2013-06-22
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Jak z zawodnika stałem się kibicem mimo woli (czytano: 1290 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: www.powolniak.Bloa.pl
To był mój najsmutniejszy weekend biegowy. Dwie bardzo ważne dla mnie imprezy, z krótką przerwą na sen miały mi dostarczać hormonów szczęścia niemal przez 24 godziny. Na I Nocny Półmaraton Świętojański we Wrocławiu zapisałem się niemal od razu, jak tylko pojawił się na internetowej tablicy ogłoszeń korzystając z atrakcyjnego pakietu opłaty startowej połączonej z jesiennym maratonem. Rzut okiem na mój kalendarz startów skorygował moje zapędy w truchtaniu, albowiem okazało się, że po biegu mam tylko kilka godzin snu i o świcie muszę wyruszyć do Krainy Wygasłych Wulkanów. Czterogodzinny limit czasowy w półmaratonie pozwalał mi na start w kategorii Nordic-Walking. Do tej pory tylko raz w życiu przeszedłem z kijami ponad 21 kilometrowy dystans w Biegu na Jawornik w Złotym Stoku w ubiegłym roku z czasem (03: 37: 14). Tam była to jednak trasa typowo krosowa przez polne i leśne ścieżki w górę i w dół, a tu we Wrocławiu, w moim ukochanym mieście, sam równiutki atestowany asfalcik dający wielką szansę na rekord życiowy. Mój apetyt na ten wynik został dodatkowo wzmożony niedawnym sukcesem w Mistrzostwach Wrocławia w Nordic – Walking na dystansie 10 km, gdzie po 4 latach, jakie minęły od Mistrzostw Polski w Nordic – Walki w Złotoryi, wynikiem(01: 26: 49) ustanowiłem swoją nową życiówkę.
Najkrótsza noc w roku, noc Świętojańska - święto ognia, wody, słońca i księżyca, urodzaju, płodności, radości i miłości – zapowiadała się pogodnie i ciepło .Około 17.00 wyszedłem z domy z kijami pod pachą. Słońce skapane w czystym błękicie nieba rozlewało swoją świetlistość na miasto obfitymi i jeszcze gorącymi promieniami. Wszystko zdawało się sprzyjać tej nowatorskiej w naszym mieście imprezie. Był dobry czas, dobra pogoda i dobre miejsce.
Przy wejściu na stadion pewna para robi zdjęcia i nagle pani zwraca się do mnie: „Witam, pana powolniaka! Niestety, nie rozpoznaje w tej miłej parze nikogo z moich znajomych. Musiałem chyba mieć bardzo zdziwioną minę, bo pan pospieszył z wyjaśnieniem, że czasem czytują mojego blog i relacje z biegowych imprez w nim zawarte. Nie powiem, zrobiło mi się miło. Nie sadziłem, że facet, który zawsze zajmuje jedne z końcowych miejsc w klasyfikacjach zawodów też może być rozpoznawalny. Z tego spotkania mam nawet zdjęcie, za które bardzo dziękuję .
Stoję właśnie w tym pięknym miejscu. Na samym końcu peletonu. Jest nas z kijami kilkanaście osób, ale panów tylko 5. Dwóch poza moim zasięgiem – znane nazwiska – ale z dwoma mógłbym, a nawet powinienem podjąć rywalizację o trzecie miejsce.
Coś jednak jest nie tak. Mija kilkanaście minut. Krąży jakaś pogłoska, że poważny wypadek na trasie uniemożliwia start. O 20.30 komunikat: start przełożony na 21.00 Rozchodzimy się. Jedni siadają na trawnikach, inni wręcz przeciwnie - biegają zapobiegając „ostygnięciu”. Wszystkich tną niemiłosiernie komary, a mnie martwi jeszcze jedna plotka: trasa z całą pewnością będzie zamknięta o 24.00. Z kijkami nie dam rady zmieścić się w takim limicie czasowym. W nadziei, że to tylko plotka ponownie ustawiam się na końcu stawki, ale kiedy mija kolejne pół godziny oczekiwania, podczas którego niosła kolejna wieść z czoła peletonu, że zawody mogą być w ogóle odwołane, poważnie rozważam myśl o rezygnacji z udziału w tej imprezie. Już nie mówi się o wypadku, a raczej o wpadce ze złym oznakowaniem trasy. Wierzyć mi się nie chce. O 21.40 rezygnuję ze startu. W „depozycie” ściągam numer startowy, biorę swój plecak i idę do domu. Trzeba się wyspać przed drugim biegiem. Po drodze słyszę komunikat dyrektora biegu o definitywnym odwołaniu zawodów. Dyrektor wygwizdany. Przedzierając się przez tłumy kibiców podążam wolnym krokiem w stronę wyjścia i nagle słyszę jakieś poruszenie w peletonie, który wcale się nie rozchodzi tym razem, lecz wręcz przeciwnie, konsoliduje zwiera szeregi i ….rusza. Niesamowite! Rusza do biegu, jak gdyby nic się nie stało. Pada nawet salwa z pistoletu, mam nadzieje, że ze startowego. Tłum kibiców zareagował niemal błyskawicznie: ogromna wrzawa, oklaski i te okrzyki, ‘‘Jesteście wspaniali”, „Jesteście wielcy”, „Brawo”…Gdybym nie miał tych kijów, pobiegłbym z nimi. Nie chcąc przeszkadzać maszerowałem poza trasą towarzysząc biegaczom, co chwilę jednak przystawałem i też biłem brawo. Bardzo symboliczny wydźwięk miało „puszczenie” biegaczy przejściem podziemnym. Jak przystało na nielegalność, bieg zszedł do podziemia. Stałem się kibicem przez całą drogę aż do Galerii Dominikańskiej, gdzie wsiadłem do ostatniego już tramwaju. Tramwaj jednak stał i czekał…czekał….czekał…..nie usłyszałem ani jednego słowa żalu, skargi czy goryczy ze strony pasażerów, wręcz przeciwnie, wszyscy patrzeli i podziwiali, ja również. Tylko na początku obawiałem się, co zrobi nasza kochana policja, a ona okazała się naprawdę kochana – asekurowała i zabezpieczała biegaczy jak tylko mogła najlepiej. Nikomu nic się nie stało. W to prasłowiańskie święto Kupały wszyscy z wyjątkiem organizatorów zdali egzamin. Na pamiątkę została mi koszulka z biegu, który niby był, a jakoby go nie było. Medal też mogłem sobie wziąć, ale nie zrobiłem tego. Mnie się on nie należał.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |