2017-03-01
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Gran Canaria (czytano: 1377 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://marudabiegnie.blogspot.com/2017/03/paluchem-w-skae.html
Chwila dekoncentracji… i trzeba mnie było zbierać z kamieni… Bruzda na czole, pozdzierana skóra na dłoni i kolanie, bolące żebra, a przede wszystkim najwyraźniej stłuczony duży paluch … to taka pierwsza błyskawicznie przeprowadzona inwentaryzacja strat po upadku na 22 kilometrze górskiego Maratonu Transgrancanaria. Kolejni biegacze zatrzymują się i oferują swą pomoc… Nawet bez znajomości hiszpańskiego, wiem co mówią. Do najbliższego punktu medycznego 2 kilometry. Spokojnie… dam radę!!!
Ale od początku… start w tym biegu zaplanowany został już jesienią. Chciałem się gdzieś ruszyć zimą w cieplejsze strony, a przeloty w tym czasie na wyspy Kanaryjskie do najdroższych nie należą… Poza tym Transgrancanaria to jeden z najbardziej znanych biegów ultra na świecie, na który nie ma losowania i nie trzeba się śpieszyć z zapisami. Jest kilka dystansów do wyboru, ale na nic dłuższego niż maraton o tej porze roku nie mogłem sobie pozwolić. Poza tym w planach było zwiedzanie wyspy Gran Canaria. Dodatkowo dwa tygodnie później był w planach inny nie mniej ważny start – mianowicie Zimowy Ultramaraton Karkonoski. Po upadku… trzeba się jednak będzie zastanowić… Tak więc od początku byłem zdecydowany – biegnę maraton.
Pobudka w piątek o 5:00 rano i wyjazd taksówką z hostelu do bazy zawodów w hali Expomeloneras, bo już na 6:30 przewidziany był wyjazd autobusów na miejsce startu w El Garanon. Hm... nikt nie sprawdza wyposażenia obowiązkowego? Kilkadziesiąt minut później autobus pnie się coraz wyżej, coraz bardziej wąskimi drogami, odsłaniając wraz ze wschodem słońca coraz to ciekawsze widoki. Jest co oglądać… te krajobrazy, góry na Gran Canarii interesują mnie dużo bardziej, niż plaże czy wydmy w Maspalomas. Na zbyt krótko tu przyjechałem, bo chętnie bym trochę potrenował w tej okolicy. Na dole było ciepło, a na górze zacina deszcz, wieje wiatr, i każdy zawodnik ubiera się w pośpiechu we wszystko, co tam może go uchronić przed wychłodzeniem w oczekiwaniu na start. Szybko też formuje się kolejka do jedynego czynnego automatu z gorącą kawą, gdyż jakoś trzeba będzie przetrwać ten czas.
Za chwile leci z głośników „Gran Canaria” Los Gofiones i startujemy. Pierwsze kilometry pod górę w zwartej grupie idą wolno. Nie da się poruszać swoim tempem. Ale gdy tylko zaczynają się zbiegi… zaczyna się zabawa. Trasa biegu dosyć trudna technicznie… Zbiegi zdecydowanie przeważają, zwłaszcza że start na wysokości ok. 1900 m n.p.m. , a meta … na samym dole - blisko oceanu. Niemniej rzadsze podejścia też dało się odczuć, chociaż widok kijków na początkowych kilometrach trochę dziwił. Jest praktycznie każdy rodzaj nawierzchni jakiego można byłoby spodziewać się w górach. Co zakręt – to coś innego… Lepiej się jednak nie rozglądać zbytnio podziwiając obłędne wręcz widoki wokół, tylko cały czas patrzeć pod nogi. KONCENTRACJA!!!
Chwila dekoncentracji… i trzeba mnie było zbierać z kamieni… Bruzda na czole, pozdzierana skóra na dłoni i kolanie, bolące żebra, a przede wszystkim najwyraźniej stłuczony duży paluch … to taka pierwsza błyskawicznie przeprowadzona inwentaryzacja strat po upadku na 22 kilometrze górskiego Maratonu Transgrancanaria. Kolejni biegacze zatrzymują się i oferują swą pomoc… Nawet bez znajomości hiszpańskiego, wiem co mówią. Do najbliższego punktu medycznego 2 kilometry. Spokojnie… dam radę!!!
W Ayagaures spędze trochę czasu na punkcie medycznym… Krew z czoła już nie leci. Widzę że najgorzej rzecz się ma z paluchem, skoro cały czas kuśtykam. Zbiegać nie mogę, bo palec uderza w but. Może opatrunek trochę pomoże i … spróbuję iść dalej. Bieg po upadku się dla mnie skończył, ale limit jest całkiem spory i do mety … bawiąc się w „ministerstwo dziwnych kroków” doczłapię. Zostać i czekać na transport na metę? To nie dla mnie … czasu jest dosyć… Powolutku człap, człap… co jakiś czas walę stłuczonym paluchem o jakieś kamienie. Końcówka prowadzi wyschniętym korytem rzeki do centrum miasta. Ostatni punkt odżywczy, i ostatnie 4 kilometry po asfalcie, chodnikach do mety.
Drugi górski maraton w tym roku – ukończony. Szkoda, że nie obyło się bez start własnych. A jutro czas na rentgen palucha, żeber i może szczepienie przeciwko tężcowi. Jak się bawić…
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora Truskawa (2017-03-02,13:05): Jednym słowem zaszalałeś chłopie. Ale z drugiej strony, rany się zagoją a wspomnienia pozostaną. Mam nadzieję, że wszelkie dolegliwości ustąpią bardzo szybko. Nie wiem czego Ci życzyć... może powodzenia na roentgenie? :D żiżi (2017-03-02,16:43): Wciągnęło mnie czytanie by po chwili urwało się!co tak krótko?!Już chciałam do Ciebie pisać,żeby zapytać o wszystkie szczegóły,ale jak doczytałam,że jest dużo z górki to chyba nie dla mnie zdecydowanie bardziej wolę pod górę-zdrówka:) michu77 (2017-03-02,21:37): Rentgen wykazał jakiś złamany paliczek w paluchu... teraz z wynikiem do lekarza :P Truskawa (2017-03-02,23:38): Ała... snipster (2017-03-03,16:25): powiadają, że miłość boli... ;) szkoda tego upadku, ale zabawa chyba była przednia :)
|