„...na rok przed narodzeniem zmarła.”
Przypomniał mi się wers z popularnego w dzieciństwie wierszyka. Opis ten z pozoru bzdurny mam zamiar dopasować do sytuacji i okoliczności w jakich przyszło się rodzić „I Cracovia Maraton” /tak aby już w zupełności zalienować tę nazwę;-)))/
Na forum dyskusyjnym pojawiały się co jakiś czas opinie /zarzuty/, że wśród WIELKICH maratonów polskich obok Dębna, Wrocławia i Poznania powinno się wymieniać Maraton Krakowski. Wiec jeszcze się nie narodził a już Go chwalą! Ciekawa koncepcja. Jakby taki patent przenieść na codzienność można by np. aresztować i wsadzić do więzienia uroczą panienkę za to, że urodzi przyszłego seryjnego mordercę! Brzmi głupio ale taki tryb rozumowania samoczynnie się mi nasuwa.
W Polsce obserwuję kult rzeczy, które mają powstać; a to się buduje wspaniałą świątynie, a to buduje superszybkie połączenie Łodzi z Warszawą, a to powstaje kultowy film(?). No właśnie, w jaki sposób ustalić, że właśnie powstające dzieło jest kultowe?
Z punktu widzenia scenarzysty, reżysera pewnie jest /chyba, że pracując nad takim „dziełem” odwalają pańszczyznę/. O kultowym dziele możemy mówić wtedy, gdy treści zawarte w nim odciskają piętno na życie, na świadomość odbiorców dzieła. I tak bez wątpienia jako kultowy możemy uznać „Rejs”. Mnie osobiście film ten niczym nie imponuje, jednak określenia, całe zwrotu z powodzeniem przeniknęły do kultury masowej. Ale czy rysunek malowany w tej chwili przez graficiarza na ścianie garażu, który widzę z okna ma szansę stać się kultowym?
Dla niego osobiście pewnie tak, nawet podziwiam wandala bo co wieczór od tygodnie z wywalonym jęzorem dmucha na te ścianę kolejne opakowania farby. Nawet przez chwilę wahałem się czy aby w obywatelskim odruchu nie spowodować przerwania jego wysiłku twórczego przez „przypadkowo spacerujący” patrol policji. Obawy moje, że oto powstaje kolejna informacja „Widzew Miszcz i the bisciak” a „Legia ma wielu ojców” szybko zostały rozwiane. Powstał kolorowy, artystyczny (?) bohomaz skutecznie maskujący wcześniejsze bazgroły i niedoskonałości elewacji garaży. Jednak osobiście wątpię aby ów artystyczny wykwit wywarł jakąś kulturową rolę na choćby mieszkańców naszego osiedla.
Podobnie bawią mnie informacje o rozpoczęciu zdjęć przez reżysera do kultowej komedii „Zemsta”. No, „Zemsta” jako dzieło imć hr. Fredry bez wątpienia kultową jest! Ale czy interpretacja reżysera osadzona w scenerii zimowej- czas oceni. Niestety w chwili obecnej jakby za wcześnie na przenoszenie dzieła jeszcze powstającego do kanonów kina.
W podobną pułapkę wpadł Maraton Krakowski. Ledwo powstała strona internetowa tego przedsięwzięcia a już co bardziej krewcy krakowscy patrioci głosić zaczęli sukces „I Cracovia Maraton”. Należy uznać za sukces, że w ogóle podjęto trud przygotowania takiej imprezy jak maraton. Bo przecież ubiegłoroczne przygotowania zakończyły się fiaskiem a planowany maraton krakowski na 16 września 2001 okazał się falstartem. Tym bardziej zapał tudzież entuzjazm organizatorów jest godny najwyższego uznania. Okazuje się, że Kraków nie tylko Chodem stoi ale rozszerza działalność na bieg! A więc jak wypadła ofensywa na kolejne rubieże sportowo- rekreacyjnej rywalizacji?
Z małymi przebojami dotarłem do Krakowa. W samym Krakowie kiedyś dość często gościłem. Niestety są to czasy z minionej epoki, a Kroków w czasie mojej nieobecności zmienił się okrutnie. Przysłowiowo dość długo szukałem biura zawodów, bo tradycyjnie już zapominam zanotować sobie choćby adresu rezydowania biur organizujących biegi, wychodząc z błędnego założenia, że jak Karczmitowicz żyje takim biegiem robi to z nim całe miasto!!!
Ostatecznie trafiłem do biura zawodów, gdzie bez długiego wyczekiwania zostałem obsłużony przez sympatycznego woluntariusza, który podobnie jak ja żył tą imprezą. Niestety koszulki były już tylko w rozmiarach S i XL, więc wziąłem tym razem dla siebie nie dla żony. Ona i tak mi nie wierzy żeby na takim biegu akurat jej rozmiaru zabrakło. Nic to wiedząc, że po powrocie do domu i tak mam przechlapane zacząłem rozglądać się za noclegiem. Co prawda miałem ze sobą kalimatę i śpiwór ale jakoś nie miałem zamiaru z nich robić użytku. Ostatecznie nie zrobiłem!
Rano podniecony gorączka startową zmierzyłem sobie HR spoczynkowe i tu zabrzmiał pierwszy dzwonek. Dzień wcześniej wynik mierzony w podobnym czasie i okolicznościach /w łóżku tyle, że swoim/ był o 4 uderzenie niższy! We Wrocławiu był niższy o 7 uderzeń. Ale zwaliłem to na podniecenie założonym wynikiem 3:43:01. Wykąpałem się i w drodze na rynek zrobiłem sobie zakupy na Starym Kleparzu. Pogoda zapowiadała się pochmurna. Na rynku już unosił się zapach rozgrzewających mazideł i ogólna gorączka startowa choć do startu zostało 2h!
Z rozmysłem umieszczono przyczepę na depozyt i zaraz obok stały kartoniki na własne odżywki! Po oddaniu torby zostałem porwany w wir powitań, przedstawiania się, wspólnych i solowych zdjęć etc. Dał się odczuć klimat wielkiego wydarzenie, co tym bardziej jest godne odnotowania w takim mieście jak Kraków, który wiele rzeczy widział. Do pełni szczęścia chyba tylko brakowało aby zabrzmiał Stary Zygmunt z Nowym Sercem. Tak niestety się nie stało. Na kwadrans przed startem zostało całe towarzystwo biegacze zapędzone na linię startu na ulicy Grodzkiej. Tam komentator przedstawił faworytów, snując jednocześnie przypuszczenia, że może tu w Krakowie padnie rekord Polski. Z niewielkim opóźnieniem oddano sygnał do startu. Ruszyliśmy do boju ostrożnie żeby się nie nabawić na starcie kontuzji na wybrukowanych uliczkach Starego Rynku w Krakowie. Po opuszczeniu rynku doganiam Janka Golenia i razem już zbiegamy nad nabrzeże Wisły. Tam dostaję drugie ostrzeżenie. Jeszcze nawet 5km nie przebiegłem a rozpaczliwie się rozglądam za wodopojem! A przecież nie jest gorąco tylko powietrze stoi tak jakoś. Przy moście Dębnickim ten stan przestaje być śmieszny ale pamiętam z planu trasy, że tu niedaleko musi już być odbicie na Błonie a tam będzie wodopój. Drugie ostrzeżenie! Nigdy jeszcze na żadnym maratonie nie zaliczałem pierwszego punktu odżywczego „na stojaka”. A mam na sumieniu choćby ubiegłoroczne maratony w Lęborku, Pucku czy Gdańsku! Ale nic to zabieram gąbkę /takie przyzwyczajenie po Wrocławiu/ i doganiam Janka i biegniemy dalej. Opuszczając Błonie wita nas ...Słoneczko ale i w końcu rusza się coś w powietrzu i chłodzi nas lekki wiaterek. Biegnąc tak między domkami jednorodzinnymi jesteśmy dopingowani przez tubylców, którzy nawet wystawiają meble ogrodowe aby wygodniej przyglądać się widowisku jakie rozgrywa się przed ich oknami. A jedna starsza pani to nawet zagadnęła nas czy jeszcze będą murzyni. Pewnie, że będą przecież mają jeszcze jedno kółko do obiegnięcia. No i nieuchronnie dobiegliśmy do Mostu Zwierzynieckiego. Tam zrozumiałem co znaczą te lekkie podbiegi na mosty;-))) Na dystansie około 30-40m należało się wspiąć na wysokość około 3m. Dreszcze mi przeszły po plecach bo w informatorze przeczytałem, że różnica poziomów wynosi 25m. J
eśli miały by one mieś taką stromiznę to jestem ugotowany z moimi planami na ten maraton. Tak docieramy ponownie nad brzeg Wisły a słoneczko się zdecydowało, że mimo soboty odrabia dziś piątek z długiego weekendu i to na cały etat;-)))
W pewnym momencie odskakuję Jankowi ale nie dlatego, że biorę się do roboty ale przed nami jest kilku biegaczy a przed nimi pustka a mi się chce do WC a pamiętam z planu o kabinie około 15km. I organizatorzy nie kłamali była i czekała tylko na mnie! Potem z Jankiem zdobywamy drugie „niewielkie przewyższenie” czyli Most Kotlarski. Swoją drogą całkiem okazała konstrukcja, Janek podziela mój zachwyt. Zbiegając z mostu rozpędzamy się i pozdrawiamy znajomych na pierwszej z agrafek. Ten nawrót mnie zaskakuje, że prawie w miejscu trzeba wykonać zwrot o 180°. Potem jeszcze dwie agrafki podbieg i upragniony półmetek. Czas na półmetku 01:53:47 lepszy od Wrocławia o 2min a gorszy od planu o 1:30. Czyli jest ok. Tylko trzeba się zabrać do roboty. Niestety opuszczając rynek wpierw włazi mi taśma odgradzająca między nogi a zaraz potem jakaś pani ukradkiem przechodząc pod inną taśmą ciągnie za sobą całe te ogrodzenia z taśmami i bramkami przewracającymi się wprost pod moje nogi! A gdzie byli porządkowi? W wyniku tych manewrów nagle m zaczął zegarek pipkać. A to był znak, że przekroczyłem zadaną sobie strefę, NA 22KM!!!!!!! Co się stało? Biegnąc nadbrzeżem Wisły męczę się okrutnie. Na 25km postanawiam dłużej się posilić i napoić. Janek natomiast idzie do przodu. Ten to ma zdrowie, myślę sobie. Opuszczając punkt nie mogę jakoś biec w swoim rytmie. Kryzys wydaje się mnie nie opuszczać i tak się męczę w marszobiegu przez całą prostą równoległą do ulicy 3-go Maja. Na końcu jednak doganiam Janka. Biegnąc wzdłuż Rudawy dajemy sobie solidarnie zmiany bo wiaterek dmie wprost w twarz. Mnie w tym czasie kryzys opuszcza i zaczynam kalkulować jaki mogę mieć czas na mecie. W tym tempie wychodzi mi czas w granicach 3:50- 3:52. Co mnie wcale nie satysfakcjonuje. Dziele się z Jankiem swoimi rozterkami i dalej kalkuluję. Tak dochodzimy do Jurka „Ścigacza” Ciby, który trasę pokonuje raźnym marszem. Wymieniamy kilka uwag natury ogólnej czyli cholerna pogoda a ja w tym podejmuję decyzję, o huzarskiej szarży na wynik 3:43:01. Z wyliczeń wychodzi mi, że jak nic się nie wydarzy /tzn. skurcze/ to sił powinno mi starczyć do 40 a może 41km a potem niesiony nie wiem czym /dopingiem???/ powinienem dobiec na czas 3:44. I ruszam początkowo idzie mi jak po grudzie ale się rozkręcam i mimo wzrastającej szybkości HR mi nie wzrasta a mijani kolejni biegacze tylko mnie dopinguję do jeszcze większego wysiłku. 35km osiągam z czasem o jak dobrze pamiętam ponad 1:30 minuty lepszym od planu. Punkt odżywczy zaliczam w biegu i nie zwalniając gnam w kierunku Mostu Kotlarskiego. U podnóża widzę na moście znajome sylwetki zawodników z Mety więc gonię za nimi. W pewnym momencie mijam Profesora Kołdkę, czuję się znakomicie i... Skurcz! Rozciągam go szybko lekko masuję i ruszam dalej 200m i powtórka. Dalej go rozciągam ale tym razem jest to skurcz głęboki i nie tak łatwo go przepędzić a był to już 37 km. Niestety w tą sobotę to już nici z biegania. Korzystam z punktu masarzu. Niestety ten masarz to chyba nie było to czego mój mięsień dwugłowy uda potrzebował. Marsz nawet szybki ok. ale nawet lekki trucht i skurcz. Mija mnie sympatyczna Poznanianka Agnieszka Adamczak i podrywa mnie do boju. Ja próbuję rozmową zwrócić moją uwagę na wszystko oprócz mojej nogi ale nic z tego. Po około 1km biegu z Nią odpuszczam tak gdzieś na skrzyżowaniu z ulicami Podzamcze i Stradomską. Do mety niedaleko szans na przyzwoity czas nie ma. Na rynku odzywa się jednak radość z kolejnego pokonania własnych słabości, instynktu samozachowawczego i kolejnego udowodnienia sobie własnej męskości /vide syn, drzewo, dom i maraton;-))/ co podrywa mnie do biegu. Ścigać się nie mam z kim bo przede mną pusto i za mną podobnie więc próbuję poderwać tłumy do aplauzu. Niestety chyba trybun ludowy to nie moja karma. Na mecie medal, podobny do Wrocławskiego ale mi szata graficzna wrocławskiego bardziej odpowiada. Rzecz gustu. Pytam się obsługi gdzie są prysznice- nic o tym nie wiedzą. Ale widzę, że akurat przy masarzach nie ma dużej kolejki, skwapliwi korzystam z tego dobrodziejstwa. HM co za ulga- to tygrysy lubią najbardziej. Pobieram torbę z przyczepy i tak zakończył się dla mnie maraton w Krakowie. Wracając do Łodzi sól we włosach przypomina mi o zwycięskiej walce z.... no właśnie z kim?
OCENA
Ocena imprezy biegowej jest zagadnieniem złożonym. Zawsze należy taką odnieść do czegoś, do innej imprezy biegowej z jakiegoś powodu podobnej. Nie będę porównywał tego maratonu do biegów w Poznaniu czy Wrocławiu. Nie w tym roku. Pomimo hymnów przed biegiem nie można debiutanta równać z instytucjami bazującymi na wieloletnim doświadczeniu /w Poznaniu Hansaplast takowe ma a Wrocław nie wymaga chyba objaśnień/. Tym bardziej nie można porównywać Krakowa do Dębna czy Lęborka. Nie te częstotliwości. W trakcie biegu ze względu chyba w pierwszym rzędzie nasuwało mi się porównanie do Maratonu Solidarności. Czytając wywody w rankingu i w dyskusjach utwierdzam się w przekonaniu, że porównanie taki jest zasadne.
Na pierwszy ogień niech pójdzie sprawa rażącej dysproporcji w nagrodach dla facetów i Pań. W Gdańsku takowa istnieje, lecz w Krakowie chyba ustanowiono niechlubny rekord świata. Zwycięzca wśród panów dostał nagrody o wartości będącej 55-krotnością tego co dostała najlepsza z pań. Tj mniej niż 2% tego co dostał Pan. Ba mało tego była to wg danych z ubr najniższa nagroda w Polsce dla Pań w Polsce. Wynik uzyskany przez panie nikogo nie powinien dziwić. A taką jawną niesprawiedliwość daję pod osąd organizacją feministycznym. Podejrzewam, że taka dysproporcja raziłaby nawet zwolenników przeznaczenie garopochodnego naszych dzielnych Pań. Sprawy nie jest w stanie przysłonić nawet fakt, wyznaczenie dla pań takiej samej ilości kategorii wiekowych. W przyszłości proponuję aby imprezy z takim skandalicznym podejściem do sportu kobiecego dyskryminować czy napiętnować. Nad sprawą nie należy przejść obojętnie panowie biegacze!!!
Inna sprawa to określenie profilu trasy. Dyrektor maratony w porannej audycji radia Plus podał, że trasa jest prosta(!) i szybka. Spodziewał się najlepszych wyników w Polsce w tym roku. No to zobaczmy co osiągnęliby zwycięzcy CM na innych trasach biegowych w Polsce.
Zwycięzca Cracovia Maraton w Maratonie Dębna zająłby dopiero 7msc a we Wrocławiu 5-6msc. Więc o co chodzi? Jak wiadomo statystyka nie kłamie więc przyjrzyjmy się ilu zawodników miało czasy poniżej 3h jaki czas miał zawodnik z poz 100 i jaki zas miał zawodnik dokładnie z środka stawki:
1. 41 zawodników miało w Krakowie czasy poniżej 3h /w Dębnie i we Wrocławiu odpowiednio 44 (!) i 123/;
2. 100 zawodnik w Krakowie osiągnął czas 3:14:32 /odpowiednio 3:17:02 i 2:56:37(!)/;
3. W Krakowie środek stawki wyznaczał czas 3:52:01 /odpowiednio 3:24:23 i 3:32:51/
Wyniki Pań p
ominę bo mamy tu do czynienia z manipulacją organizatorów co niestety obniżyło poziom rywalizacji Pań, sprawę poruszyłem powyżej.
Wnioski jakie nasuwają się z takiego materiału można interpretować w dwójnasób: albo w Krakowie mieliśmy do czynienia z jakąś farsą a organizatorzy zamiast gwiazd zaprosili pozerów, albo coś nie tak jest z trasą! No właśnie w kalendarzu na 2002r. PSB o trasie maratonu krakowskiego czytam, cytuję:
„Płaska, przewyższenie ok. 25m, 2 pętle o nawierzchni asfalt ( na każdej pętli 0,9km kostki brukowej” Więc może ta kostka? W tej samej publikacji czytam o maratonie Dębno, cytuję:
„Lekko pagórkowata...”. Jeśli więc organizatorzy biegu w Dębnie określili „swoją trasę” jako „lekko pagórkowatą” to organizatorzy biegu w Krakowie powinni użyć określenia „płaska ze sztywnymi krótkimi podbiegami o wznosie około 10% i kręta (5 nawrotów o 180° na pętli)” i jest ok. Nikt poważny nie miałby żadnych pretensji tudzież postronny obserwator nie utyskiwałby nad mizerią osiąganych wyników przez czołówkę. Tak na marginesie Kobiecy zwycięzca maratonu londyńskiego wygrałby maraton w Krakowie. Wiadomo przecież, że jeśli np. ktoś jedzie na Jungfrau-Marathon, to nie po życiówkę! Podobnie sprawa się ma np. w Polsce w Pucku wszyscy wiedzą, że trasa jest tam mordercza ale nikt tego nie kryje . W Krakowie organizatorzy zrobili wielu z nas bolesnego żarta. Moim zdaniem wynik osiągnięty przez Kenijczyka na tej trasie ma szansę zostać przez dłuższy czas rekordem trasy.
Sprawa nawrotów jak się wydaje jest czynnikiem determinującym o takim a nie innym charakterze trasy. Mnie jeszcze w tej chwili bolą kolana! Jeśli ktoś narzekał na nawroty we Wrocławiu jest niepoważny i zapraszam do Krakowa. Jest to najbardziej arytmiczna trasa w Polsce. W żaden sposób na niej nie można biec jednym tempem. Jednak ma ona swoje zalety i powinna być znakiem firmowym tego maratonu, tym samym organizatorzy nie powinni z tego robić tajemnicy i otwarcie mówić o trudnościach na trasie! Bo przecież miło jest biec nabrzeżem Wisły i rozkoszować się tłem Wawelu /w końcu to maraton „z historią w tle”/. Biec przez całkiem ładne mosty i najwspanialszą starówkę w Polsce w mieście stanowiącym „perłę renesansu”.
„Wszystko jest trudne zanim stanie się łatwe”- jak powiedział bodaj Fuller. Myślę, że maraton krakowski może stać się następną wizytówką tego miasta i powodem do dumy jego mieszkańców. Tu muszę zaznaczyć, że kibiców jak na warunki polski na trasie było całkiem sporo, a proszę pamiętać bieg rozgrywano w sobotę- PRACUJĄCĄ SOBOTĘ za piątek z długiego weekendu!!! Niektórzy z kibiców jak choćby pan z córką stał na Błoniach od początku i jak byłem na Błoniach przy drugiej pętli nadal stał i razem zagrzewali nas do walki. Ja osobiście nie słyszałem żadnych utyskiwań ze strony autochtonów na utrudnienia a tym bardziej żadnych chamskich epitetów! Rzecz w Polsce poza Dębnem i Lęborkiem niespotykaną!
Wokoło Maratonu Krakowskiego jest dobry klimat i nie wolno go zepsuć. Nie psują go Mugole /nie biegacze/ więc nie psujmy go my. Bieg ma ewidentne potknięcia wieku szczenięcego, które przy obecnym zaangażowaniu organizatorów i profesjonalizmie Pana Roberta więcej się nie powinny powtórzyć.
Kiedyś śpiewano w „Piwnicy pod Baranami”: „Nie przenoście nam stolicy do Krakowa”. Jak się wydaje stolicy nikt nie przeniesie do Krakowa. W tym roku Kraków również nie zostanie Maratońską Stolicą Polski. Ale jest na dobrej drodze aby uzyskać takie miano. Wtedy nie wiem jak się Pan Robert pokaże w „Piwnicy” i to nie mój problem, ale szczerze mu tego życzę aby z takiego powodu w Krakowie miał przegwizdane!!!
Jacek KARCZMITOWICZ
vicelejwoda www.maratonypolskie.pl
Ołowianonogi chorąży czerwonej latarni.
Ps.
Jakby ktoś miał wątpliwości to ja również powinienem być bardzo niezadowolony z maratonu. I jestem ale nie na organizatorów a na siebie! W Krakowie ostatecznie pogrzebałem: Szanse na najrówniejszego maratończyka i wyjazd do Pragi. Ale taki jest sport i w tym tkwi jego piękno, że istotą sportu są porażki. W punktacji na najrówniejszego maratończyka do 8 punktów z poprzednich dwóch maratonów muszę sobie dodać z 1000 z Krakowa;-)))