2022-02-03
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Ciągle pada... (czytano: 1068 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: https://www.youtube.com/watch?v=59x02BzI2UA
Czy jest lepszy czas na start na 50km na orientację niż ostatni weekend stycznia, po trudnych tygodniach zaliczeń, nie w pełni przespanych nocach, w przeddzień finału WOŚP, w którego organizacji pomagam, i to jeszcze w momencie przechodzenia nad Polską frontu Nadia? No i na Śnieżnych Konwaliach, które zawsze były dla mnie niełatwe, bo nawet zdarzało się przekraczać 5h na trasach TP25? Nie ma, prawda? No właśnie. Zapowiadała się naprawdę ciekawa zabawa. ;)
Standardowo, jak to na TP50, moim planem minimum było dotarcie do mety przed zmrokiem. Niestety start był nie o 8:00, a o 9:00, więc miałem chyba max. 8h na całość. Na wszelki wypadek oczywiście do plecaka zapakowałem czołówkę i zapasowe baterie, ale z nadzieją, że się nie przydadzą. Do tego dorzuciłem kompas, smycz i spore zapasy jedzenia i wody, by nie skończyć jak na Wildze, i autobusem dotarłem na start.
Podczas odprawy technicznej powiedziano nam, że zbliża się front pogodowy i warto rozważyć ewentualne skrócenie trasy, by bezpiecznie dotrzeć do mety. Takie komunikaty z jednej strony potrafią zmotywować, z drugiej wskazują, że jednak warunki nie były łatwe. Zresztą widząc, co się zapowiada, i znajdując na FB imprezy zdjęcie jakiegoś bagna, na którym niby miał być któryś punkt, nawet miałem myśli o odpuszczeniu startu, ale na szczęście udało się przegnać je precz.
Krótko przed dziewiątą dostaliśmy mapy. Aż trzy. Punkty rozsypane jakby przypadkowo, więc nie dało się ich sensownie połączyć. Jako potrójnie szczepiony miałem nadzieję, że ominą mnie ciężkie przebiegi, ale mapy kazały w to wątpić (żart słowny ze szczepieniem w niemieckim oryginale brzmi lepiej).
9:02 – organizatorzy pozwolili wyruszyć na trasę. Padało coś mającego właściwości i deszczu, i śniegu, w proporcjach nieokreślonych. Wiało. Już po stu metrach opuściliśmy asfalt i zaczęło się błoto. Warunki były, krótko mówiąc, wstrętne.
Na początek była mapa BnO 1:15000 z aż 25 punktami. Część postanowiłem zaliczyć teraz, a część zostawić na później, po zaliczeniu punktów z dużej mapy 1:50000 i z drugiej mapy BnO 1:15000.
Najpierw skierowałem się spokojnym tempem razem z chmarą innych biegaczy na PK3, umiejscowiony na brzegu bagienka. Jak to zwykle na początku imprezy, wystarczyło kierować się tam, gdzie było tłoczno, i szybko udało się trafić w punkt. W lesie na szczęście mniej dawało się odczuć wiatr – ale śnieg z deszczem nie odpuszczały.
Aby dotrzeć do PK2 (znowu brzeg bagna), trzeba było przebyć jakąś małą rzeczkę. Trochę mi zajęło szukanie dobrego miejsca (tzn. z dość mocnymi zwalonymi pniami), ale udało się przejść ją na sucho. Tyle że niepotrzebnie – na jej drugim brzegu było trzęsawisko, więc szybko przemoczyłem stopy. No nic, przy tej pogodzie było to nieuniknione.
Sam lampion PK2 był dostępny dość łatwo. Po podbiciu się ruszyłem na zachód ku PK1. Ujrzawszy lampion po drugiej stronie mokradeł postanowiłem je okrążyć i dojść do punktu od zachodu. Jakżeż się zdziwiłem, gdy się okazało, że stamtąd od punktu też oddziela mnie tafla wody... Zrozumiałem, że opis punktu "wyspa na bagnie" nie jest przesadzony. ;) Było tam kilka osób, wszyscy pełni zwątpienia, w końcu jedna z nich ruszyła dziarsko w bród, dzięki czemu przekonaliśmy się, że wody jest do kolan, ruszyłem więc też. Dno było miękkie, grząskie, gdzieniegdzie na powierzchni wody pływały cienkie tafle lodu – dziwnie się tam szło. A po wyjściu na wysepkę (kilka-kilkanaście metrów brodzenia) odczułem nawet nie zimno, a wprost ból stóp. Na razie był lekki, ale po podbiciu się i powrocie na stały ląd w ten sam sposób ból się wyraźnie nasilił. Niemal byłem przekonany, że trzeba wracać na metę, bo mi nogi odpadną. Na szczęście któryś z biegaczy przekonał mnie, że zaraz się nogi rozgrzeją i będzie lepiej – i miał rację, po kilku minutach już niemal zapomniałem o tym mokrym punkcie.
Kolejne trzy punkty, PK7, PK6 i PK5, znalazłem bardzo łatwo. Przy PK5 trzeba było poskakać nad rowami z wodą, mimo doświadczeń z PK1 nie chciałem znów moczyć nóg.
Z PK5 na PK4 pobiegłem jakimś dziwnym, chyba zbyt bezpiecznym wariantem drogowym, ale dzięki temu dotarłem do lampionu bezproblemowo. PK10 też wszedł szybko, a stamtąd zdecydowałem się polecieć na PK9 zamiast od razu na południe. Na dziewiątce zamiast lampionu był ZPK (zielony punkt kontrolny), czyli około metrowy słupek bez jaskrawych elementów, więc nie od razu widoczny. Trochę trwało, nim go znalazłem, i przy okazji zauważyłem, że kilka punktów, które planowałem na powrót, też miało mieć taką formę. To dodatkowo zmotywowało do ukończenia trasy przed zmrokiem.
Z PK9 niezbyt rozsądnym przebiegiem dotarłem do PK12, ukrytego w ruinach, a stamtąd, już nieco mądrzej, do PK11. Później prosty przebieg w okolice PK13, który znowu usytuowany był na wysepce na bagnie. Na szczęście dało się do niego dotrzeć suchą stopą. Dalej równie prosty przebieg do PK14, z przerwą marszowo-żywieniową po drodze, i podbicie ostatniego na razie punktu z tej mapy.
Podczas zmiany mapy obyło się bez problemów, dotarłem do jakiejś miejscowości, a w niej odbiłem w ścieżkę, którą pamiętałem z wycieczki rowerowej we wrześniu. Czekał mnie długi, dość prosty przebieg, który minął dość szybko, i, bliżej PK26, jakieś pokręcone drobne dróżki, które ostatecznie faktycznie dały kręty, niezbyt dobry wariant. Lampion, ku mojemu wielkiemu brakowi zaskoczenia, był na dużej wyspie między ramionami rzeczki. Jak się można domyślać, trzeba było do niego szukać (suchego) przejścia przez mokradła. Nie byłem tam pierwszy i dzięki temu mogłem niewyraźną wydeptaną w śniegu ścieżką trafić do brodu przy zwalonym drzewie i tak suchą stopą dotrzeć do punktu. Wyspę opuściłem tą samą drogą.
Śnieg się wzmagał.
Kolejny długi przebieg, do PK27, był banalny i dość błotnisty. Schodząc z niego musiałem się dobrze zlokalizować, bo trzeba było zmienić mapę na tę drugą 1:15000. Podobno – tak wynika z komentarzy uczestników na FB – coś było nie tak z orientacją tej mapy, ale chyba nie zwróciłem na to uwagi. Choć faktycznie w jednym miejscu wskazania kompasu w ogóle nie współgrały mi z mapą, ale zwalałem winę nie na nią, a na kompas. ;)
Pierwsze dwa punkty, PK31 i PK32, nie sprawiły problemu, choć przebieg między nimi wybrałem nierozsądny – na szczęście nie wynikła z tego duża strata. Później trzeba było jakoś dotrzeć do PK33, i to już nie przyszło lekko, bo ścieżki nie zgadzały się z mapą, a kompas pokazywał głupoty. Na szczęście po jakimś czasie udało mi się jakoś rozpoznać położenie i podbić się na punkcie. Do PK34 był prosty, drogowy przebieg, za to przejście do PK36 było kolejną ciekawą przygodą na mokradłach wzdłuż rzeczki. Postanowiłem zaryzykować i przejść rozlewiska w bród, starając się przy tym nie utonąć. Było sporo skakania między wysepkami, łapania się drzew, które okazywały się spróchniałe i od razu się łamały, ślizgania się na zwalonych pniach, zapadania się w błoto po kostki, ale po kwadransie stanąłem na drugim brzegu dolinki. Czyli jakieś 300 metrów od poprzedniego punktu. Powalające tempo.
Dalszy przebieg do PK36 był drogowy, niby łatwy, a i tak się zamieszałem i pomyliłem przecinki. Na szczęście szybko się naprostowałem i dotarłem do lampionu. To był najbardziej oddalony punkt od bazy, więc teraz już powinno być z górki. Niestety, za mną były niemal 4h biegania, więc nie byłem pewien, czy uda się wrócić przed zachodem słońca.
No i wciąż padało.
Aby dotrzeć do PK35, znów trzeba było przeskoczyć rzeczkę, ale tak wąską, że niemal nie sprawiła problemu. Później był gładki dobieg drogowy do PK37 i wreszcie pechowe mokradła między nim a PK38. Mając za sobą brodzenie w bagnie, moczenie nóg w rzeczkach i przygody w dolinie kilka punktów wcześniej stwierdziłem, że to przejście też powinno być łatwe. Niestety się myliłem. Rzeka była dość szeroka, kijem sprawdziłem dno, okazało się bardzo muliste, a nigdzie w zasięgu wzroku nie mogłem wypatrzyć jakiegoś miejsca zdatnego do przeskoczenia. Niestety, mając PK37 zaledwie sto metrów przed sobą, musiałem zatem pobiec naokoło, robiąc niemal dwa kilometry. Częściowo ze swojej winy, bo przeoczyłem jedno skrzyżowanie i pobiegłem nieco za daleko. Zdarza się...
Na PK37, pomny wydarzeń na Wildze, zrobiłem sobie leniwą przerwę, dolewając wody do bukłaka i zjadając coś większego. Zastał mnie tam jakiś inny biegacz, który zbliżył się tak niepostrzeżenie, że niemal wylałem wodę podczas przelewania. Gdybym ją wylał, to nie wiem, gdzie uzupełniłbym zapasy - raczej nie zdecydowałbym się na wodę z rzeczki/mokradeł. ;)
Po kilku leniwych minutach ruszyłem dalej, kierując się ku PK30 niby drogą, która tak naprawdę była szerokim i mokrym pasem błota, do tego płynącym, bo na podbiegu. Na szczycie, wśród nielicznych zabudowań odbiłem na las, a przy punkcie przeskoczyłem kolejny rów z wodą. Już nawet nie liczyłem, który. Liczyło się, że na sucho.
Do zaliczenia został łatwy PK29, do którego gładko dotarłem drogowo, i można było schodzić znowu na dużą mapę (1:50000). Kolejny raz trafiłem na ścieżki znane z wrześniowej przejażdżki, więc mogłem nieco odetchnąć. Dość bezproblemowo trafiłem do PK27 i się podbiłem, a następnie ruszyłem na południe, by znów wrócić na pierwszą mapę BnO i znaleźć ostatnie 10 punktów. Dopiero przy chyba trzecim kolejnym punkcie zorientowałem się, że miałem ich tu jeszcze nie 10, a 12. Dobrze, że doliczyłem się na czas - głupio by było dobiec na metę bez kompletu punktów przez nieuwagę...
Zmiana mapy znów nie sprawiła problemu, szybko zacząłem od PK24 i leżącego nieopodal PK25. Minęła szósta godzina biegu, zostało jakieś 1,5h do zmroku. Ale – i było to dziwne uczucie – przestało padać. Nietypowo.
Dobiegłem częściowo na przełaj do PK21, który też okazał się być słupkiem ZPK. Niełatwo tam było się podbić, bo karta startowa była już przemoknięta i bezpieczne umieszczenie jej w perforatorze sprawiało problemy – ale ostatecznie się udało. Później przełajem ruszyłem ku PK23 i drogowo ku PK22, bez problemu odnajdując oba słupki.
Wskoczyłem na drogę i ruszyłem na zachód w kierunku PK18. Zaskoczyły mnie zabudowania niezaznaczone na mapie, ale może było to jakieś nowe budownictwo. Mimo tych mylących budynków w dobrym miejscu udało się odbić na przecinkę i trafić do punktu. Zresztą, na tej części mapy robiło się tłoczno, bo byli tu też startujący na TP25, więc momentami można było się kierować ich pozycją. Ale i bez tego chyba bym dał radę.
Z PK18 drogą poleciałem do PK19, dalej drogowo i pod koniec na azymut do PK20, a stamtąd znów drogowo do PK15, choć sam słupek był ukryty w gęstych zaroślach i nie od razu go znalazłem. Była 15:45, więc niespełna godzina do ciemności. Sporo czasu jak na trzy punkty.
Ta myśl mogła mnie trochę rozproszyć. Przy PK16 nie wszystko mi pasowało do mapy, trochę się zamieszałem i trafiłem w złą część mokradeł. Na szczęście przypadkiem wszedłem na jakąś przecinkę, którą udało mi się zlokalizować na mapie, choć niezbyt blisko punktu – byłem jakieś 150 metrów na południe od niego. Dzięki temu udało mi się w końcu trafić do lampionu i mogłem spokojnie drogowo polecieć do PK17. Ten punkt, nad rowem z wodą, pod szpalerem drzew, bardzo ładnie się prezentował, zresztą pewnie brak opadów i rosnąca temperatura powietrza trochę poprawiły jego notowania w moim prywatnym rankingu.
Został ostatni punkt, PK8, też słupek ZPK. Dotarłem do niego bezpiecznie, wariantem drogowym, bo już szarzało i wolałem nie ryzykować biegania na azymut i szukania niczym niewyróżniającego się słupka stojącego w dołku gdzieś w środku lasu. O 16:21 udało mi się go znaleźć i podbić. Ucieszyłem się faktem, że znalazłem wszystkie 38 punktów przed ciemnością, i wróciłem do drogi asfaltowej, aby bardzo bezpiecznym wariantem wśród zabudowań pobiec do mety. Chyba krótszy byłby wariant przez las, w pobliżu pierwszych zaliczanych tego dnia punktów, ale wybrałem ten bardziej jednoznaczny w zapadających ciemnościach.
Ostatnie niemal 4km pokonałem w około 28 minut – nie jest to znakomity wynik, ale gdy się ma w nogach ponad 50km, a biegnie się w dużej części pod górkę i pod silny wiatr, to idzie jakoś trudniej.
O 16:49 zameldowałem się na mecie i oddałem kartę startową. Czas biegu 7h47m, dystans nieco ponad 57km. Przezmęczony siadłem w rogu i starałem się dojść do siebie, przy okazji zajadając smaczny obiad i bułkę słodką. Po niespełna godzinie ruszyłem w drogę do domu, nieźle marznąc w autobusie i tramwaju. Dzień później się okazało, że byłem trzynasty – mając na uwadze fakt, że to Śnieżne Konwalie, a obsada była mocna, uznaję to za przyzwoity wynik.
Podsumowując – impreza świetna, mnóstwo punktów, nie zawsze przyjemnie, ale dokładnie rozstawionych, ładne tereny, okropna pogoda, sympatyczna atmosfera, nawet stado saren gdzieś mignęło... Niemal wszystko na plus – ale pogoda to nie wina organizatorów. Śnieżne Konwalie jak zwykle trzymają poziom.
A przede wszystkim wyszedł z tego przyjemny czas na łonie natury. Miło było się przekonać, że nawet w takich warunkach można biegać w terenie.
Teraz czas na wracanie do pełni sił, a pod koniec marca kolejna pięćdziesiątka. W tym roku planuję wystartować przynajmniej w pięciu TP50, i zobaczymy, co to da w PMnO. W międzyczasie na pewno półmaraton poznański, może też maraton, kilka krótszych biegów – zapowiada się ciekawy sezon. Byle zdrowie dopisało.
PS. Dołączam link do muzyczki "Endless rain" ze starej gry "Dungeon Master II", dość chętnie krążyła mi po głowie w trakcie biegu.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |