Do Hajnówki dotarliśmy w pięciu (Zygmunt Grzelak, Wiesiek Miech, Piotrek Jankowski, Grześ Powałka i ja) w sobotę 27 kwietnia 2002 wieczorem. Około 20.00 ulokowaliśmy się w hotelu nauczycielskim niedaleko Urzędu Miasta, gdzie nazajutrz miał mieć miejsce start honorowy i meta półmaratonu. Przez cały dzień nie mieliśmy możliwości zjedzenia przyzwoitego posiłku, postanowiliśmy znaleźć jakiś lokal gastronomiczny. Wskazano nam „Białą Różę”, zniechęcały nas jednak odgłosy odbywającej się tam dyskoteki. Mimo wszystko wstąpiliśmy i okazało się, że możemy poucztować w osobnej sali. Więc pojedliśmy sobie całkiem nieźle, wypiliśmy trochę piwa, „chłopaki” wspominali dawne wspólne wyprawy, posypały się odkurzone dowcipy. Wyszliśmy stamtąd zadowoleni już dobrze po 22.00 odkładając na jutro formalności rejestracyjne w biurze półmaratonu.
Ponieważ lokale szczodre wieczorem jakoś nie chciały nas nazajutrz uraczyć śniadaniem, wyruszyłem rankiem na poszukiwanie czegoś do jedzenia, sprawdzając przy okazji na dworcu kolejowo-autobusowym możliwości powrotu do Warszawy. Znalazło się coś niewielkiego na ząb, po śniadaniu wybraliśmy się do biura półmaratonu pod Urzędem Miasta przy ulicy A. Zina, gdzie dopełniliśmy formalności zapisowych. Poznałem tam już osobiście Marka Antoniuka, szefa hajnowskiego OSiR-u, który pokazał mi jak dziewczyny z urzędu świetnie radzą sobie z przysłanym przez Michała Walczewskiego programem komputerowym MarWyn do obsługi imprez biegowych. Dla Grześka Powałki zaklepany był telefonicznie przewodnik na rowerze, jednak do prowadzenia Grzesia w biegu zaoferował się przedstawiciel gospodarzy Olek Prokopiuk, a Grzesiek z oferty skwapliwie skorzystał.
Olek jest taką samą postacią dla półmaratonu hajnowskiego jak Janek Kulbaczyński dla Biegu Sapiehów w Kodniu czy Włodzimierz Zawalski dla półmaratonu świętokrzyskiego w Bukowie – biegaczem, społecznikiem, pomysłodawcą idei zorganizowania własnego biegu, Don Kichotem zmagającym się z oporem i niechęcią bliźnich, organizatorem stającym na głowie żeby wykazać się gościnnością i żeby impreza się udała. Każdy chyba dobrze zorganizowany bieg musi mieć taką oś, konsekwentnego człowieka któremu zależy i któremu udaje się przekonać otoczenie do współpracy. Nie bez znaczenia jest też to otoczenie, w Hajnówce wyjątkowo otwarte i sprawnie zorganizowane.
Po zapisach wracamy jeszcze do hotelu by się odpowiednio przyodziać i znowu zameldować się pod Urzędem Miasta. Po starcie honorowym o 10.30 przebiegamy ulicami Hajnówki jakieś 800 m (w czasie których Grześ z Olkiem ambitnie wysuwają się na czoło kolumny) i na peryferiach miasta, nieopodal jednej z kilku hajnowskich cerkwi i cmentarza żołnierzy radzieckich, ładujemy się do autobusu. W sumie jest nas siedemdziesięcioro, poza Polakami są Białorusini obojga płci, zarówno hajnowscy jak i ci zza niezbyt odległej granicy (5 osób). Doliczyłem się dziesięciu mieszkańców Hajnówki, z Warszawy przyjechało w sumie 16 zawodników i zawodniczek, były też reprezentacje Białegostoku (4), Mińska Mazowieckiego (4), Łomży (4), Małkini (3), Ciechanowa (2), Legionowa (2) i Gdyni (2). Najdalszą podróż mieli chyba Zdzisiek Przychodny, poszukujący pracy absolwent wrocławskiego uniwerka, i mistrz z Dębna Tomasz Chawawko.
Zawieziono nas na miejsce startu na asfaltowej drodze przy dość podmokłym lesie nieopodal wsi Pogorzelce. Po drodze zapoznaliśmy się z czekającą nas puszczańską trasą. Spędziliśmy na starcie jakieś 40 minut, niektórzy biegacze dziwili się, skąd ten trochę przydługi przestój. Można było zostawić w lesie nadmiar płynów albo co innego, pogadać, poznać się, umówić na wspólny powrót z imprezy (jak ja). Można pokonwersować chwilę z dwoma młodymi i urodziwymi Białorusinkami, Werą i Wiktorią, które zainteresował napis „Buderus” na moim biegowym stroju, przypominający im napis „Belarus”, czyli Białoruś.
Puszcza przy pięknej, słonecznej, niezbyt ciepłej i nieco wietrznej wiosennej pogodzie wygląda świeżo i jednocześnie majestatycznie. Ogromne pnie starszych od najbardziej sędziwych ludzi drzew kontrastują z jasnymi, niewielkimi jeszcze listkami, gęste runo pełne jest kwiatów, dominują białe, chyba zawilce. Las pierwotny, nie mający nic wspólnego z jednogatunkowymi uprawami leśnymi poprzecinanymi drogami i przecinkami, jakie dominują w innych częściach kraju. W rozproszonych tu i ówdzie niewielkich osadach dominuje niska, drewniana, niezbyt bogata zabudowa, wszędzie widać pasące się konie.
Nieopodal czuwa ambulas, zostawiamy w autobusie w ponumerowanych workach okrycia i grupujemy się na linii startu, komenderowani przez zaopatrzonego jak zwykle w melonik Bogdana Myszkiewicza, który dziś jest nie tylko uczestnikiem biegu ale także przedstawicielem głównego sponsora imprezy, firmy Profil. W samo południe startujemy i po kilkuset metrach wbiegamy do wsi Pogorzelce. To odkryty kawałek, jest rześko i nieźle wieje, więc czym prędzej staramy się dotrzeć do lasu. Wyprzedzam Werę, przez pewien czas biegnę z łomżaninem Adamem Burnosem, mijamy oznaczony pierwszy kilometr z czasem 4:50. Adam skręca w las, biegnę dalej sam. Kończy się wieś, biegniemy przez puszczę, potem kolejna osada: Teremiski. Zakładam pokonanie bariery jednej godziny i czterdziestu minut, staram się biec przy tym w możliwie równym tempie. Mijam Weronikę, wymieniam z nią kilka słów, biegnę samotnie dalej. Znowu kawałek lasu i kolejna wieś, tym razem już całkiem spora: Budy. Zaraz na jej początku słychać owacje, wcześniej nie słyszane. Jakaś pani w odświętnym niedzielnym stroju nagle zrywa się do biegu i przez kilkadziesiąt metrów biegnie równo ze mną. Przybijam jej piątkę i zachęcam do udziału w półmaratonie hajnowskim za rok. Dobiegam do Maćka Stańczyka i Piotrka Burnosa, brata Adama także z Łomży. Biegnę chwilę z nimi, ale aby utrzymać tempo muszę się od nich oderwać. Kolejnym wyprzedzonym zawodnikiem jest Piotrek Żukowski. Dziesiątkę osiągam w czasie około 47 minut.
Trasa maratonu dociera do drogi Białowieża-Hajnówka z jej północnego odgałęzienia do Pogorzelec. Jakość asfaltu jest już świetna, zakręty są pięknie wyprofilowane, puszcza wokół ciągle wspaniała. Przede mną widzę dwóch biegaczy, jeden z nich ma pomarańczową koszulkę. Do nich nie udaje mi się już dotrzeć, to oni coraz bardziej oddalają się ode mnie. Na dwunastym kilometrze jest punkt odświeżania z wodą, „multiwitaminą” (jak określały dziewczyny obsługujące punkt napój produkowany przez jednego ze sponsorów imprezy, firmę Vitarius). Poprzedni punkt był na szóstym kilometrze (zadowoliłem się tam odrobiną wody), następny będzie na osiemnastym. A teraz skusiłem się na „multiwitaminę”, ale okazała się lodowata i wpadła „nie do tej dziurki”. Zakrztusiłem się okrutnie, kaszlałem chyba z minutę, straciłem na jakiś czas pęd ale się pozbierałem.
Dobiega do mnie Piotrek Burnos, który przy wodopoju zgubił Maćka, teraz już niemal do końca biegu idziemy razem. Mijamy piętnasty kilometr z czasem poniżej 1:12. Jest trochę niezbyt stromych ale za to długich zbiegów i podbiegów. Dob
iega i wyprzedza nas Maciek Stańczyk, wsiadamy mu z Piotrkiem na koło. Maciek koniecznie chce dorwać Koguta, czyli Jurka Kura, swojego kolegę i rywala. Nie jesteśmy pewni czy Kogut jest w grupce biegaczy przed nami. Piotrek ucieka do przodu, Maciek biegnie tuż za nim, ja też przyspieszam ale nie mogę im dotrzymać kroku.
Kończy się puszcza, zaczynają zabudowania Hajnówki, za zakrętem w lewo mijamy wymalowany na asfalcie dwudziesty kilometr. Bieg na pełnych obrotach, chcę złamać 1:40, biegnę na styk. Widzę z przodu Arka Rosińskiego, więc jeszcze staram się docisnąć. Piotrek wyprzedza Arka, na 200-300 metrów przed metą robi to też Maciek, ale tym razem Arek Maćkowi wsiada na koło i już ich nie mogę dorwać. Widzę tylko kołyszące się koło siebie dwie niebieskie identyczne koszulki z napisem „WKB Meta Lubliniec”. Ostatni zakręt w lewo, kikadziesiąt metrów przed metą, za którym na osłodę wyprzedzam Jurka Kura. Linia mety, zatrzymuję stoper: 1:39:50. Udało się. Dostaję duży, drewniany (!), ręcznie rzeźbiony medal na zielonej wstążce.
Organizatorzy proponują prysznic, po nim obiad, o 14:30 dekorację zwycięzców, a potem wycieczkę kolejką wąskotorową po puszczy. Z prysznica korzystam w hotelu nauczycielskim, zabieram też stamtąd swoje rzeczy. Jest tam już Wiesiek, pod prysznicem spotykam Andrzeja Starzyńskiego, przez okno widzę finiszujących Grześka i Olka. Ponieważ pozostali członkowie ekipy chcą zaraz po dekoracji wracać do Warszawy, więc oddzielam się od nich i dołączam wraz z Andrzejem Starzyńskim do Włodzimierza Kwaśniewskiego, który dojechał tu wartburgiem prowadzonym przez swojego kolegę. Ale do swojej i tak już nieźle wyładowanej torby zabieram zdobyty przez Grześka w Łapach ogromny kryształowy puchar.
Obiad z piwem (królewskim, a ja tak lubię białostockie Dojlidy) dostajemy na stołówce liceum z białoruskim językiem nauczania. Na drzwiach wewnątrz napisy w cyrylicy: „czitelnija”, „gabinet diraktara”. Na stołówce otrzymujemy przyzwoity obiad, można też do woli napić się piwa. Potem pod Urzędem Miasta następuje dekoracja zwycięzców, prowadzona przez młodego i bardzo elokwentnego ortopedę z Bielska Podlaskiego, który świetnie się sprawdził jako komentator imprezy. Potem idziemy na peryferie miasta do kolejki wąskotorowej. Po drodze od pary, która wczoraj wcześniej przyjechała, dowiaduję się, że dziś w kościele prawosławnym jest niedziela palmowa. W ogóle prawosławni stanowią większość mieszkańców tego regionu, w Hajnówce jest kilka cerkwi i chyba tylko jeden kościół katolicki. Wczoraj można było być na prawosławnej mszy, wspaniałej szczególnie ze względu na chóralne męskie śpiewanie. Próbowaliśmy więc w drodze powrotnej zajechać do cerkwi, ale bez powodzenia, właśnie trafiliśmy tuż po zakończeniu jutrzni wielkopostnych.
Ale na razie mamy kolejkę wąskotorową. Klimat jak z Dzikiego Zachodu ale w miniaturze. Szyny (a właściwie szynki) mają niewiele ponad pół metra rozstawu. Malutkie zamknięte wagoniki wyłożone są wewnątrz drewnem. Jedzie z nami między innymi burmistrz Hajnówki, ortopeda-komentator i Marek Antoniuk. Okazuje się ten ostatni ma 30 lat (niewiele jak na szefa OSiR-u), jest absolwentem warszawskiej AWF i byłym reprezentantem kraju w siatkówce plażowej. A przy tym jak widać wykazuje się talentem organizacyjnym i przedsiębiorczością. Gawędzimy, kolejka kołysze, wreszcie postój na puszczańskiej polanie. Wysiadamy, oblepiamy sobą lokomotywkę, robimy pamiątkowe zdjęcia i wracamy. Na stacji końcowej impreza uznana zostaje za zakończoną, a ja tym razem dosiadam się do samochodu jadącego do Warszawy.
Impreza z wspaniałym klimatem, niepowtarzalną atmosferą puszczańskiego biegu, z atestowaną trasą, sprawnie przeprowadzona, zaprzeczająca przekonaniu, że na ścianie wschodniej nie ma gdzie startować. Może niezbyt obfita w nagrody, ale dająca uczestnikom poczucie dużego zadowolenia, gościnna i serdeczna. Sponsorami biegu poza wymienionymi wcześniej przeze mnie firmami Profil i Vitarius byli także: ZOZ Hajnówka, Moderator i powiat hajnowski. Oczywiście II Półmaraton Hajnowski bierze udział w Pucharze Maratonów Polskich 2002. Walcie tam za rok jak w dym.