jedynym sposobem na zdobycie umocnionych pozycji przeciwnika było wykucie tunelu, by po wypełnieniu go materiałem wybuchowym wysadzić stanowiska wroga w powietrze. Zdetonowano pięć "min", z których cztery były austriackie, jedna zaś włoska.
Obecnie na szczyt Lagazuoi można wjechać z Falzarego kolejką linową (jak się ma za co). Przesuwając wzrok dalej w prawo wyrastała natomiast inna, jeszcze wyższa góra. To przepiękna Tofana di Rozes (3.225 m n.p.m.). Tego dnia jej wierzchołek zakryty był chmurami. Ale dane nam było go jeszcze zobaczyć kilka dni później, w całej swej okazałości.
Do Arabby dojechaliśmy przed 18-tą. Akurat w sam raz by zarejestrować swój pobyt w ośrodku Appartamenti Home Service. Okolica przepiękna, warunki luksusowe, cena bardzo przystępna. Za 415 € mieliśmy do dyspozycji na pięć dni w pełni wyposażony 5-osobowy dwupoziomowy apartament, z dwiema sypialniami, kuchnią, łazienkami (na obu poziomach) i balkonem. Dosłownie full wypas. Od razu rzuciło się nam w oczy, że ustawa śmieciowa dotarła również tutaj - mieliśmy łącznie 5 pojemników na różnego typu odpadki.
Dzień 2 - Porta Vescovo
Wyjeżdżaliśmy z Polski w upale. Jeszcze dnia wczorajszego biegaliśmy porozbierani w letnich ciuchach. Poniedziałkowy poranek był niczym sen. Biało. Zima. W nocy nasypało 20 cm śniegu. Pod koniec czerwca! We Włoszech!!... Szybko sobie wytłumaczyłem, że przecież nocujemy na wysokości nieco ponad 1.600 m n.p.m., czyli tak jakby spać na Ścieżce. No a Śnieżka z czymże się może kojarzyć jak nie ze śniegiem? ;)
Tego dnia, dla wstępnej aklimatyzacji, nasz alpejski osobisty przewodnik górski - Miras - zaplanował nam krótką wycieczkę na pobliską przełęcz Porta Vescovo (2.600 m n.p.m.). Teraz, kiedy piszę te wspomnienia, już wiem dlaczego. Otóż na Porta Vescovo znajdują się jedne z najpiękniejszych tras narciarskich w Dolomitach, a stoki obsługiwane są przez 8 wyciągów. Nart nie mieliśmy, ale zawsze można się poślizgać na bucikach ;))
Im wyżej wchodziliśmy, tym mniej było cokolwiek widać. Ledwie dostrzegaliśmy samych siebie. Nic dziwnego, że szybko pogubiliśmy trasę i wspinaczkę kontynuowaliśmy na "czuja". "Czuj, czuj, czuwaj" zaprowadził nas po jakichś śladach, czasem niemal pionowo pod górę, w zaspach, a i po schowanych pod śniegiem strumykach na wysokość 2.338 m n.p.m. w okolice jakiegoś nowo wybudowanego wyciągu. Szczerze mówiąc to nikt nie wiedział, gdzie jesteśmy. Nasz przewodnik również.
Stanąłem sobie tak wówczas na tej górze wpatrzony w białe mleko, nie widząc nic na odległość większą niż 5 metrów i westchnąłem: "Piękne są q*wa te Dolomity jak nic... A te widoki!!!..." ;))) Po chwili odpoczynku rozsądnie zadecydowaliśmy, iż najlepiej będzie jak sobie spokojnie wrócimy po własnych śladach (póki jeszcze są) do Arabby. Z tym powrotem to było trochę zabawy, bo co chwila ktoś zaliczał glebę, a przemoczone w potokach i topniejącym miejscami śniegu buty sprawiały, że szybko zaczynało się robić zimno w stopy. Pamiętam, że szczególnie bolały mnie zamrożone na kość oba Achillesy. Nie mniej humory dopisywały i szczęśliwie wszyscy dotarliśmy wkrótce na miejsce.
Dzień 3 - Tre Cime di Lavaredo
Wtorkowy poranek był jak z bajki. Niemal bezchmurne niebo i ani śladu po śniegu, który zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Obudziłem się dość wcześnie, kiedy wszyscy jeszcze spali. Jak wyjrzałem przez okno, nie mogłem się powstrzymać. Chwyciłem za aparat i wyszedłem na zewnątrz. Powietrze było cudownie rześkie, a widoki zapierały dech w piersiach. No, q*wa, teraz to są Dolomity!!! :)))
Miałem ochotę potruchtać trochę. Wróciłem do pokoju, by szybko się przebrać. Marysia nie spała - stała gotowa do biegania. Skąd wiedziała!!!?? :)) Ech, chyba mamy tak samo! Pobiegliśmy kawałek szosą w kierunku przełęczy Passo Pordoi. Nie chcieliśmy "tuptać" zbyt wiele, gdyż trzeba było zostawić siły na zaplanowaną wycieczkę po górach. Było to zatem tylko 2,5 km w jedną stronę (cały czas podbieg) i tyleż z powrotem (zbieg). To "tylko" to jednak aż 200 m różnicy poziomów! ;)
Po śniadaniu zapakowaliśmy szanowne tyłeczki do auta i pojechaliśmy zwiedzać symbol Dolomitów - Tre Cime di Lavaredo. Znów musieliśmy wspiąć się serpentynami na Passo Falzarego, by następnie zjechać do Cortiny, a stamtąd już do Misuriny. Całą drogę mordkę miałem przywartą do szyby, bo widoki były jak z bajki. Co pewien czas Trebi z Mirkiem pokazywali nam miejsca, przez które będziemy przebiegać podczas zawodów w najbliższy weekend. I tak najpierw był to punkt odświeżania zaraz za Passo Falzarego, gdzie trasa biegu schodziła od strony Tofany di Rozes, by przecinając drogę, po której jechaliśmy wspiąć się zaraz w kierunku Cinque Torri. Potem zobaczyliśmy schody w Cortinie, po których w zeszłym roku biegło się do mety. Za Cortiną znów zaczęliśmy się wspinać na kolejną przełęcz - Passo de Croci (1.809 m n.p.m.), przez którą również prowadziła trasa biegu, by następnie zjechać do Misuriny nad przepiękne jezioro Lago di Misurina. Tu miał czekać na nas w sobotę 42 kilometr trasy ;)
Chwilę potem szlaban. Aby dojechać na parking pod schronisko Auronzo, trzeba było zapłacić 20€ za samochód. Ponieważ musieliśmy oszczędzać nogi na zawody, a było tu ładnych kilka kilometrów wspinania się, zapłaciliśmy. Po wyjściu z auta rozdzieliliśmy się. Mirek ze Snipim postanowili obiec Tre Cime dookoła, a my z Marysią i Trebim pospacerować trochę po okolicach. Wreszcie nie musiałem skakać "po łebkach" i mogłem do woli nacieszyć oczy obłędnymi widokami.
Nie ukrywam, że początkowo, idąc do schroniska Lavaredo, byłem nieco zawiedziony samym widokiem Tre Cime, bo nie przypominał tego ze zdjęć. Dopiero później okazało się, że oglądam go od d*py strony i stąd ten ambarans ;) Po przejściu przez przełęcz Forcella Lavaredo zobaczyliśmy w końcu znajomy widok trzech szczytów wybijających się ponad płaskowyż, stanowiących słynne Tre Cime: Cima Picola (2.857 m n.p.m.), Cima Grande (2.999 m n.p.m.) i Cima Ovest (2.973 m n.p.m.)
Następnie udaliśmy się w kierunku schroniska A. Locatelli i górujący na nim wierzchołków Sasso di Sesto oraz Torre di Toblin. Ten drugi znany jest z via ferrat, te pierwszy - łatwiejszy - postanowiliśmy z Trebim zdobyć. I nie żałowałem, bo z jego szczytu (2.539 m n.p.m.) roztaczała się dookoła niezapomniana panorama na całe Dolomity z Tre Cime w roli głównej ;))
Dzień 4 - Franz Kostner
W środę postanowiliśmy pójść w góry bezpośrednio z Arabby. Pogoda była przepiękna. Z każdą chwilą robiło się coraz cieplej i wkrótce, już na pierwszym podejściu, zacząłem się rozbierać. Stromizny okrutne, ale w końcu jak ma być w górach? ;)) Po około czterech kilometrach wspinania pokonaliśmy ponad 650 metrów przewyższenia. Wkrótce rozdzieliliśmy się na dwie grupy - Marysia z Mirkiem poszli w dół, w kierunku Arabby, a Trebi, Snipi i ja wspinaliśmy się dalej. Im wyżej wchodziliśmy tym robiło się coraz bardziej skalisto i chłodno.
Po godzinnym spacerku, z małymi przygodami - m.in. Trebi złamał swój kijek trekingowy, pogubiliśmy szlak w grząskim śniegu - dotarliśmy w końcu do położonego na wysokości 2.550 m n.p.m. schroniska Ütia Franz Kostner. Tu chwilkę posiedzieliśmy przy piwku i kawusi. Tak nawiasem mówiąc to przy kawusi nie da się we Włoszech posiedzieć, bo strasznie tu sknerzą podając ją w naparstku.
Schodziliśmy nieco inną drogą, zataczając pętlę. Było trochę trudniej, bo sporo śniegu, a w jednym miejscu natknęliśmy się nawet na małą via ferratkę, którą musieliśmy pokonać. Po powrocie nadszedł już czas na obiadek. Szefem kuchni był tego dnia Trebi, a "spécialité de la maison" po arabbsku to makaron z kawałkami indyka (kupowaliśmy piersi z kurczaka, ale okazały się jakieś wyrośnięte i wyszło, że to indor), parmezanem (o ile dobrze pamiętam), oliwkami i Trebi wie czym jeszcze ;)) Było... mmmmniam!!! Palce lizać!!! :P
Dzień 5 - Cinque Torri
W czwartek od samego rana znowu przepiękne słońce. Tego dnia mamy w planie zobaczyć kolejny symbol Dolomitów, grupę skalną Cinque Torri, a później pojechać do Cortiny po odbiór pakietów startowych na bieg. Po drodze zatrzymujemy się na 15 minut na przełęczy Falzarego. Są takie krajobrazy, że nie wytrzymuję - chwytam aparat i ruszam krętą ścieżką w kierunku wyłaniającego się w dali szczytu Averau. Dochodzę na małe wzniesienie, obracam się i mam przed sobą widok jak z Władcy Pierścienia - z lewej strony potężny Lagazuoi, a z prawej jeszcze bardziej niewiarygodną, teraz już nie w chmurach, a prężącą swe muskuły Tofanę di Rozes.
Kilka chwil później dojeżdżamy pod Cinque Torri i perspektywa obserwacji zupełnie się zmienia. Człowiek patrzy na te same góry, które przed niemal sekundą widział, jak na zupełnie inne. A widok nań jeszcze piękniejszy. Teraz dopiero można zrozumieć, że aby poznać choć trochę jakieś góry trzeba się wciąż przemieszczać, by za każdym razem odkrywać je na nowo.
Zatrzymaliśmy się na rozwidleniu dróg pod jedną z pionowych ścian, by popatrzeć na wspinających się alpinistów. Zapytałem Mirka w którą teraz stronę idziemy. Odrzekł, że obojętnie. Poszedłem w lewo. Po chwili, gdy znalazłem się już za tą ścianą zauważyłem, że nikt za mną nie podąża. Znaczy się - pogubilim! Już miałem zawracać, jednak idąca po łuku droga odsłaniała mi coraz to piękniejsze panoramy. Wracać, nie wracać... Podejdę jeszcze ociupinkę i wrócę... O ja cię!!... Jeszcze ciutek... O w mordę!!!... Jeszcze kawalątek... Ja pierniczę!!! Nigdzie nie wracam!!! Tu jest BOSKO!!!!...
Ujrzałem skały Cinque Torri w całej krasie, głęboką dolinę zaraz za nimi, a jeszcze dalej po niebo sięgające przepaści Tofany di Rozes i Tofany di Mezzo. By podejść nieco dalej trzeba się było przeciskać przez szczelinę między skałami a starą zaspą śnieżną. Chodziłem to tu to tam, by znaleźć ścieżkę, na której ujrzę resztę towarzystwa. Myślałem wówczas, że można szybko obejść to rozwidlenie, na którym się pogubiliśmy. Niektóre ścieżki kończyły się nagle urwiskiem. Inne kręciły nie w tą stronę co trzeba. Z każdego miejsca jednak widoki były bajeczne :)))
Tak mnie wciągnęła ta góra, że myślałem, iż z niej nie zlezę. Wracając zauważyłem moich kompanów siedzących na skałce przed schroniskiem. Pomachali do mnie. A ja do nich. "Chodźcie!!! Musicie to zobaczyć!!!" - drę się na całe gardło. A oni nic, nie chcą. "No chodźcie, pójdę tam raz jeszcze!!!"... Nadal nic. Nie to nie. Zobaczycie na zdjęciach, będziecie żałować. Choć prawdę mówiąc zdjęcia nie oddają tego, co się widzi "na żywo". Dopiero będąc tam na miejscu można zrozumieć, o czym mówi ktoś, kto już tam był ;)))
Zjechaliśmy z wąskiej, krętej drogi prowadzącej pod Cinque Torri i zatrzymaliśmy się na rytualne już niemal moczenie nóżek w zimnym potoku. Po czym udaliśmy się do Cortiny po odbiór naszych pakietów startowych na coraz szybciej zbliżające się zawody. W centralnym miejscu miasta stała już przygotowana brama startu i mety, a tu i ówdzie dało się zauważyć przygotowane barierki i porozwieszane czerwone taśmy TNF oznaczające trasę biegu. Pojawił się mały dreszczyk emocji. To już tak blisko do startu!!!
W pakietach startowych znaleźliśmy piękne żółte koszulki z logo Lavaredo Ultra Trail, firmowane znakiem biegu okulary przeciwsłoneczne i kosmetyki - wersja męska to krem do golenia i balsam po goleniu. Tym kremem do golenia to podobno co niektórzy nawet smarowali sobie nogi przed startem, hahaha!!!! :))) Fakt, nie było za bardzo wiadomo co to za specyfiki, bo ino takim malusim druczkiem i to tylko po włosku coś nabazgrolone. Ale pachniało cudownie! :)) A poza tym nie ma się co śmiać, bo ci na tym kremie byli dużo przede mną na mecie. Też trzeba się było wysmarować! ;)
Chwilę później znów się zgubiłem. Chyba to był mój dzień na bycie ofiarą losu. Połaziłem sobie z pół godziny dla zabawy po mieście. Po czym grzecznie się odnalazłem (z tym "grzecznie" może nieco przesadziłem, ale nie wszyscy muszą wiedzieć, że odrobinę dziegciu też w sobie mam ;)
Jeszcze przed wyjazdem do Włoch, Robercik podesłał mi info, bym jak najszybciej zapisał się na tzw. The North Face® Footwear Test - czyli test butów marki TNF. Zapisałem i zapomniałem. Zresztą żadne szczegóły nie były znane, co będziemy dokładnie testować i jak to ma wyglądać. Właśnie dzisiaj, w czwartek o 15:30, przypadał termin tego czegoś i zaciągnięty prawie siłą na chwilowym fochu zostałem włożony w trailowe buciki, model: The North Face Men`s Hyper-Track Guide. Podobno mieliśmy się w nich przebiec, ale nikt nie wiedział dokładnie ile i po czym. Obuwie, nie powiem, całkiem całkiem ;) Tylko nie wiem czemu przy odbiorze wyraźnie i głośno powtarzano nam, że zaraz po teście mamy je oddać. To nie było OK ;)
Ledwie wyszedłem na ulicę tak odpicowany w nowych laczkach, natknąłem się na jakąś ścianę paparazzich. Usłyszałem tylko głos Roberta: "Dawaj Dario do zdjęcia!" i przyłączyłem się do sesji z... Fernandą Maciel, jedną z najszybszych biegaczek trailowych na dystansie ultra :))) Wkrótce razem z Brazylijką Fernandą oraz Amerykaninem Mike Wolfe’m potruchtaliśmy przez Cortinę w kierunku... kolejki górskiej!! Okazało się, że nas wywiozą na pobliską górę i stamtąd będziemy zbiegać z powrotem do Cortiny. No nie wiem, czy w przeddzień zawodów na 118 km akurat było to rozsądne, ale emocje wzięły górę. I tak sobie zbiegaliśmy zatem. Najpierw po mocnej stromiźnie po trawie pod wyciągiem. Później po kamyczkach, korzeniach, lekkim błotku. Po nieco ponad sześciu kilometrach zbiegania dotarliśmy w końcu do centrum Cortiny, witani przez jej mieszkańców okrzykami: "Bravi!!! Bella compagnia!!!"... Faaajne to gwiazdorzenie :)))
Dzień 6 - Cortina, camping Rocchetta
Ani się człek obejrzał, a tu już piątek. Czas było pożegnać się z luksusami w apartamencie i przenieść nasze lokum do Cortiny na camping Rocchetta na skraju miasta, ok. 2,5 km od jego centrum. Jakoś nie skakaliśmy z radości, bo ostatniej nocy znów było zimno, a w górach nasypało 30 cm śniegu. Niemniej do płacenia 50€ za nocleg w lepszych warunkach też jakoś nikt się nie rwał. Rozbiliśmy swoje namioty zaraz obok pozostałych Polaków, którzy również przyjechali na bieg. W grupie raźniej i mniej "straszno", choć niepokój przedstartowy i tak sobie rósł niezależnie od wszystkiego ;))
Po zorganizowaniu noclegu, zaczęliśmy przygotowania do wieczornego startu, który zaplanowany był na 23:00 - sprawdzenie plecaków, zapakowanie rzeczy na zmianę do worka na przepak, ciepłych rzeczy do depozytu na metę... Nagle dotarła do nas informacja, której się obawialiśmy od jakiegoś już czasu w związku z ostatnimi opadami śniegu - organizator zmienił trasę, skracając ją do 85 km i przesuwając start na godzinę 8:00 w sobotę. Szczegóły miały zostać podane na wieczornym briefingu.
Wieczorna odprawa potwierdziła niestety podane wcześniej w internecie informacje i została nam przedstawiona nowa wersja tras obu biegów - Lavaredo Ultra Trail został skrócony i miał omijać masyw Tre Cime oraz okolice Tofany di Rozes i Cinque Torri, gdzie ze względu na opady śniegu trasa stała się niebezpieczna. Natomiast Cortina Trail została niemal całkowicie zmieniona, przy zachowaniu jednak kilometrażu. W obu biegach zmniejszyła się też suma przewyższeń do pokonania. No cóż, nie tak miało być, ale z drugiej strony nie ma co narzekać. Mogłoby się bowiem przytrafić, że odwołane zostałyby całkiem oba biegi. A tak mieliśmy dodatkową noc na wypoczynek ;)) Po briefingu udaliśmy się na pasta party. "Macaroni" palce lizać, a do tego - do wyboru - piwko lub winko (dla "wegetarian" była jeszcze woda).
Co do darowanej nam nocki na wypoczynek nie będę się rozpisywał. Dość, że powiem, iż nad ranem był przymrozek i trochę nas w tych namiotach wytelepało. No ale ultras nie może być "miętki"!!! :)))
Dzień 7 - The North Face® Lavaredo Ultra Trail
"Nadejszła wiekopomna chwila", jakby to rzekł Pawlak. Zimny sobotni poranek wygonił nas z cieplutkich łóżeczek. Sam nie wiem, z czego bardziej dygotałem - z zimna, czy ze strachu przed czekającym mnie za chwilę wyzwaniem. No przecież, że z zimna!!! :)) Przywdzialiśmy nasze wyjściowe startowe mundurki, niezbędny regulaminowy dobytek na plecy, chwyciliśmy worki z rzeczami na przepak i ruszyliśmy spacerkiem do strefy startu. Było przed siódmą rano. Nad Cortiną zza gór wschodziło słońce. Zaczynał się ten najważniejszy dla nas w tym roku, długo oczekiwany dzień.
Od tej chwili wszystko zaczęło się dziać jak w jakimś filmie. A ja brałem w nim udział :)) Chwile przed startem to ostatnie wspólne zdjęcia, ostatnie decyzje co do ubioru (czytaj: rozbieranie się z nadmiarowej odzieży, gdyż słońce zaczynało przygrzewać)... Rozbiegane oczy, roześmiane twarze, podniosła atmosfera, tłum zawodników, jeszcze więcej kibiców, gadający coś po włosku spiker, muzyka... No właśnie - muzyka. Na starcie zagrali nam "Ecstasy of Gold" Ennio Morricone. Jeszcze dzisiaj mam ciarki jak tego słucham. To była chyba najpiękniejsza chwila w moim życiu. Nigdy jeszcze się tak nie czułem. Łzy w oczach, niedowierzanie, że tu jestem, że... życie jest piękne.
Ruszyliśmy, Morricone grał nadal, tłumy wiwatowały, słońce radośnie oświetlało góry... Szał!!!... Takie momenty warte są każdej kropli potu wyciśniętej na treningach. Czułem jak właśnie spełnia się moje największe marzenie. Jeszcze na dobre nie wystartowałem, a już zapragnąłem wrócić tu za rok ;))
No dobra, ja tu "pitu, pitu", a przecież kilometry w poziomie i pionie same się nie przelecą. Oj, co to to nie. Pierwsze dwa były niemal po płaskim, ulicami Cortiny. Można więc było sobie jeszcze trochę poprzeżywać te chwile ze startu. Na kolejnych pięciu trzeba się już jednak było wspiąć ponad 500 m wyżej. Biegliśmy w lesie, mijając m.in. bajeczne, turkusowe jeziorko Laghi Ghedina z niemal zawieszoną nad nim restauracją.
Kolejne 3 km były bardzo przyjemne - podążaliśmy malowniczą ścieżką po zboczu góry Ra Zestes, leżącą we wschodniej części masywu Tofane. Daleko w dole przepiękny widok na miejscowość Fiames położoną w wąskiej dolinie wyrzeźbionej przez rzekę Boite. To prawie pół kilometra niżej!!! Wkrótce okazało się, że będziemy tam właśnie zbiegać.
Na 18 km, w pobliżu restauracji Ospitale, znajdował się pierwszy bufet. Witała nas wielka dmuchana brama i kubki z RedBull’em. Ktoś poprosił nas o zrobienie zdjęcia. Stoły uginały się od jedzenia. Dużo owoców, ciastek, cola, rodzynki... Kawałek dalej rozdzielały się trasy LUT i CT. My lecieliśmy w prawo, w kierunku przełęczy Tre Croci, a CT na wprost w stronę przełęczy Cima Bianche. Właśnie w tym miejscu dogonił nas pierwszy zawodnik Cortina Trail, który start miał godzinę po nas.
Dość mozolne, 7-kilometrowe podejście na najwyższy punkt trasy dało się nam trochę we znaki. Musieliśmy się wspiąć na ponad 2.100 m n.p.m. do rozwidlenia Son Forca, skąd po kolejnych dwóch km zbiegu dotarliśmy do Passo Tre Croci (1.809 m n.p.m.). A potem dalej w dół, aż do głęboko wciętej doliny Val Bona (1.382 m n.p.m.). Tu był 33 km i kolejny bufet, na którym chwilkę odsapnęliśmy zalewając się colą i zajadając ciastkami oraz sucharkami z dżemem. Odpoczynek jak najbardziej wskazany, bo przed nami kolejna wspinaczka w kierunku Col de Varda charakterystycznego szczytu górującego nad Misuriną.
Słońce grzało coraz mocniej. Momentami brakowało tchu, choć czułem się wyjątkowo dobrze i miałem spory zapas sił. Wkrótce podejście się skończyło i znów dało się biec. Po nieco ponad 5 km dotarliśmy do półmetka, który wypadł na przepaku nad Jeziorem Misurina. Ależ to bajeczne miejsce! Nad jeziorem górują szczyty Sorapis, Tre Cime di Lavaredo, Cadini di Misurina... Dookoła jeziora brzegiem prowadzi spacerowa alejka, a w jego pobliżu wybudowano szereg hoteli i restauracji. Byłem tak zafascynowany widokiem, że nie rozpoznałem kibicujących mi Polaków (zresztą oni mnie też) i pozdrawialiśmy się po angielsku ;)
Na przepaku znów trochę nam zeszło, bo trzeba było się przebrać w coś świeżego, a przede wszystkim suchego oraz coś ciepłego zjeść. Był bulion z parmezanem. Wsunęliśmy po dwie michy, zagryźliśmy bułkami, po czym ruszyliśmy w dalszą drogę. Teraz, aż do punktu kontrolnego na 58 km w Cimabanche, mieliśmy do pokonania dość łatwy odcinek. Pierwotnie mieliśmy podążać tu w kierunku Tre Cime, ale przez zmianę trasy zostawiliśmy je daleko z prawej strony schodząc wytyczonym skrótem w dolinę Val de Rinbianco, którą dobiegliśmy do kolejnej doliny - Val della Rienza, obchodząc górujący nad nami z lewej strony masyw Monte Piana (2.324 m n.p.m.)
Na 51 km dotarliśmy do jeziora Lago di Landro, skąd dalej prowadziła niemal płaska, szeroka ścieżka rowerowa. Od razu przypomniała się nam Droga Mirka z Biegu Rzeźnika. Tyle, że tutaj - w odróżnieniu - było cały czas lekko pod górkę. Podobnie jednak dłuuuugo i monotonnie, tak przez prawie 8 km. Minęliśmy w końcu przełęcz Passo di Cima Banche (1.530 m n.p.m.) i zatrzymaliśmy na chwilę przy kolejnym bufecie.
No!... Lajcik się skończył. Zaczęła się walka z kolejną górą. Znowu 500 m w pionie na 5 kilometrach, a więc było gdzie się zmachać. Pamiętając rady Marysi, by przyśpieszyć kiedy jest trudniej, takoż i uczyniłem. Ależ miałem moc! Napierałem jak trenująca Justysia, odpychając się dynamicznie kijkami (tyle, że ja bez dodatkowej opony na sznurku). A ponadto sił dodawał mi fakt, iż wyprzedzałem sporo zawodników po drodze. Zapamiętałem to podejście także z przepięknego miejsca w gęstym lesie, pełnego spienionych wodospadów. Co dziwne, niektórzy ich nie zauważyli ;))
Wspięliśmy się znów na wysokość powyżej 2 km, by osiągnąć przełęcz Forc Lerosa (2.020 m n.p.m.) Pogoda chwilowo się popsuła. Zrobiło się chłodno, zaczęło kropić i zerwał się lekki wiatr. Musiałem przystanąć, by założyć kurtkę. Jednak chwilę później już ją ściągałem, gdyż na zbiegu znów zrobiło się ciepło. Na 66 km dobiegliśmy do kolejnego punktu odżywiania, niedaleko schroniska Malga Ra Stua (1.609 m n.p.m.) - rosołek, cola, a nawet piweczko, zagryzane pomarańczami i rodzynkami - pyszota! To był już nasz ostatni krótki odpoczynek. Od tego momentu musieliśmy już się sprężać, by zdążyć przed zmrokiem do Cortiny. A był jeszcze kawał drogi do pokonania.
Po jakichś 6 km zbiegu dotarliśmy do magicznego miejsca, poprzecinanego kanionami i wodospadami - to Cascata de Fanes. Musiałem na sekundę się zatrzymać, by zerknąć w te piekielne czeluście. Cudo! Od razu wpadł mi do głowy pomysł na wycieczkę w to miejsce już jutro. Jakoś nikt go jednak później nie podchwycił ;)
Nie pamiętałem dobrze, czy pozostał nam już tylko zbieg do mety, czy czaiło się może jeszcze jakoweś podejście. Niemniej krzyknąłem do Marysi - "Teraz już tylko z górki"... Nie minęło 5 minut, a zaczęła się kolejna wspinaczka, ponad 300-metrowej wysokości!... Nie muszę wspominać, że lekkie zmęczenie dawało się odczuć i na podbiegi specjalnego parcia już nie mieliśmy. Nie czekając na reakcję mojej towarzyszki, nie chcąc ryzykować z powodu zbytniego optymizmu jaki mnie poniósł, dałem dyla nieco do przodu.
75 km, przełęcz Passo Posporcora (1.720 m n.p.m.) Jeszcze tylko 3 km lekkiego podbiegu, a później już tylko zbieg. Przed nami znajome widoki. Właśnie zamknęliśmy pętlę i wróciliśmy na tą samą drogę, którą pokonywaliśmy po starcie. Jednak teraz podziwialiśmy krajobraz zgoła inny, o zachodzie słońca. A wschody i zachody w Dolomitach są szczególnie piękne. Góry nabierają wówczas czarującego czerwono-różowego koloru co sprawia, że wyglądają jak z bajki. Zjawisko to ma nawet swoją nazwę - "enrosadira".
Na 81 km, tuż przed jeziorem Laghi Ghedina, skręciliśmy w prawo, by obiec je z drugiej strony i powrócić do Cortiny jednak inną ścieżką. Robiło się już coraz ciemniej. Słońce w dolinach późno wschodzi, ale i wcześniej zachodzi. W dole migotały nam już światła miasta.
W pewnym momencie zauważyliśmy biegnącego przed nami dość szybko mężczyznę, ale bez numeru startowego. Pierwsza myśli - biegnie skrótami ;) Po chwili jednak wyszło, że był to ktoś od zabezpieczenia trasy i rozwieszał przy czerwonych taśmach The North Face znakujących szlak małe świecące "pałeczki", aby ci, których zastanie noc w lesie się nie pogubili. Pech chciał, że go wyprzedziliśmy - widocznie nie dość szybko zasuwał - za co wkrótce zapłaciliśmy dodatkowymi kilkuset metrami drogi. Na szczęście w miarę szybko udało się nam spostrzec, że jesteśmy poza trasą ;))
Wkrótce zaczęły się pojawiać pierwsze zabudowania. Na ostatnich kilometrach wszyscy zawodnicy bardzo się nawzajem dopingowali, pytali czy wszystko OK. Niektórzy wyczerpani do granic możliwości, inni zwijający się w bólu z powodu łapiących kurczy w mięśniach.
Ostatni kilometr ulicami Cortiny znów był dla mnie jak z filmu. A zwłaszcza końcowa prosta do mety. Okrzyki, wrzawa, podniosły głos spikera, wyciągnięte ręce dzieciaków do przybicia piątki... Niezapomniane chwile, które często wracają w pamięci do dziś... No i ten finisz! Akurat komuś zachciało się nas gonić tuż przed metą i musieliśmy ostro przyśpieszyć, by się nie dać ;)))
Na mecie przywitali nas Trebi ze Snipim. Trochę się naczekali, bo Robert poszalał pięknie i dobiegł 3 godziny przed nami, zajmując świetną 86. lokatę z czasem 10:33:21, a Piter w Cortina Trail (47 km) również nie zasypiał gruszek w popiele, kończąc jako 108 (5:43:03). My z Marysią zakończyliśmy odpowiednio na pozycji 408 i 409 z czasem 13:32:52. Nie o wynik jednak przyjechaliśmy tu walczyć, a z dystansem i przewyższeniami. Na wynik musimy jeszcze trochę popracować ;))) Mieliśmy za to dużą satysfakcję, iż udało się nam pokonać cały dystans jeszcze przed zmrokiem.
Martwiliśmy się trochę o Mirka, gdyż nie było z nim kontaktu i podobno nie został sklasyfikowany na żadnym punkcie kontrolnym. Takie były pierwsze wieści od Trebiego i Snipiego, które uzyskali na podstawie danych online z internetu. Na szczęście te informacje okazały się nieprawdziwe. Przypomnieliśmy sobie z jakim numerem startowym biegł Miras i po zasięgnięciu informacji u organizatora wyszło, że wszystko jest OK i dobiegnie prawdopodobnie jeszcze przed północą. Uff... Kamień z serca :))
Poszliśmy po nasz depozyt, przebrać się i posilić. W końcu jakieś normalne żarcie!!! Choć zmęczenie nie pozwoliło na obżarstwo i jedzenie najzwyczajniej pęczniało nam w ustach. No ale nie ma się co dziwić, cały dzień na nogach, to i żołądki "wymiąchane". Poczekaliśmy jeszcze na naszego dolomitowego guru, który dotarł niespełna kwadrans przed północą, uśmiechnięty i w całkiem dobrej kondycji, z czasem 15:47:17 :))) Wkrótce udaliśmy się spacerkiem na camping, na zasłużone spanko pod gwiazdami.
Kolejny cudowny dzień dobiegł końca. Dzień, w którym spełniło się moje największe marzenie. A teraz znów trzeba sobie wymyślić jakieś nowe ;))