I stało się... właśnie dobiegłam do mety mojego drugiego maratonu w Krakowie. Po jesiennym debiucie na dystansie 42km i 195m niemal od razu zaczęłam planować start wiosenny. Na Kraków namówiła mnie Iwona: „Przyjeżdżaj, ja będę ci kibicować!” Prawda, że trudno odmówić takiemu zaproszeniu?
Do Krakowa przyjechałam razem z mężem, już w pociągu spotkaliśmy maratończyka. Jeszcze przed południem odebrałam pakiet startowy, później poszliśmy na spacer ulicami, którymi miałam nazajutrz pobiec. Na wieczorne Pasta Party nie dotarłam, ale słyszałam, że była dobra zabawa.
W niedzielę rano na miejsce startu zmierzaliśmy w towarzystwie Rafała, który debiutował w maratonie. Niebo było bez chmur, zapowiadało się ciepło a nawet bardzo ciepło. Szliśmy optymistycznie nastawieni. Na Błoniach znajdowało się mnóstwo ludzi, nic dziwnego, skoro w tym roku zaplanowało udział ponad dwa tysiące ludzi, dodatkowo przybyli kibice oraz uczestnicy biegu na 4km, panowała naprawdę świąteczna atmosfera.
I chyba to sprawiło, że postanowiłam podążyć za marzeniem i na starcie ustawiłam się w grupie biegnących na cztery godziny. Drużynę prowadził Staszek, w ręku dzierżył tabliczkę z napisem 4.00, przed startem podpowiedział co robić, gdy bolą mięśnie, dał jeszcze kilka innych wskazówek.
Później na trasie jego rady wielokrotnie mnie ratowały. Podał czas jaki planuje z nami osiągnąć na półmetku, kazał pić wodę i jeśli zdążymy na banany, to oczywiście koniecznie trzeba jeść. Na szczęście to był żart, bo owoców nie zabrakło. Bardziej doświadczeni biegacze mówili, iż wystarczy dobiec do czterdziestego kilometra, gdyż dalej poniesie adrenalina. I stało się…wystartowaliśmy.
Zobaczyłam na starcie męża, to dobry znak- pomyślałam. Najpierw okrążyliśmy Błonia , dostrzegłam koleżankę, która ściągnęła mnie do Krakowa, życzyła mi powodzenia. Ruszyliśmy zwartą grupą na Rynek. Nieopodal Barbakanu był kanciasty trakt, na szczęście organizatorzy zadbali o nasze nogi; ten odcinek pokryto gumową matą.
Ale na Rynku spotkała nas niezbyt miła niespodzianka, cicha publiczność. Przy barierkach odgradzających trasę maratonu stali ludzie i milczeli. Nie tylko ja byłam zdziwiona, czyżby zaniemówili? Mój mąż czekał tam na mnie i opowiadał , że gdy przebiegali pierwsi zawodnicy, to jeden z nich właśnie skończył pić i rzucił kubek. W tym czasie ktoś powiedział „ Zobacz, jaki niegrzeczny, pobiegł i rzucił kubek na ulicę”. Przez całą trasę, kibice oszczędnie zagrzewali do biegu, nieliczni coś krzyczeli.
Widziałam Włochów i Francuzów, którzy jeździli na niektóre odcinki trasy by zobaczyć swoich, podobnie robił mój mąż. Cieszyłam się, że miałam swoich kibiców, bo oprócz męża przyszła jeszcze koleżanka i kuzyn oraz kibic kolegi Rafała, więc co jakiś czas, ktoś z nich mnie mobilizował. Chociaż jako kobieta otrzymywałam co jakiś czas oklaski od mijanych ludzi, szczególnie w Nowej Hucie i nad Wisłą. Dziękuję Wam, to dodawało energii.
Z Rynku pobiegliśmy w stronę Wawelu, tam trzeba było pokonać wzniesienie; później trasa prowadziła nad Wisłę. Kuba kontrolował czas, w jakim pokonywaliśmy pierwsze kilometry, czułam się bezpiecznie. Nie musiałam sama zaprzątać sobie tym głowy.
Mogłam spokojnie biec i cieszyć się maratonem, bo przecież o to chodzi. Kilometry zostały wypisane na ulicy, więc można było je zobaczyć dopiero, gdy dobiegło się na to miejsce. Jedynie trzydziesty piąty dodatkowo oznakowano tablicą, widoczną z daleka.
Gdy minęliśmy dziesiąty kilometr, zauważyłam że wracają już niektórzy rolkarze, to jest dopiero szybkość! Słońce przypiekało coraz mocniej, niestety nie miałam nakrycia głowy, mimo iż w pakiecie każdy zawodnik otrzymał oprócz koszulki również białą czapkę z daszkiem. No cóż, musiałam sobie jakoś radzić, ponieważ prawie cała trasa była nasłoneczniona.
W stronę Nowej Huty udało mi się trzymać w zasięgu grupy biegnącej na cztery godziny. Przez chwilę nawet biegłam trzymając tabliczkę z napisem 4.00. Zaufali mi, że dam radę, dzięki. Ale zaczęło do mnie docierać , iż nie dobiegnę z nimi do mety. Po drodze wypatrywałam stanowisk z wodą , na każdym rozdawali nasączone gąbki, można było też zabrać wodę w butelce, polewając się tak radziliśmy sobie na trasie z rosnącą temperaturą.
Półmetek przywitałam czasem, takim jaki Staszek zaplanował na starcie. W Nowej Hucie grała kapela, nieco oddalony od drogi, ale słychać było muzykę i od razu lepiej się biegło. Minął mnie maratończyk- znajomy z pociągu, machnął ręką, rzucił kilka słów otuchy i pognał dalej.
Po trzydziestym kilometrze zwolniłam. Na przemian szłam i biegłam. Wcześniejszej prędkości już do końca nie udało mi się osiągnąć. Na szczęście co jakiś czas widziałam męża, robił mnóstwo zdjęć. Nad Wisłą spotkałam kolejnych biegaczy z naszego regionu, później dotarłam na Błonia, ale czekało mnie jeszcze jedno okrążenie.
Meta ciągle była w zasięgu wzroku i to ułatwiło mi pokonania ostatniego odcinka. No i ta adrenalina od czterdziestego kilometra. Powoli zbliżałam się do mety, jeszcze jedno stanowisko z wodą.
I udało mi się, ukończyłam bieg. Na mecie otrzymałam piękny medal , gratulacje, prezenty od moich kibiców. Jestem zadowolona z wyniku 4.25.48
|