2014-05-29
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| O tym, że ostatnich gryzą psy. ;-) (czytano: 1403 razy)
W ostatni weekend kwietnia zafundowałem sobie małe urozmaicenie treningu biegowego - Mistrzostwa Polski w Crossduathlonie. Tak się złożyło, że impreza rozgrywana była jakieś 5-6 km od domu rodzinnego, więc była okazja przejechać się z wizytą do rodzinki i trochę pobiegać, oraz pojeździć rowerkiem. Co prawda przez ostatnie dwa lata na rowerze zrobiłem góra 100 km, ale podobno tego się nie zapomina. ;-) Opcje startu były dwie: dla amatorów ( nawet zwało się to Mistrzostwa Dzierżoniowa amatorów ) 2 km bieg + 19,8 km rower + 1 km bieg, albo poważne ściganie w ramach Mistrzostw Polski, czyli 6 km bieg + 26,4 km rower + 3 km bieg. Amatorski dystans stricte dla rowerzystów, więc stwierdziłem, że nie mam tam czego szukać i postanowiłem lecieć z tzw. elitą. A co! Przecież jestem kozak!
Uznałem, że do biegu jestem przygotowany znakomicie. Chyba jak zwykle zresztą. :-) Trening rowerowy zrobiłem zaś dzień przed zawodami - prawie 6 km z zawrotną średnią szybkością 26 km/h! Może byłoby lepiej, no ale jechałem na rowerze MTB, a nie na szosówce. W końcu na zawodach miał być cross, więc trening najlepiej zrobić na sprzęcie "startowym". Dodam, że rower ten kupił mi ojciec jeszcze w liceum, więc maszyna ma dobre 20 lat, z czego przynajmniej ostatnie 5 stała zakurzona w szopie. Mogę więc z czystym sumieniem mówić, że trenuję jak Jerzy Janowicz - jakby nie było światowa czołówka! Teraz szopy są zdecydowanie trendy, więc tu miałem na bank przewagę nad rywalami. Wymyśliłem też sobie super taktykę - będę biec tempem 5:00/km, żeby się nie zaginać, bo nie wiadomo jak przetrzymam ten kawałek rowerowy. Potem coco jambo i do przodu, rower na maks, czyli wypruwanie flaków ( pętelkę rowerową znałem doskonale, w podstawówce często tam jeździłem - piękna trasa po polach z ładnymi widoczkami na Góry Sowie ). A ostatnie 3 km biegiem to będę sobie dogorywał tempem kierowcy walca drogowego, wpychającego swą zepsutą maszynę na szczyt Gubałówki. No chyba, że wkurwiona ambicja nakaże inaczej. Wyliczyłem też sobie, że realnie pokonanie dystansu powinno mi zająć około dwóch godzin, więc jak będzie szybciej, to będzie sukces. :-)
Na starcie spotkałem znajomego, który leciał w mistrzostwach amatorów - jak zobaczył i przede wszystkim usłyszał mój rower ( okrutnie w nim skrzypiało siodełko ), to złapał się za głowę i stwierdził coś w stylu: "wiesz co, ja mam czas, jedź lepiej na moim rowerze, a swój zostaw". A co to mój gorszy, bo stary, nie ma teleskopów i rdza żre kierownicę? Skoro żre, to znaczy, że mam pyszny sprzęt i będzie się na nim pysznie jechało! Poza tym - nie sprzęt, a umiejętności kolego! Ale już chwilę później mina mi zrzedła - sygnał startu i wszyscy ruszyli jak wystrzeleni z procy. Po jakichś stu metrach obracam się, a za mną tylko dwie starsze babki, czyli jestem przedprzedostatni. Niby bieganie miało być moją mocną stroną, a tu taki ZONK! Nie jestem jakimś harpaganem, ale miałem się za takiego zawodnika na środek stawki - przynajmniej tak ląduję w większości biegów. Tutaj tymczasem wychodzę na kompletnego ogórka. I to w mojej mocniejszej konkurencji! Dobrze, że nie zaprosiłem rodziny na kibicowanie, tylko podrzuciłem im dziecko. Jeszcze by sobie pomyśleli, że tu opowiadam, jaki to ze mnie wielki Pan Biegacz, a przeciętny rencista szybciej stoi, niż ja biegam.
Mieliście może na lekcjach WF w podstawówce jakieś "długie" biegi? Takie na 2-3 km? Pamiętam że wszystkie dzieciaki startowały jakby do przebiegnięcia było 50 metrów i po stu metrach połowa oddychała rękawami. Zaś najwięksi klasowi twardziele, którzy mieli śmiałość by głośno szeptać na lekcjach fizyki, wyglądali jakby OIOM był ich chlebem codziennym. Często takie biegi zaczynałem na szarym końcu, a przybiegałem drugi ( niestety w klasie mieliśmy jednego większego kozaka i byłem tym wiecznie drugim - za słaby na kolegę kozaka, za mocny dla pozostałych ). Tutaj było trochę podobnie. Niby zacząłem prawie na końcu, ale zanim ukończyłem pierwsze okrążenie zdążyłem wyprzedzić kilka osób. Potem na każdym kółku łykałem 1-2 zawodników i już nie było tak źle ( po sprawdzeniu wyników - pierwszą biegową część ukończyłem osiemnasty od końca ). Z drugiej strony - już na trzecim okrążeniu zostałem po raz pierwszy zdublowany, ale na szczęście niespecjalnie się tym przejąłem, wszak zawsze jest jakaś większa ryba. ;-) Szybko więc zmodyfikowałem plan na część rowerową - jechać tempem takim, żeby się nie męczyć, ale w miarę szybko. Na ostatniej części biegowej u innych będzie umieralnia, a ja wtedy na świeżości myk myk do przodu.
Trochę się sprawdziło, ale niestety - stawka strasznie się rozciągnęła i kończyłem część rowerową mając w zasięgu dwóch zawodników ( btw na części rowerowej spadłem o pięć pozycji ). Kolejna dwójka ścigała mnie - uznałem ( jak się okazało słusznie ), że skoro przegrali ze mną na pierwszej części biegu i nie wyprzedzili mnie na rowerze, to nie stanowią żadnego zagrożenia. Tych z przodu dopadłem dość szybko, powiozłem się kawałek za nimi do ostatniego kółeczka i tam szarża ułańska. Jeden próbował gonić, ale długo nie dał rady ( dotarł na metę jakieś 35 sekund za mną, drugi 50 sekund; na niecałym kilometrze - przepaść, niczym Rocky Balboa vs prezenter kwadransu dla rolników ). Tak więc na ostatnim kilometrze w końcu byłem kozakiem. HA! Dopiero wyniki przyniosły trochę rozczarowania - niby dwie godziny złamałem leciutko ( 1:50:27 ), ale w swojej kategorii wiekowej byłem ostatni - panowie, których wyprzedziłem w końcówce byli z kategorii M40. Do przedostatniego ze swojej straciłem grubo ponad 7 minut, więc bez szans. Kiedyś pewnie to ostatnie miejsce by mnie zabolało, ale teraz pomyślałem, że dobrze się bawiłem, emocje miałem do końca, satysfakcję z pokonania dwóch ostatnich przeciwników w open wielką - szczególnie ze względu na styl, niczym jakiś człowiek demolka ( i nieważne, że 3/4 stawki zdemolowało mnie ). W efekcie wracałem do domu z wielkim uśmiecham na twarzy i jedną myślą:
Może byłem ostatni, ale i tak jestem kozak - docieralność do mety póki co 100%. Czego i Wam życzę. :-)
PS. na zdjęciu mój rower, ten "wiszący" po lewej.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu (2014-05-30,08:11): dzięki i wzajemnie :) gratulacje! ja też zwykle zamykam stawkę. Ale luzik, jak mawiał twórca idei olimpijskiej baron Pierre de Coubertin: "nie liczy się uczestnictwo, ważne żeby wygrać" :) pozdrawiam Kot1976 (2014-05-30,11:19): W sumie to nie pierwszy raz zająłem ostatnie miejsce. Wszechstronnym sportowcem jestem, więc byłem już ostatni jako koszykarz, jako zawodnik footballu stołowego (czyli w piłkarzyki ), w turniejach ( i to kilku! ) darta, a nawet na próbnej maturze z polskiego moja praca została uznana za najgorszą ( na szczęście na tej właściwej było lepiej ). Także ostatnie miejsca to moja specjalność, aż dziwne, że w bieganiu idzie jakby lepiej. :-D
btw SZACUN za bieg 12h. :-)
|