Zgodnie z wieloletnim zwyczajem 18 stycznia 2004 roku na warszawskiej Chomiczówce rozegrano dwa biegi: VIII Bieg Chiński na dystansie 5 km i XXI Bieg Chomiczówki na 15 km. Właściwie wszystko odbyło się według utartego schematu, na podkreślenie zasługuje jednak wyjątkowo w tym roku sprawne przeprowadzenie tego złożonego przedsięwzięcia. Pamiętajmy, że tu nie robi się biegu w środku lasu, lecz w sercu wielotysięcznego osiedla mieszkaniowego, z wykorzystaniem jego infrastruktury lokalowej, porządkowej i komunikacyjnej, ale też z licznymi problemami do rozwiązania.
Biegaczy było tym razem ok. 400. Przy organizacji zgrać musiało się wiele instytucji: władze miasta i dzielnicy, szefowie gminnych komórek sportowo-rekreacyjnych, przedstawiciele ambasady ChRL, policja, straż miejska, harcerze, udostępniające lokale władze spółdzielni mieszkaniowej i gimnazjum, komentator, dyrygent i reżyser ceremonii zakończeniowej oraz przedstawiciel mediów w jednym (czyli red. Zieliński), obsługująca biuro zawodów i wyniki profesjonalna firma Andycom, i wreszcie koordynująca oraz wykonująca najważniejsze zadania, równie profesjonalna firma organizacji imprez sportowo-rekreacyjnych „G.J.”. Prawdziwe pole minowe, które tym razem trafiło się naprawdę dobrym saperom.
Pogoda uśmiechnęła się do biegaczy. Jeszcze kilka dni wcześniej aura straszyła nas wizją oblodzonych lub tonących w błocie jezdni, ale na szczęście lód stopniał albo został usunięty z trasy biegu. Słońce jeszcze wczoraj całkowicie ukryte za chmurami dziś ukazywało się biegaczom od czasu do czasu, oczywiście nic nie padało, wiatr też nie był specjalnie dokuczliwy. Biegliśmy po miejscami suchym a miejscami mokrym asfalcie, ale bez lodu i większych kałuż.
Biuro zawodów przy ul. Pabla Nerudy działało sprawnie, bez kłopotu odnaleziono moją kartę wygenerowaną z internetowego formularza zgłoszeniowego. Sprawdziłem dane, podpisałem, uiściłem 5 zł (na cel charytatywny), dostałem numer startowy z agrafkami. Następnie, podyskutowawszy chwilę ze znajomymi, udałem się w okolice startu Biegu Chińskiego. Zgodnie z tradycją pięć najlepszych uczestniczek tego biegu nagrodzonych będzie możliwością udziału w sztafecie maratońskiej w Chinach, więc odsetek pań jest tu wyjątkowo wysoki. W Chińskim wzięło udział 101 biegaczy płci obojga. Wystartowali o 10.00.
Przechodzę w stronę ul. Conrada i dołączam do grupy kibicującej pod budynkiem gimnazjum, w którym mieściły się szatnie. Wśród biegnących widzę m.in. Anię Karłowicz, Alę Sakwę, Tadka Rutę, prowadzonego przez Stasia Osińskiego niedowidzącego Janka Michalika, Zygmunta Grzelaka, Janka Niedźwiedzkiego. Wszystkim bijemy brawo i zagrzewamy do walki, większość uśmiecha się w odpowiedzi. Kończy się kawalkada biegaczy, idę przebrać się do budynku gimnazjum. Tam w zamian za numerek oddaję swoje rzeczy harcerzowi z żółto-czerwoną chustą obsługującemu szatnię. Razem z Arkiem Rosińskim truchtamy w stronę miejsca startu na ul. Pabla Nerudy. Arek usprawiedliwia nieobecność znajomych biegaczy z WKB Meta Lubliniec ich udziałem w wyścigach psich zaprzęgów w Wiśle.
Na Pabla Nerudy gromadzi się tłum, co chwila spotykam kogoś znajomego, m.in. silną grupę reprezentującą sbbp.pl, Małgosię Butkiewicz, Tadka Spychalskiego, Andrzeja Radzymina, Sławka Redę. Słychać nagłośniną spikerkę red. Zielińskiego, który zarządza wspólne chóralne odlicznie przed startem. Szkoda, że nie ma jak przed rokiem „Rydwanów ognia” Vangelisa, nieoficjalnego hymnu biegaczy. O 11.00 ruszamy na znaną trasę, posiadającą atest PZLA. Po kilku zakrętach przebiegamy na drugą stronę ul. Conrada i biegniemy Bogusławskiego. W pewnym momencie jak jeden mąż wszyscy biegacze ścinają chodnikiem łuk ulicy, choć podejrzewam że atestowaną trasę poprowadzono jezdnią Bogusławskiego. Ale w tym miejscu nikt trasy nie pilnował, nie było też blokady w postaci plastikowej taśmy. Za to na skrzyżowaniu Bogusławskiego i Kwitnącej oznakowanie takie było. Pilnowano, żeby wszyscy biegli jak trzeba. I dobrze, bo w poprzednich latach często tu bywały ścinki.
Znowu docieramy do Conrada i przebiegamy na drugą stronę. Biegacze lawirują wśród tłumu wychodzącego z niedzielnej mszy, ale obywa się bez kolizji. Po odcinku chodnikiem wzdłuż Conrada (to tu przed godziną kibicowaliśmy przed gimnazjum) odbijamy w lewo na osiedlową uliczkę Dąbrowskiej, na której powtarza się sytuacja z Bogusławskiego: nie zabezbieczono taśmą skrótu chodnikiem, który ścinał łuk ulicy, i cała wiara bez wyjątków pobiegła chodnikiem zamiast jezdnią. Biegniemy pięciokilometrową pętlą trzykrotnie, więc w sumie ścinamy zakręty przynajmniej sześć razy. Kilkadziesiąt metrów od 15 000 trzeba odjąć, więc właściwie o ateście chyba możemy zapomnieć. Za to przy Leclercu dobiegamy zgodnie z zamierzeniem atestatora do Wólczyńskiej, a nie ścinamy dystans przez parking jak trzy lata temu. Tu słyszę dopingujących Zygmunta Grzelaka i Janka Michalika. Wybijają trochę z rytmu częste garby spowalniające, czasem też trzeba wskoczyć na krawężnik czy nawet zaliczyć kawałek trawnika. Ominąwszy Leclerca zamykamy pętlę w towarzystwie sporej i hałaśliwej grupy kibiców. Widzę Fredzia (Adama Kleina), robi mi zdjęcie (jego fotki z Chomiczówki można zobaczyć pod www.sbbp.pl). Czas na stoperze 22:30, nieźle. Zaczynam drugą pętlę.
Mamy trochę wewnątrzklubowej rywalizacji. Najlepszy galernik, Włodek Kwaśniewski, jest gdzieś w przodzie (ukończył z czasem ok. 1:02), ale zazwyczaj walczący z nim Mirek Cisek jest w moim zasięgu. Jeszcze na Bogusławskiego wyprzedziłem Anię Chmielowiec, przez jakiś czas trzy żółte koszulki posuwały się koło siebie. W końcu dopadłem i wyprzedziłem też Mirka. Przed drugim przecięciem Conrada wyprzedzam Leszka Gwiazdowskiego, koło gimnazjum dobiegam do Szymka Marciniaka w charakterystycznej kolorowej bluzie KB Olimp z Tomaszowa Mazowieckiego. Biegniemy kilkaset metrów razem, rozmawiamy. Wyprzedzony przed Conrada Sławek Reda dochodzi do nas, podrażniona ambicja Mirka Ciska też dała o sobie znać, bo przygazował i nas łyknął. Widzimy kibicującą dziś tylko z powodu długotrwałej kontuzji Ilonę Banaszek, ale biegnie za to jej ojciec. Koniec pogaduszek, trzeba walczyć z rywalami. Stopniowo dociskam, biegnie się dobrze, nic nie nawala. Pod Leclerkiem widzę truchtającego w przeciwnym kierunku Pawła Zacha. Drugą piątkę zamykam z czasem 45 minut, czyli tempo utrzymane.
Dochodzi do mnie wtedy zgubiona na początku biegu Ania Kowalewska i przez pewien czas biegniemy razem. Wykorzystywała żółte koszulki Galerii jako kolejne „przystanki” w przyspieszonej drodze do mety. Po kilkuset metrach tym razem to jednak ja odrywam się do przodu. Przed ostatnim już przeskokiem przez Conrada pozdrawiam wyprzedzanego Radka Wypycha, który przed dwoma tygodniami zaliczył maraton w Ostrawie, a dziś biegnie z przeziębieniem. Tu po raz kolejny walczę z Mirkiem Ciskiem i mu uciekam. W przodzie widzę zbliżającą się czerwoną koszulkę Jurka Stawskiego. On też już zaczyna finisz, ale dystans między nami powolutku się zmniejsza. Daje już o
sobie znać wyczerpanie, biegnę w grupie ale zauważam tylko czerwone wdzianko Jurka, tylko ono dla mnie teraz istnieje, muszę je doścignąć. I robię to przed ostatnim zakrętem, wyprzedzany Jurek jeszcze mnie zachęca do finiszowego przyspieszenia. Mnie wyprzedza za to na zakręcie, bardzo ostro finiszując, wyższy ode mnie przynajmniej o głowę nieznany mi wąsaty biegacz z którym dość równo biegłem ostatni kilometr. Ostatnia prosta, brama, czas ma wyświetlaczu 1:07:15, czytnik kodu kreskowego pika przy moim numerze startowym. Dziewczyny wkładają mi na szyję jajowaty medal na żółto-czerwonej wstążce i wręczają czerwoną reklamówkę z kalendarzem i słodyczami. Gratulujemy sobie nawzajem zaciekłej walki, wreszcie skończonej. Jakąś minutę zajmuje mi uspokojenie oddechu. Zrobiłem dziś życiówkę, najlepszy swój czas na 15 km. W XXI Biegu Chomiczówki wzięło udział 360 biegaczy.
Stajemy w szybko przesuwającej się kolejce po grochówkę, herbatę i pączka, konsumujemy to na świeżym powietrzu na stojąco (tu uwaga do organizatorów, że posiłek w zimie powinien być serwowany raczej pod dachem, bo często zaraz po biegu trudno coś jeść, a sprawą pierwszoplanową jest schowanie się przed mrozem i zmiana przepoconego ubrania na suche). Po posiłku idziemy do oddalonego o kilkaset metrów gimnazjum, odbieram bez żadnej kolejki ubranie z depozytu, jest też możliwość skorzystania z gorącego prysznica.
Imprezę wieńczy uroczystość zakończeniowa prowadzona przez red. Zielińskiego. Zawodowo wyglądają przy tym krzątający się z krótkofalówkami organizatorzy. Najpierw wręczone zostają nagrody w Biegu Chińskim, w czym uczestniczą m.in. przedstawiciele chińskiej ambasady, a Wojtek Grabowski ze sporą już wprawą wygłasza przemówienie, rzecz jasna w języku chińskim... Potem przychodzi kolej na zwycięzców biegu na 15 km. Wielu biegaczy dziwi trochę i rozczarowuje dublowanie nagród w klasyfikacjach generalnych kobiet i mężczyzn z nagrodami w kategoriach wiekowych, co powoduje, że te same osoby zgarniają wielokrotnie statuetki i nagrody rzeczowe. Red. Zieliński z TVP3 jednocześnie prowadzi i filmuje zakończenie, co miejscami wymusza duble, poznajemy też jego reżyserskie talenty. Nie obywa się bez groteskowych trochę sytuacji, kiedy to najstarsza uczestniczka imprezy, pani Rosińska, co i raz wskakuje z uśmiechem na najwyższe podium i nie daje się z niego ściągnąć bez jakiejś kolejnej gratyfikacji. Znakomicie za to wypada najstarszy uczestnik imprezy, słynny Ułan, Janek Niedźwiedzki, który po dekoracji pięknie wygrywa na organkach „O mój rozmarynie...”. Wśród wszystkich uczestników rozlosowanych zostaje kilkanaście nagród rzeczowych.
Imprezę uważam za udaną, sprawnie zorganizowaną. Nie było poważniejszych wpadek, kłopotów z wynikami (tu podziękowania pod adresem niezawodnego Hirka Olejniczaka). Tradycji stało się zadość, po raz kolejny pobiegliśmy na Chomiczówce i większość z nas była z udziału w imprezie bardzo zadowolona.