Moim zwyczajem stało się już bieganie Maratonu Krakowskiego. Brak typowej dla innych imprez komercji sprawia, że bardzo chętnie przyjeżdżam do Krakowa. Po ciężko przepracowanej zimie, marzyłem o tym aby podczas jubileuszowego, dziesiątego Cracovia Maratonu powalczyć o „życiówkę” w okolicach 3:15, wszystkie bowiem znaki na ziemi i niebie wskazywały na to że jest to czas jak najbardziej możliwy do osiągnięcia.
Niestety sześć tygodni przed startem nabawiłem się poważnej kontuzji. Pewnej nocy obudził mnie straszny ból pleców, ból tak silny że nie mogłem o własnych siłach wstać z łóżka. Początkowo podejrzewano, że wystąpiła u mnie przepuklina kręgosłupa. Bardzo mnie to zmartwiło, ale starałem się nie dopuszczać do siebie myśli, że nie będę mógł dalej robić tego co tak bardzo kocham. Po ponad czterech tygodniach przyjmowania zastrzyków i leżenia w łóżku ból stał się znacznie łagodniejszy a ja postanowiłem pójść na trening kontrolny. Za cel obrałem dystans 6 kilometrów. Muszę przyznać, że było to 6 najcięższych kilometrów w życiu. Problem z wydolnością, ból nóg, zdecydowanie zbyt wysokie tętno. Do domu wróciłem załamany. Nigdy w życiu nie przypuszczałem że w tak krótkim czasie można aż tak bardzo stracić formę. Na szczęście wiedziałem że równie szybko można ją będzie odbudować i jak wszystko pójdzie dobrze to pobiegnę w Krakowie po raz kolejny, może nie z takim wynikiem o jakim marzyłem, ale pobiegnę!
Zdążyłem jeszcze zrobić 4 treningi na których szło mi coraz lepiej. Ustabilizowałem oddech i tętno, a mięśnie w jakimś stopniu znowu przyzwyczaiły się do wysiłku. Jeden z moich przyjaciół, Maciek Sąsiadek z Ropczyc miał biegnąć jako PaceMaker na 4:00. Pomyślałem że to będzie dobry pomysł jeśli pobiegnę na spokojnie w jego grupie, bez zbędnego szarpania. Z takim nastawieniem pojechałem do Krakowa. Kiedy 16 kwietnia, dzień przed startem pojawiłem się na Krakowskich Błoniach, znowu poczułem tą magiczną atmosferę która od lat jest w Krakowie niezmienna. Aż ciarki przeszły mi po plecach na samą myśl, że gdyby początkowa diagnoza okazała się słuszna, mógłbym tego już nigdy nie zaznać.
W dniu startu wielką niewiadomą była pogoda. Co prawda nie było wielkiego zachmurzenia, ale temperatura o 7 rano wynosiła zaledwie kilka stopni. Do końca nie wiedziałem czy biegnąć w długim czy krótkim stroju. Ostatecznie postawiłem na długie, letnie getry i dwie koszulki, pod spodem termo aktywna z długim rękawem a na wierzchu koszulka w barwach ADAMEK BOXING TEAM, gdyż to właśnie Tomkowi Adamkowi dedykowałem tegoroczny start.
Jak zwykle na starcie pojawiłem się pół godziny przed czasem, ale w tym roku wyjątkowo nie odczuwałem żądnego stresu, po pierwsze dlatego że byłem bardzo wyluzowany myślą o biegnięciu na 4:00, a po drugie dlatego że spotkałem mnóstwo znajomych osób które w tym miejscu serdecznie pozdrawiam. Godzina 9:28, i słyszę odliczanie 5,4,3,2,1 i wystrzał z pistoletu startowego. Zacząłem biegnąć bardzo spokojnie i nie wiedziałem dlaczego nagle znalazłem się obok PaceMakera z tabliczką 3:30. Postanowiłem że nie będę się już zatrzymywał, tylko po obiegnięciu błoni zwolnię i wtedy dogoni mnie grupa 4:00.
Po pierwszych kilometrach wiedziałem już że wybór długiego stroju był błędem, czułem się jak czekoladki na słońcu. Kiedy przebiegaliśmy koło miasteczka maratońskiego zdjąłem z siebie obydwie koszulki i tą z długim rękawem zostawiłem jakiejś kobiecie z obsługi technicznej. Od razu poczułem wielką ulgę i biegło mi się zdecydowanie przyjemniej. Tak przyjemnie że do 12 km zapomniałem o mojej grupie 4:00. Zacząłem się wtedy zastanawiać czy to dobry pomysł żeby zwalniać i czekać na Maćka, przecież kilometry same mnie z czasem zwolnią. Nie wierzyłem że w tym tempie dobiegnę do mety, ale mimo wszystko postanowiłem trzymać się PaceMakerów 3:30 tak długo jak dam radę. Muszę przyznać, że biegło mi się bardzo przyjemnie, ponieważ nowa grupa okazała się rewelacyjna. Świetni ludzie, dużo ciekawych rozmów, generalnie sielanka. Do 23 kilometra wszystko szło tak pięknie, że sam się zastanawiałem jak to możliwe.
Niestety później zacząłem odczuwać palenie w mięśniach i pierwsze oznaki zmęczenia. Jednak jak to bywa w biegach długich przyszedł i czas na poważniejszy kryzys, a miało to miejsce gdzieś w okolicach 32 kilometra. Czułem już bardzo silne zmęczenie mięśni czworogłowych ud, jak by w środku paliło się ognisko. To był właśnie skutek braku odpowiedniego wybiegania. Wiedziałem że najrozsądniejszym wyjściem jest przejście do marszu i powolny finisz, ale moja ambicja była tak silna by nie pozwolić mi na taki krok. Postanowiłem za wszelką cenę biegnąć ile sił w nogach aż do samej mety. Jak zawsze bulwary obok Wawelu zgromadziły mnóstwo kibiców którzy bardzo głośno nam kibicowali.
A ile to dla nas znaczy i ile daje siły wiedzą tylko ci, którzy biegają maratony. Do Błoni biegłem uskrzydlony dopingiem wspaniałych kibiców, ale ostatnie okrążenie to była już prawdziwa walka. Kilka razy przyszło mi na myśl żeby odpuścić i przejść do marszu, ale na szczęście tego nie zrobiłem. Ostatnie 100 metrów przed metą tradycyjnie przyspieszyłem i pierwszy raz w życiu na metę wleciałem zamiast wbiegać. Nie wiem dlaczego, ale przestraszyłem się maty pomiarowej i ją przeskoczyłem, finiszując w locie.
Jak się okazało przebiegłem dystans w czasie 3 godzin, 34 minut i 2 sekund. Byłem bardzo zadowolony z tego wyniku gdyż okazał się on mimo wszystko moją „życiówką”. Co prawda daleko mi było do zakładanego 3:15, ale pobiegłem też znacznie lepiej niż planowane jeszcze w dniu startu 4:00. Biorąc pod uwagę szereg okoliczności z jakimi przyszło mi się mierzyć, jestem z siebie po prostu bardzo zadowolony.
Na koniec chcę podziękować wszystkim, dzięki którym maiłem możliwość po raz kolejny zwiedzać piękny Kraków w biegu. Dziękuję organizatorom, ekipie porządkowej, genialnym masażystom, dziękuję moim przyjaciołom, Piotrkowi i Maćkowi, dziękuję wszystkim współzawodnikom i oczywiście kibicom dzięki którym biegło się znacznie przyjemniej. Mam nadzieję że ponownie zobaczymy się za rok podczas XI już edycji wspaniałego Cracovia Maratonu.
X Cracovia Maraton dedykuję człowiekowi o wielkiej duszy i niesamowitej woli walki Tomaszowi Adamkowi, życząc mu dużo zdrowia i samych sukcesów. Przede wszystkim zdobycia mistrzowskiego tytułu królewskiej kategorii w walce z Witalijem Kliczko 10 września 2011 roku. Trzymajmy mocno kciuki za Tomasza!!
|