Cześć, to ja, Wasz ulubiony biegowy patodziennikarz. Dwa lata temu napisałem słynny najgorszy wywiad w historii dziennikarstwa z niejaką Anną K. poświęcony jej zwycięstwu w maratonie w Arabii Saudyjskiej - to był ogromny sukces. Od tamtej pory przycichłem, ukryłem się, i tylko od czasu do czasu pozwalam sobie na jakiś patotekst. Dziś rankiem przeglądając facebooka zatęskniłem jednak za czymś grubszym i postanowiłem wywlec swoje przemyślenia na powierzchnię Ziemi. Zapraszam!
Biegowe internety podbijają od trzech dni opisy "kryzysu dystansowego", który miał miejsce w minioną niedzielę na trasie 33 edycji Półmaratonu w Pile. Półmaraton ten nie reklamuje się w naszym portalu, więc mimo iż ma patrona tytułowego, to go tutaj nie napiszę w nazwie - nie ma takiej darmowej reklamy. Dla ciekawskich: to takie coś podobne do Spotify, ale nie Spotify. No ale do rzeczy:
Oburzone Biegacze piszo, że Atestowana Trasa w Pile ich oszukała. Że zamiast przebiec 21 kilometrów, 97 metrów i 50 centymetrów biegacze musieli przebiec 22 kilometry i nie wiadomo jeszcze ile na dodatek. Niby atest, a tu proszę jaka wielka bania, organizatorzy oszukali biegaczów, bo było więcej do biegania niż miało być. Afera jest tak wielka, że brudna woda w Tamizie w Paryżu podczas Igrzysk Olimpijskich to normalnie strumyk przy tym - i to wyschnięty. Sami musicie przyznać: taki dodatkowy kilometr dystansu to jak piąte piwo w czteropaku; człowiek płaci za cztery a tu mu podstępny sprzedawca wsadza piąte do kieszeni. A przecież cztery piwa to w sam raz, ale piąte to już alkoholizm - i tak samo z dystansem półmaratonu: 21 kilometrów to milion radosnych foci na Instagramie, ale 22 kilometry to skandal porównywalny z profanacją warszawskiej Syrenki tęczową parasolką.
Otóż moim drodzy czytacze - i teraz już piszę NA POWAŻNIE - muszę Was zawieść. Wpadki dystansowe to nic tak nadzwyczajnego, jak Wam się wydaje. Skrócone trasy, wydłużone trasy, pomylone trasy albo trasy prowadzące do zupełnie nikąd - to nie tylko codzienność biegów ulicznych w Polsce i na świecie, ale także część urody naszego sportu. Co za sztuka biec, kiedy dokładnie wiadomo ile do mety? Gdzie ekscytacja i nuta ciekawości związana z tym, czy meta będzie dokładnie tam, gdzie znudzi nam się bieg, czy jej tam nie będzie? Chcecie mieć gwarancję dystansu? Zapraszam na lekkoatletyczną bieżnię.
W biegowej branży jestem od ponad trzydziestu lat. Przez ten czas widziałem rzeczy, o których nie śniło się przysłowiowym fizjologom; tylko głośno gęgające indory robią gównoburzę dowiedziawszy się, że gdzieś wydłużono lub skrócono przez pomyłkę trasę. Trzeba być naprawdę początkującym biegaczem, by tak ostentacyjnie wyrażać swoje oburzenie - a przecież w ciągu minionych dziesięciu lat w Pile pomylono trasę już po raz trzeci. Jaka to jest więc sensacja, i skąd Wasze zaskoczenie? To Wasza zwykła niewiedza jest i tyle, żółtodzibizm amatora i tradycyjne szlachecko-zaściankowe pieniactwo.
Opowiem Wam teraz historie, które znają wyłącznie doświadczeni biegacze z brodą. Możecie mieć je w nosie, ale możecie też wyciągnąć wnioski i stać się spokojnymi, nieimpulsownymi biegowymi buddystami.
Ostatnia słynna zmiana trasy w Pile miała miejsce jeszcze przed pandemią. Wtedy to na mecie okazało się, że biegaczom do pełnego dystansu półmaratonu dołożono 219 metrów. Był wielki lament, wielkie larum, wielkie darcie szat. Na własne oczy czytałem setki złowieszczości, że do Piły nikt nigdy więcej nie przyjedzie, że skandal, że gwałt. Co takiego wtedy zaszło? Otóż organizatorzy ze względu na prace remontowe na jednym z odcinków przesunęli do przodu jeden z nawrotów: wcześniej znajdował się on koło charakterystycznej bramy fabryki, a teraz był 200 metrów dalej. Trasa w tamtym miejscu wiodła 2-pasmową ulicą i była tak zabezpieczona, że oba pasy półmatonu były rozdzielane drogowymi pachołkami.
Bieg prowadził pojazd, za sterami którego siedział doświadczony kierowca - taki, który wielokrotnie prowadził już czołówkę biegaczy w Pile. Wyjadacz. I to właśnie doświadczenie go zgubiło - mimo iż wszystko wiedział, mimo że trasa była prawidłowo oznakowana (a on sam znał zmianę trasy z odpraw technicznych), to automatycznie zawrócił tam gdzie zawsze zawracał od lat - przy charakterystycznej fabrycznej bramie. Za nim zawróciły ponad dwa tysiące biegaczy i wyszło jak wyszło. Gównoafera była taka, że aż w okolicznych lasach więdły dęby, a krowy przestały dawać mleko.
Nie wiem czy wiecie, ale w tym roku półmaraton w Pile miał się nie odbyć. Henryk Paskal - pomysłodawca imprezy i ponad 30-krotny jej organizator - przeszedł na zasłużoną emeryturę. Imprezę oddał miastu Piła, które miało kultywować tę chlubną biegową tradycję - a miasto przekazało organizacją do Miejskiego Ośrodka Sportu i Rekreacji. Na bieg nie było pieniędzy, a roboty drogowe (przebudowa ronda) wymusiły ponowną atestację trasy. Impreza odbyła się dzięki stanowczej interwencji kilku osób; nie będę ich tutaj wymieniał. W pewnym sensie organizator był więc nowy, choć zbierał on już doświadczenia w poprzednich edycjach. Co się stało? Pojazd prowadzący bieg już na pierwszym kilometrze źle skręcił w jedną z uliczek. Kierowca popełnił błąd i nie miał jak się z niego wycofać. Zdarza się, ludzka rzecz - niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nigdy nie skręcił w uliczkę z zakazem wjazdu.
Błąd człowieka, nieprawidłowa decyzja podjęta w ciągu 1-sekundy spowodował, że 33 letnia historia imprezy jest teraz pomiatana od lewa do prawa przez biegaczy, którzy startują czasem zaledwie od kilku sezonów. Byłem w tym roku we Włoszech, pod Krzywą Wieżą w Pizie - stałem, paczałem na nią i też tak sobie pomyślałem: ale idioci z tych średniowiecznych architektów, taką krzywą wieżę zbudowali - prawdziwi debile. Dlatego doskonale rozumiem Was oburzonych; jak można było zorganizować bieg z pomyłką na trasie, toć trzeba być debilem żeby krzywo zbudować taką trasę!
Niemniej przez kilkadziesiąt lat funkcjonowania w biegowym światku widziałem rzeczy, przy których wpadka w Pile to zaledwie wesoły rodzynek. Pomyłek tras na największych nawet imprezach widziałem co najmniej kilkadziesiąt.
W Gdyni pewnego razu na dwieście metrów przed metą wolontariusz tak przestawił bramki, że czołówka zamiast wbiec na metę pobiegła dalej w głąb mola. Wolontariusz po kilku minutach naprawił błąd: efekt był taki, że biegacze na metę wbiegali... jednocześnie z dwóch stron. To był widok! To była hekatomba! Gdybyście tylko widzieli twarze spikerów, kiedy finiszerzy wbiegali równocześnie na metę i od przodu, i od tyłu.
W Białymstoku pewnego razu wolontariusz pilnujący ronda po tym jak przebiegła grupa elity, poszedł do domu - myślał, że to już wszyscy. Gdy nadbiegły kolejne grupy - pobiegły zupełnie gdzieś indziej, zupełnie za miasto. Jak to wyglądało na mecie? Ktoś tam wygrał, ktoś tam był drugi, piąty, jedenasty... a potem nagle na piętnaście minut biegacze przestali przybiegać. Jakby normalnie jakiś czar spowodował, że wyparowali. Dopiero po kilkunastu minutach zaczęli dobiegać do mety Ci, którzy zrobili sobie wycieczkę za miasto. Turyści.
W Łodzi pewnego razu elita maratońska mając już na zegarkach 44 kilometry tak się wkurzyła, że wsiedli wszyscy do przejeżdżającego tramwaju i wrócili na metę środkami komunikacji miejskiej. Było to dawno temu, ale starzy łodzianie wciąż o tym rozmawiają przy wieczornym piwie.
We Wrocławiu pewnego razu organizator wyszedł na start półmaratonu, ale zamiast strzelić ze startera ogłosił, że bieg się nie odbędzie. Trzeba mieć wielkie jaja, żeby powiedzieć to sobotnim wieczorem kilkunastotysięcznemu tłumowi w krótkich majtkach. Tłum miał komunikat w dupie i pobiegł bez wystrzału startera, przez kordon policyjny, przez karetki, przez ciemności nocy. Nikt nie wie kto którędy biegł, w mieście zapanował chaos niczym podczas inwazji Trumpistów na Biały Dom. A ile było wrzasku, że nigdy więcej do Wrocławia nie przyjedziemy! Ktoś z Was to pamięta? Taka piękna była gównoburza, a do Wrocławia i tak przyjeżdżają tłumy na półmaraton.
Pewnego razu w Szczecinie podczas półmaratonu jechałem z kamerą quadem z czołówką kobiet. Nagle na jednym ze skrzyżowań w centrum miasta dziewczyny stanęły i do mnie z pytaniem: a gdzie teraz? Zgadywałem, że w lewo i tam pojechaliśmy. Po 200-metrach okazało się, że źle strzelałem - trzeba było jednak w prawo. Czułem się fatalnie, ale zawsze wierzyłem, że zła decyzja jest lepsza od żadnej decyzji.
Rok później, na półmaratonie w Katowicach jechałem znowu quadem z elitą kobiet. W pewnym momencie pośrodku parku pełnego drzew dziewczyny zatrzymały się na wąskiej ścieżce i pytają mnie: gdzie teraz? Ale ja już wtedy byłem kuty doświadczeniem na obie nogi! Ze spokojem zjechałem na pobocze, wyłączyłem silnik i powiedziałem, że nie mam pojęcia - i niech same sobie wybierają kierunek, bo jak źle im pokażę to będzie na mnie.
W Senegalu na maratonie organizator na starcie tak opisał nam co mamy robić: biegniecie do przodu drogą, a jak będzie wybrzeże Atlantyku, to zawracacie. W stolicy Nepalu organizatorzy byli tylko na starcie, a trasa znikła zaraz po dziesiątym kilometrze i trzeba było ją sobie samemu dalej wymyślić.
Na maratonie w Poznaniu na trzysta metrów przed metą na w stu procentach zabezpieczonej trasie nagle zmaterializował się samochód osobowy. Podjechałem do niego i pytam starszego kierowcy: a skąd Pan tu się wziął? Za mną finiszują Kenijczycy, o drugie miejsce walczy Dominika Stelmach z Japonkami - a w bramę Targów Poznańskich wjeżdża niebieska Skoda Fabia. I wiecie co ten Pan mi powiedział? "Przepraszam, czy dobrze jadę na Legnicę?" Pierwszy raz w życiu spotkałem Kota Schrödingera.
Ma maratonie w Atenach tramwaj przejechał prowadzącą grupę biegaczy. Nie PRAWIE PRZEJECHAŁ tylko PRZEJECHAŁ.
Takich historii znam dziesiątki; opowiadam Wam o nich tylko dlatego, żebyście zrozumieli, że pomyłki związane z trasą to nie skandal, tylko codzienność. To część sportu. Moglibyśmy wydać miliony na zabezpieczenie trasy, a i tak nigdy nie wyeliminujemy czynnika losowego oraz prostych ludzkich błędów. Te błędy wynikają z realiów w jakich funkcjonują organizatorzy - z tego, że muszą polegać na wolontariuszach, z tego że prowadzący policyjny motor ma kierowcę, który o biegu nie ma zielonego pojęcia - i nie da mu się tego opowiedzieć na odprawie. Któregoś roku na półmaratonie w Chełmży biegliśmy za takim prowadzącym motorem. Zaczęło się robić późno i w końcu ktoś spytał: gdzie Pan jedzie Panie Policjancie? A on na to: jadę przed Wami. To był mój najdłuższy półmaraton w życiu.
Tak, oczywiście macie rację pisząc, że organizatorzy w Pile zniszczyli Wam życie. Że nigdy już nic nie będzie takie samo. Pewnie powstanie ruch o nazwie "Zła trasa boli", pewnie zainicjujecie zbiórki pieniężne w internecie dla potrzebujących, a najbardziej poszkodowani poproszą o pomoc psychologów. Za kilka lat któraś z wschodzących gwiazd celebryckich ujawni nawet w książce, że biegła wtedy w Pile i jaki to był dla niej szok. Pierwszym szokiem było jak opuścił go w dzieciństwie ojciec, drugim awans w telewizji poprzez wymuszony pocałunek i nakaz chodzenia w spódniczce do reżyserki, a trzeci to właśnie zmuszenie go w Pile do przebiegnięcia dodatkowego kilometra podczas zawodów.
Ja wiem, że to tragedia. Dlatego myślę, że w nagrodę za rok nie będzie już półmaratonu w Pile. Jakoś to trzeba wszystkim przecież biegaczom wynagrodzić. Organizatorzy mają dziś nauczkę, by słuchać swojego instynktu - przecież już w maju czuli siódmym zmysłem, by biegu tego nie organizować - bo to mina, na której można wylecieć w kosmos. Wy biegacze macie rację; i tej racji Wam nie zabieram. Jak mawiają starożytni chińscy filozofowie: w dobie faceboka każdy może mieć rację... tyle tylko, że to żadna sztuka ją mieć.
Szanuję Waszą rację, ale jednocześnie bawi mnie spostrzeżenie, że o aferze piszą wyłącznie biegacze. Żaden organizator nigdy się na ten temat nie wypowie; a wiecie dlaczego? Bo każdy organizator albo już miał kiedyś taki sam problem z trasą, albo wie doskonale, że ta trauma jeszcze przed nim. Bo to nie jest pytanie z gatunku "czy i nam się to przytrafi", lecz "kiedy u nas". Wystarczy jeden znudzony wolontariusz, który pójdzie wcześniej do domu.
PS. W Pile brakowało także wody na trasie i na mecie. Ale tutaj nawet mój wrodzony sarkazm nie pomoże; woda się biegaczom należy jak kot psu, jak garb żyrafie, jak paski zebrze. Tego minusu nawet ja nie obronię.
Autor: Ryszard N., 2024-09-12, 19:36 napisał/-a: Michał, czasem kłady. Pewnie nikt już nie pamięta jak poprowadzono, przy okazji maratonu łódzkiego w 2008, bieg na 10 km. Moja przyjaciółka przebiegła 12 km.
Pomyłki na polskich biegach to nic nowego. Zastanawiające jest, że sponsorem tytularnym jest poważna firma. Chociaż,…czym głupsza reklama tym dłużej pozostaje w pamięci.
Autor: Admin, 2024-09-13, 08:43 napisał/-a: Znając realia sponsoringu w Polsce nie zdziwiłbym się, gdyby firmę tytularną niewiele do interesowało. Firmy często mają budżet, który lokalnie na cele społeczne musza wydać.
Autor: Piotr Fitek, 2024-09-19, 16:33 napisał/-a: Z jednej strony masz Autorze rację, nie myli sie ten kto nic nie robi.
Sam przy kilku imprezach byłem, pomagałem nieco i czasem więcej, organizowałem też inne spotkania i pamiętam, że masa roboty z tym jest. A gdzei roboty masa i ludzie to błędy.
Z drugiej strony, no sorry. Nie możemy aż tak przyznawać, że impreza = błędy. W ten sposób to trochę usprawiedliwienie.
Czekam na imprezę, gdzie w razie błędów, ktoś (organizator) weźmie to jasno na klatę ( i ewentualnie zadośćuczyni).
ps. afera pilska, za 1 razem pomyślałem "jakiś bieg na Pilsko był i coś nie wyszło?"? :D :D
Autor: Kalak, 2024-09-23, 14:37 napisał/-a: A wiecie co się w triathlonie dzieje? Ło Panie. Te cyferki z odległościami to luźne wytyczne a nie twarde dane. We Wronkach zamiast 10.5 biegliśmy 13 km. W Pile (eh to były zawody) odczepiła się bojka i pierwsi zawodnicy płynęli 950 metrów a ostatni już 1300 metrów. Chyba nie ma zawodów triathlonowych w których dystans w jakikolwiek sposób się zgadza.