Jakoś ostatnio nie miałem szczęścia do maratonów warszawskich, choć mój niefart był pięciokrotnie krótszy od niefartu Morita. W 2000 roku, w którym rozegrano MW w maju, byłem z czasem 4:59:51 ostatnim sklasyfikowanym w limicie zawodnikiem. Ten najsłabszy wynik spośród moich 17 ukończonych maratonów został jednak nagrodzony krótkim wywiadem w „Życiu Warszawy”. W 2001 roku po poważnej kontuzji goleni (nomen omen) w Zamościu nie mogłem wziąć udziału w MW, kibicowaliśmy wtedy razem z Adminem, obaj strasznie zasmarkani. W 2002 dźwigałem przed maratonem jabłka na punkt odżywiania (pochodzące zresztą z własnego ogródka) co odezwało się koło 30 km silnym bólem krzyża. Było wtedy bardzo wietrznie, ciemno i mokro, a na dodatek był to mój szósty w tym roku maraton. Zszedłem, kurczę blade, pierwsza w życiu kapitulacja! Ale media też mnie doceniły i nawet Wojtek w Hameryce widział mój liściasty strój! Strasznie wtedy zmarzłem, moje suche łachy zamknięte były w czyimś samochodzie, telepało mną z godzinę zanim znalazł się ktoś kto miał kluczyki.
No nie, trzeba tę passę złamać, tym bardziej że to moje rodzinne miasto. Postawiłem na 25 OSMW odpuszczając inne poważniejsze imprezy w drugiej połowie roku z wyjątkiem Zamościa, który potraktowałem treningowo. Czułem rosnącą formę i założyłem atak na życiówkę 14 września 2003. Z drugiej strony dobrze byłoby się trochę przystroić, najlepiej w coś niezbyt ciężkiego, przewiewnego a charakterystycznego. Może znowu mnie aż w Hameryce zobaczą? Wystroiłem się więc w krepinowe żółto-czerwone wstążki a reporterowi TVP, który rzecz jasna jeszcze przed statem mnie wypatrzył, oświadczyłem że jestem maskotką maratonu warszawskiego w stołecznych barwach. No i znowu mnie w Hameryce Wojtek widział!
No, starczy na razie tej próżności, teraz trochę o ostatnich dniach przed maratonem. Po dalekosiężnym medialnym wstępie, kiedy z półrocznym wyprzedzeniem rozpoczęto propagowanie 25 OSMW przy pomocy dobrze zapowiadającej się strony internetowej, dość licznych wzmianek na ten temat w mediach, cyklu biegów Pucharu Maratonu Warszawskiego, programu treningowego Jerzego Skarżyńskiego i człowieka-symbolu Antoniego Niemczaka, nastąpił pewien regres w nowych informacjach o nadchodzącym maratonie. Na rozbudowanej aż nadto stronie internetowej brakowało wyczekiwanych wiadomości, poza krótkim przebudzeniem w ostatnich dniach sierpnia. Powiększała się tylko systematycznie lista zgłoszonych do półmaratonu i maratonu osiągając ponad 1600 osób, co było w polskich warunkach liczbą wręcz nieprawdopodobną! A w ostatnich kilku dniach przed maratonem całkowite milczenie, podana telefoniczna infolinia w moim przypadku okazała się bardziej dezinformująca niż przydatna. Zasypywany byłem przez biegaczy spoza Warszawy pytaniami o różne techniczne i komunikacyjne aspekty imprezy, nie potrafiłem im odpowiedzieć bo pod www.maratonwarszawski.pl informacji tych nie mogłem się doszukać, a na moje zapytania pod FAQ i w forum dyskusyjnym strony nie znajdowałem odpowiedzi.
Gdyby nie Pit i Kociemba, który dzięki osobistemu zaangażowaniu w organizację musiał o wielu rzeczach wiedzieć i nie chował tych informacji dla siebie, to pewnie mało kto by wiedział czy, gdzie i kiedy będą te autobusy z Agrykoli na miejsce startu. Tak więc już przed imprezą stawiam jej pierwszy zarzut: mimo medialnego nagłośnienia samego wydarzenia nastąpiło wyraźne zatwardzenie informacyjne jeśli chodzi o proste techniczne szczegóły, których znajomość jest niezbędna każdemu uczestnikowi imprezy. Zaznaczam przy tym że wskazywanie niedociągnięć 25 OSMW nie ma na celu pogrążania imprezy lecz troskę o jak najwyższy poziom organizacji 26 OSMW. I w ogóle uważam 25 OSMW za imprezę wyjątkowo udaną mimo widma prowizorki, które od poprzedniej edycji jednak nadal unosi się nad warszawskim maratonem.
Problemy przedstartowe znakomitej większości uczestników udało się rozwiązać. Dowodzone przez Hirka Olejniczka (jednego z około 20 uczestników wszystkich MW) biuro zawodów działało sprawnie w hotelu Novotel (dawniej Forum), do soboty wieczór przez rejestrację przeszło ponad 1000 osób. W dniu poprzedzającym imprezę na Agrykoli miał miejsce cykl wykładów dla uczestników maratonu, prelegentami byli m.in. Dariusz Sidor, Jerzy Skarżyński i sam Antoni Niemczak. Sala pękała w szwach, potem odbył się rozgrzewkowy „Bieg z gwiazdami” i dość umiarkowanie rozbuchane pasta party. Trochę zdziwiło mnie tylko zupełne milczenie mediów w przeddzień imprezy choćby na temat zmian w komunikacji i ograniczeń w ruchu.
Następnego ranka docieram na Rondo Zgrupowania AK Radosław (dawniej Rondo Babka) i wraz setkami innych biegaczy przebieram się pod chmurką w biegowe wdzianko, resztę ubrania podając w śmieciowym worku oznaczonym numerem startowym żołnierzom na tirze-szatni. Podchodzimy do pobliskiego miejsca startu, gdzie kilka dziewcząt i chłopak z mikrofonem na samochodowym wysięgniku zachęcają do wspólnego udziału w ćwiczeniach rozciągających. Dokładnie takie same obrazki oglądałem kiedyś tuż przed startem do maratonu berlińskiego. No idzie do nas Europa... Potem na podwyższenie przy bramie startowej wspina się azjatycka piękność, która intonuje „We are the champions”, przebój nieodżałowanego Freddiego Mercury, zachęcając maratończyków do wspólnego śpiewu. Niestety poza kawałkiem refrenu niewiele potrafimy powtórzyć, ale atmosfera jest już i tak świetna. Wreszcie Marek Tronina każe nam na chwilę odwrócić się w kierunku przeciwnym do tego w którym za chwilę będziemy biegli i popatrzyć w górę. Ulokowany na wysięgniku wysoko nad nami fotoreporter „Gazety Wyborczej” robi nam zdjęcie, które następnego dnia zajęło całą stronę „Stołecznego Sportu”. Nieźle wyszliśmy.
Wreszcie o 10.00 strzał startera, tłum rusza, jest nas prawie 1400 osób (bo uczestnicy maratonu i półmaratonu startowali wspólnie). Mimo że jestem stosunkowo blisko bramy przekraczam piszczącą chipową matę z 20-sekundowym opóźnieniem. Za bramą jakiś czas biegniemy w szpalerze gorąco nas oklaskujących kibiców, to zapewne rodziny i przyjaciele dziś startujących. Za nami tysiące balonów z logo maratonu unosi się w powietrze. Docieramy do wiaduktu przy Dworcu Gdańskim na którym także widzę grupę kibiców i fotografów. Skręcamy w prawo i po chwili jesteśmy na Nowym Mieście. Słychać profesjonalną wojskową orkiestrę dętą, aktywnych kibiców dostatek, biegniemy liczną i zwartą grupą, atmosfera rewelacyjna. Nawet nie zauważamy kostki w którą zamienił się asfalt. Rynek Nowego Miasta, Freta, Barbakan. Tutaj maratonem pokrzyżowaliśmy chyba plany handlarzy pamiątkami, ale nawet oni dziś nas oklaskują. Przyjezdni maratończycy zaliczają zawody i zwiedzanie najciekawszych miejsc Warszawy na raz. Rynek Starego Miasta, Świętojańska, Plac Zamkowy. Pod Kolumną Zygmunta doping jest szczególnie głośny, poza turystami wspomaga nas komentator z mikrofonem. Szczególnie żywiołowo reagują na moje pierzaste wdzianko japońskie turystki. Z innymi przebierańcami jest pewnie podobnie: Bronek Kobrzyński udaje podstarzałego, ut
ykającego mafioso, Festin chyba ortodoksyjnego Żyda a szczelnie owinięta ciemną tkaniną postać obok niego to chyba arabska niewiasta. Byli też żołnierze z Mety w mundurach i strażak w stroju bojowym, który w trakcie biegu zgubił buty.
Kawałek Krakowskiego Przedmieścia, skręt w prawo w Królewską, znowu w prawo, place Piłsudskiego i Teatralny. Migają nam te miejsca jak w kalejdoskopie, jeszcze jestem odurzony tą startową atmosferą, minęło dopiero ze dwadzieścia minut biegu. Zaczynam wypatrywać pace-teamu Tadka Ruty. Na pierwszym kilometrze miałem ponad 5 min./km, trochę za wolno. Następnych oznaczeń kilometrów jakoś nie dostrzegłem, ale to z pewnością mój brak spostrzegawczości bo Marek obiecywał, że każdy kilometr będzie oznaczony, a każda piątka będzie wyjątkowo dobrze widoczna. Z Senatorskiej skręcamy w lewo w Miodową, Plac Krasińskich, biegniemy pod budynkiem Sądu Najwyższego, Bonifraterska, skręt w prawo w Konwiktorską, potem znów w lewo i dobiegamy do Mostu Gdańskiego.
Wreszcie widzę sporą grupę przed sobą na moście a w jej środku charakterystyczną smukłą łysinę poszukiwanego pace-makera. Tadek wbrew zapowiedziom nie ma żadnego charakterystycznego ubrania lecz normalny niebieski strój klubowy WKB Meta Lubliniec. Ja go znam ale inni chętni do złamania 3:30 mają wątpliwości czy to ta ekipa o którą im chodzi.
- Czy wy biegniecie na 3:30? – pyta nie znany mi wcześniej młody maratończyk.
- Tak, to ta grupa. – odpowiadam - Prowadzi ją ten w środku, Tadek Ruta.
- A kto to jest?
- No, znana postać... Ultramaratończyk, startuje na prawie każdej imprezie długodystansowej w Polsce...
- Ale ja się pytam który to jest? Jak wygląda?
- A to ten łysawy, szczupły, w koszulce z napisem Meta Lubliniec.
- Aha, dzięki.
Gdzieś w czasie tej rozmowy mignął nam Michał Walczewski który na moście nacykał z setkę zdjęć. Widzę że koło Tadka Ruty, znanego w Warszawie także jako Struś Pędziwiatr, biegnie mój stary znajomy z Hajnówki Andrzej Radzymin. Witam się z nim, rozmawiamy jakiś czas. Bardzo chwali białostocki maraton sprzed tygodnia i wczorajsze zakończenie Grand Prix Łomży z piwem i ogniskiem. Wspomina też o swoich wyprawach na ryby na Siemianówkę, duży sztuczny zbiornik na Narwi na północ od Puszczy Białowieskiej. Maratończyk z niego niewysoki i trochę w latach, ale dla niego tempo na 3:30 to sama przyjemność, podczas gdy dla mnie jest już na granicy możliwości. Praga szybko się kończy, po zbiegu z Mostu Gdańskiego i ze dwóch kilometrach wzdłuż Wisły Wybrzeżem Helskim i Szczecińskim widzimy efektowną konstrukcję Mostu Świętokrzyskiego i skręcamy w jego stronę. W okolicach mostu i na nim kręcą się kamerzyści z telewizji, jeden nawet ryzykował stratowanie filmując nasze buty z pozycji asfaltu w samym środku strumienia biegaczy. Jest też masa ludzi z dobrymi aparatami fotograficznymi, zapewne za sprawą ogłoszonego konkursu fotograficznego związanego z maratonem.
Skręcając za Wisłą w prawo w Dobrą widzimy po prawej stronie aktywny zastęp młodych czirliderek. Punkty z wodą i powerade są dość gęsto rozstawione, przeciętnie co 3 km, tylko reklamowe kubeczki jakieś takie malutkie, trzeba chwytać przynajmniej dwa na raz. Przed Mostem Śląsko-Dąbrowskim dochodzimy do Wisłostrady i biegniemy nią dłuższy kawałek na północ aż do wysokości Placu Wilsona. Tutaj jest dość długi choć niezbyt stromy podbieg okrążający od północy Cytadelę. Przyjemny słoneczny poranek zamienił się w niemal upalne południe, kiedy słońce nie chowało się za chmurami to moje pierze nieźle mnie już grzało. Postanawiam rozstać się z nim na półmetku. Czerwone frędzle z czapki gubię na małych żoliborskich uliczkach, na których jest sporo życzliwych nam kibiców, żółte pięciometrowe boa którym jestem owinięty chcę rzucić komuś znajomemu na Placu Zamkowym. Andrzej widzi że słabnę i podbiega do mnie. Mówię mu, że chyba dłużej nie utrzymam tempa i będę musiał odpaść od grupy. On na to że na pewno dam radę, że Tadek mu powiedział że jestem zadzior, że we mnie wierzy i mam się dalej z nimi trzymać. No dobra, odpowiadam, jeszcze trochę z wami pociągnę.
Znowu wpadamy na pętlę w centrum, ale poprowadzoną w odwrotną stronę: Konwiktorska, Bonifraterska, Miodowa, Senatorska, Plac Teatralny, Plac Piłsudskiego, Krakowskie Przedmieście. Odwijam z siebie pierzastego węża, trzymam go w garści, już od Pałacu Prezydenckiego słyszę fajne rytmiczne nawoływania bębnowo-wokalnej grupy ulokowanej w okolicach Św. Anny. Zmęczone nogi same się podrywają do dalszego biegu. Widzę kibicującego ojca mojego kolegi klubowego Mirka Ciska. Wiem że Mirek wraz z innym galernikiem Włodkiem Kwaśniewskim są trochę przede mną. Ojciec Mirka, który także z nami czasami biega na krótszych dystansach, krzyczy na mój widok „Brawo Galeria!”. Ja w odpowiedzi rzucam mu swoje upierzenie (może jednak ocaleje?). Pod Kolumną Zygmunta jest meta półmaratonu obsługiwana przez Alinę Sakwę i Anię Wąsowską. Tu finiszowało prawie trzystu biegaczy.
Znowu kamienna kostka, tym razem za sprawą zmęczonych nóg dużo bardziej dająca się we znaki. Świętojańska, Rynek Starego Miasta, Barbakan, Freta, Rynek Nowego Miasta, Zakroczymska. Z autentyczną ulgą czujemy asfalt pod nogami skręcając w prawo w Sanguszki, tym bardziej że to początkek niezbyt długiego zbiegu w stronę Podzamcza. Tam ulokowany jest kolejny głośny punkt kibicowania z komentatorem zachęcającym do dalszego wysiłku biegaczy i do dopingu pozostałych. Tutaj, w okolicach 22 km, stwierdzam że muszę trochę zwolnić i definitywnie odpadam z pace-teamu. Trzeba przyznać, że mimo skomplikowania trasy, jej wielokrotnego krzyżowania się i nakładania ani razu nie miałem wątpliwości którędy biec. Tor biegu był wyraźnie wyznaczony płotkami a ruch samochodowy na torze całkowicie wstrzymany.
Zdecydowanie gorzej było z oznaczeniem poszczególnych kilometrów, mimo regulaminowych i osobistych obietnic organizatorów, którzy zapewniali że oznaczony będzie każdy kilometr trasy. Widzę że poza rzeczywiście bardzo efektownymi „piątkami” oznaczono tylko kilka wybranych, nieokrągłych kilometrów i to chyba tylko w pierwszej połówce maratonu. To mój drugi poważny zarzut do organizatorów. Wiem że zwolniłem, ale nie wiem jak bardzo, bo czas z przebytą odległością mogę konfrontować tylko raz na pół godziny. Punkty odświeżania z gąbkami i napojami są nadal dość częste, na niektórych ze zdziwieniem słyszę że ich obsługa porozumiewa się po angielsku (!). No, nadchodzi Europa, nadchodzi...
Mijam kolejną ekipę czirliderek, ale ich entuzjazm już gdzieś wyparował, stoją spokojnie wzdłuż trasy. Po kilku wolniejszych kilometrach, posileniu się kawałkiem banana i snickersa czuję drugi oddech i ponownie podkręcam tempo. Wyprzedzają mnie gliwiczanie z Klubu Człapaka Pędziwiatr: Krzysiek Dobosz (Ozzy) i Marek Cepil. Ścigają pace-team Tadka Ruty i pytają jak do niego daleko. Odpowiadam że odpadłem już ładnych parę kilometrów temu. Po drodze spotykam też Stasia Osińskiego i Daniela Starzyńskiego. Ten pierwszy po jakimś czasie odskakuje mi do przodu a drug
i, ku mojemu zdziwieniu, zostaje w tyle. Daniel zawsze był szybszy ode mnie, widać dzisiaj nie był jego dzień. Czerniakowską i Powsińską biegnie się całymi kilometrami prosto, kibiców już niewielu, brakuje też bębniarzy czy innych muzyków, którzy poderwaliby do walki umęczonych maratończyków, a którzy na początku biegu byli na prawie każdym zakręcie.
Docieram wreszcie do Wilanowa i w najbardziej wysuniętym na południe punkcie trasy skręcam z Wiertniczej w prawo w Aleję Wilanowską, by po kilkuset metrach minąć oznaczenie 35 km. Patrzę na zegarek: 3:05. Na 3:30 to szans już nie mam, ale jakbym biegł w tempie 5 min./km to jest szansa na pobicie życiówki, ustanowionej wiosną w Dębnie (3:41). Tylko jak sprawdzać swoje tempo bez oznaczonych kolejnych kilometrów?! Widzę stojący w potężnym korku olbrzymi sznur samochodów na przeciwnym pasie Alei Wilanowskiej. Nikt nie złorzeczy ale entuzjazmu też nie widzę. Przy skręcie w prawo w Sobieskiego jest pojedyńczy kibic: Janusz Dąbrowiecki. Mówi że złamię 4 godziny, ja mu na to że spróbuję zawalczyć o życiówkę. Staram się wykrzesać ile mogę z bolących nóg, piję dużo przy każdej okazji, gąbek też używam bo jest całkiem ciepło. Patrzę na zegarek, już pora na 40 km, bo oczywiście po drodze też nie było tablic kolejnych kilometrów. Czyżby nie oznaczyli nawet 40 kilometra?!
Na Alei Witosa wyprzedza mnie młodsza siostra Łapińska z rowerową eskortą, pod wiaduktem skręcam w lewo i znów jestem na Czerniakowskiej. Po prawej stoją jakieś bębny ale nikt na nich nie gra, czuję się jak maruder choć jestem, jak się później okazało, prawie w jednej trzeciej stawki zawodników. Pokazuję gestem bębniarzom, żeby może zagrali, ale nie rozumieją o co mi chodzi. Wreszcie widzę dużą tablicę: 40 km!!! Patrzę na zegarek, jest chyba 3:37, żegnaj życiówko... Na ostatnich kilku kilometrach tempo spadło mi więc do prawie 6:30. Gdyby był oznaczony każdy kilometr to może by to inaczej wyglądało.
Uświadamiam też sobie ile daje rowerowa eskorta: picie i jedzonko na zawołanie bez konieczności niesienia, niezmęczony drugi umysł do kalkulowania tempa wspomagany pewnie elektroniką, niezastąpiony rowerowy licznik dystansu uniezależniający od orgów a czasem pewnie także tunel aerodynamiczny za rowerem, ewentualnie osłona od wiatru lub słońca. W ostatnim Zamościu było z osobami towarzyszącymi na rowerach trochę zamieszania: jedna z nich notorycznie powodowała wypadki m.in. na punktach odświeżania, widziano też jak rowerzysta ciągnął na napiętej linie biegacza, były protesty innych zawodników uznających że szanse są nierówne. Na maratonie w Berlinie nie widziałem żadnego rowerzysty, chyba taka eskorta nie jest tam dozwolona. Coś w tym jest, warto o tym pomyśleć w regulaminach naszych imprez...
Nie ma spodziewanego kawałka Czerską pod siedzibą „Gazety Wyborczej” więc nadal nie wiem jak to podobno bardzo nowocześnie wyglądające miejsce wygląda, jakoś do tej pory nie było mi po drodze. Od razu z Czerniakowskiej skręcam w Szwoleżerów, widzę duże oznaczenie 42 km i podkręcam na finiszu tempo. Ostatni zakręt w prawo już w parku i widać bramę mety. Podobnie jak na starcie szpaler gorąco dopingujących kibiców, muzyka. Ktoś sprintem wyprzedza mnie na ostatnich metrach. Wbiegam w bramę obok zegara wyświetlającego czas 3:48, ktoś sczytuje kod paskowy z mojego numeru startowego, pika chipowa mata.
Wieszają mi na szyi medal, wręczają baton, butelkę powerade i wody. Parę minut dochodzę do siebie, ktoś mówi że niedaleko stoi tir-szatnia. Doczłapuję się do tira i ze zdziwieniem stwierdzam że większość worków wcale nie jest na samochodzie lecz na trawniku koło niego a biegacze sami znajdują w tym stosie swoje rzeczy. No zaraz, coś tu jest nie tak, przecież to był depozyt. Podstawą do wydania worka powinno być okazanie numeru startowego. Biegacze zostawiają tam przecież swoje ubrania a często także klucze, pieniądze, dokumenty, karty kredytowe, telefony komórkowe! Jeszcze pół biedy jeśli dzieje się to na terenie na który poza obsługą mają wstęp tylko uczestnicy maratonu, ale w tym przypadku tak nie jest. Dla sprytnego złodzieja raj na ziemi! Na szczęście szybko znajduję swój wór, niczego nie brakuje. Ale kolejna wpadka organizacyjna do odnotowania i poprawienia w przyszłości jest.
Czuję że muszę gdzieś usiąść, a najlepiej położyć się. Rozmawiam ze znajomymi, gratulujemy sobie wzajemnie, dopytujemy się gdzie jest to i owo i nagle zaczynam mieć problem ze wzrokiem. Zaczynam widzieć otoczenie tak jakbym oglądał trochę prześwietlone zdjęcia, coś jakby taka jasna mgła. Do tego dochodzą jakieś wstępy do sensacji żołądkowych. Przerywam rozmowę, muszę gdzieś przycupnąć, chcą mnie zaprowadzić na punkt medyczny ale odpowiadam że sobie poradzę. Wchodzę na teren stadionu Agrykoli dostępny tylko dla uczestników maratonu i półmaratonu ustawiam się w jednej z wielu na oko niezbyt długich kolejek do masażu i podobnie jak inni kolejkowicze bez wahania kładę się na trawie, wtulając głowę w worek. Jakiś kamerzysta nawet mnie chyba filmuje jako okaz postmaratońskiej ludzkiej nędzy, coś w rodzaju końcówki filmu „Czyż nie dobija się koni?”
Zdaje się, że nawet trochę się przespałem ale doszedłem do siebie. Spokojnie leżąc czekamy na swoją kolej do masażu, jakaś życzliwa maratońska dusza wymieniła mój chip na 20 zł i nawet przyniosła mi i paru innym kolegom pieniądze. Czuje się to braterstwo straszliwej mordęgi. Co i rusz pojawia się jakiś inny znajomek lub znajoma, porównujemy wyniki, gratulujemy sobie. Nagle okazuje się że ktoś w sąsiedniej kolejce dostał zapaści, masażyści ściągają lekarzy, jeden za stołów do masażu zamienia się w stanowisko reanimacyjne. Na szczęście to chyba nic poważnego, nie dochodzi do utraty przytomności. Jednak wypadło jedno ze stanowisk. Mógłbym pójść na jedzonko, ale wiem że muszę odczekać jakiś czas bo inaczej nosem mi wyjdzie. Uzupełniam za to całymi litrami ubytki płynów zarówno doskonałym powerade jak i wodą.
Masażyści bardzo poważnie traktują swoją robotę, jest ich kilkunastu, dysponują profesjonalnymi stołami. Zaczynają od masażu pleców wychodząc z założenia, że najbardziej obciążony w biegu był kręgosłup. Potem na wyraźne życzenie maratończyka (a każdy oczywiście miał życzenie!) robili masaż nóg ale tylko od tyłu. W sumie zajmowało to około 20 minut na osobę. Przede mną było pięć osób, czyli razem z przerwą dwie godziny w kolejce. Znakomita większość kończących bieg widząc tempo posuwania się kolejek rezygnowała z masażu. Ja się zaparłem i czekałem na swoją kolej. Rozumiem zawodową rzetelność, ale w sytuacji gdy maraton kończy ponad tysiąc osób, nie licząc trzystu półmaratończyków którzy także częściowo załapali się na masaż, to albo trzeba zapewnić ze dwa razy tyle stanowisk albo ograniczyć czas masowania jednej osoby do 10 minut. Tym nie mniej jak zwykle jestem pełen podziwu dla przedstawicieli tej profesji (szczególnie dziewcząt), którzy bez przerwy przez 4-5 godzin wykonywali bardzo ciężką pracę żeby zminimalizować nasze pomaratońskie dolegliwości. Myś
lę że ich wysiłek tego dnia był porównywalny z naszym. Ciekawe czy ktoś porównywał to w spalonych kilokaloriach? Podobno człowiek biegnący w tempie 5 min./km spala 1000 kcal na godzinę. Czyli taki maraton to ponad 3000 spalonych kilokalorii. Czy ktoś wie ile kcal na godzinę spala intensywnie pracujący masażysta?
Zwlekanie z posiłkiem nie bardzo się opłaciło, bo w końcu zabrakło oferowanych biegaczom klusek, ale jak zapewniali mnie inni maratończycy nie miałem czego żałować. Kiedy wreszcie kładę się na stole i poddaję rękom masażystki trwa ceremonia wręczania nagród. Ktoś mówi mi że byłem proszony na scenę. Idę więc tam zaraz po masażu i okazuje się że dostaję markowe buty biegowe jako, cytuję, zasłużony przewodnik biegaczy niewidomych. Nagrodę wręcza Marek Tronina a jej fundatorem jest osoba prywatna, której personaliów Marek nie jest upoważniony zdradzać. Dziękuję Ci więc, Prywatna Osobo, i chyba rozumiem intencję...
Nadchodzi wreszcie kulminacja uroczystości zakończeniowej – losowanie wśród uczestników szczęśliwca któremu Antoni Niemczak zafundował pobyt w swoim ośrodku treningowym w Nowym Meksyku. Pierwszy kandydat okazał się obcokrajowcem, tych zaś regulamin nagrody nie obejmował. Drugi nie zgłosił się w ciągu pięciu minut od odczytania jego nazwiska, o czym także była mowa w regulaminie. Ale do trzech razy sztuka, trzeci okazał się naszym rodakiem i na dodatek obecnym, który właśnie zadebiutował w maratonie osiągając czas około 5 godzin. Nie posiadał się z radości. Impreza kończy się taneczno-muzycznym występem grupy Mgoma Africa.
Tak ogólnie uważam, że 25 Old Spice Maraton Warszawski, nawet po uwzględnieniu tych kilku wyżej wykazanych niedociągnięć, a także tych kilku wyżej nie wymienionych, jest najlepszym ze znanych mi maratonów warszawskich. Zadecydowała o tym ogólna atmosfera biegu na którą chyba w równym stopniu złożyli się organizatorzy jak i uczestnicy imprezy. Chyba po raz pierwszy nie usłyszałem tu od nikogo złego słowa, maratończycy byli traktowani jak goście i znakomita większość z nich jak mile widziani goście się poczuła. Znana od dawna za granicą atmosfera biegowej zabawy, jaką czuliśmy zwłaszcza w pierwszej połówce maratonu, znajduje więc swoje miejsce także i w naszym kraju. Była to też pod względem frekwencji największa od kilkunastu lat impreza maratońska w Polsce. A że musi się jeszcze dotrzeć to już inna sprawa.