No i się narobiło – zostałem maratończykiem! Chociaż zawsze wszystkim mówiłem, że mnie to nie interesuje. Że biegam wyłącznie dla wyluzowania się. Że masakryczne dystanse są nie dla mnie, bo ja to robię wyłącznie dla zdrówka, a takie męczarnie zdrowe przecież nie mogą być. Ha, to było jeszcze wtedy, kiedy nie miałem pojęcia, jak bardzo można się uzależnić nie od używek, a od biegania właśnie.
Dokładnie rok temu jesienią przebiegłem swój pierwszy półmaraton. Wtedy również był to dla mnie dystans niewyobrażalny. Okazało się, że wcale nie jest to aż takie straszne. Ale nie myślałem wówczas o kolejnych tak długich biegach, traktując to raczej jako incydent i sprawdzenie swoich możliwości. Wkrótce jednak ten jesienny start w półmaratonie wywołał u mnie niespotykany wcześniej głód biegania. Do tego stopnia, że po raz pierwszy od kilku lat potrenowałem intensywnie całą zimę, nie robiąc zwykłej dla siebie przerwy „starego niedźwiedzia” na mocny sen.
Po takiej zimie – „wiosna nasza”! Sezon zacząłem od... półmaratonu. No i posypały się wyjazdy na kolejne imprezy. O dziwo, szybko przyzwyczaiłem się do 21 km. Na jednym ze startów, a było to w Moryniu zaraz po biegu dookoła Jeziora Morzycko, poznałem dwóch bardzo fajnych kolegów maratończyków, po rozmowie z którymi gdzieś tam w podświadomości zaczęła się rodzić chęć pokonania koronnego dystansu.
Nawet nie wiem kiedy wydłużyłem swoje codzienne treningi o jakieś 30-50%. Jednak nie biegałem dłuższych odcinków niż 21 km. Za to biegałem częściej te ok. 20-kilometrowe. Sam nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Ale taką miałem potrzebę. Do tego dołożyłem sobie jeszcze trochę treningów i startów po górkach, które wyjątkowo polubiłem. W ogóle okazało się, że to za czym wcześniej nie przepadałem – podbiegów, upału, zimna, długich tras itp. teraz zaczęło sprawiać mi niesamowitą frajdę i wciągało mnie coraz bardziej. Czyżby efekty rosnącej kondycji? :)
No i po co ten długi wstęp? – zapytają niektórzy. Przecież miałem pisać o swoim pierwszym maratonie, a nie przynudzać nie wiadomo o czym. Spokojnie, zaraz będzie i o tym. Ten wstęp jest przede wszystkim po to, by pokazać jak powoli rodziła się we mnie decyzja udziału w maratonie i jak, nie do końca świadomie (przynajmniej na początku) do niego się przygotowywałem oraz że nie wyssałem biegania z mlekiem matki.
Dla debiutanta zawsze najgorszy czas zaczyna się od momentu podjęcia decyzji, a właściwie ogłoszenia jej innym. Wtedy nie wypada się już wycofywać i pozostaje tylko brnąć dalej. W sumie z jednej strony to dobrze, bo mobilizuje. Z drugiej jednak stresuje, no bo dręczy pytanie: „czy dam radę?”. Ja swoją decyzję ogłosiłem zupełnie wbrew swojej naturze bardzo mocno – wręcz ją wykrzyczałem! Ba, zabrnąłem jeszcze dalej. Za namową poznanej w portalu MP Marysieńki Kawiorskiej, wielokrotnej mistrzyni w maratonach, zapisałem się do teamu MaratonyPolskie.PL. No i jak tu teraz być w tak doborowej drużynie i nie przebiec maratonu?
Wszyscy wciąż mi mówili – jak maraton, to tylko w Poznaniu :) Zresztą jak już w zeszłym roku startowałem tam w Biegu Przemysła na 10 km, to przy okazji mogłem się przekonać na własne oczy, jaka to super impreza. Miejsce i czas debiutu zostały więc wybrane. Zarejestrowałem się do biegu, wpłaciłem startowe i wkrótce otrzymałem swój numer: 1329. Po raz pierwszy miałem biec już nie jako niezrzeszony, ale w barwach teamu, którego zostałem członkiem. A więc dwa debiuty w jednym starcie. Emocje sięgały zenitu.
Pod koniec września otrzymałem wiadomość od Marysieńki, że też wystartuje w Poznaniu (potem kontuzja nieco pokrzyżowała jej plany, ale i tak pojechała spotkać się z teamem i wszystkim nam pokibicować). Pomyślałem sobie, że to świetnie i nie będę sam w tych trudnych chwilach. We wrześniu udało się nam już biegać razem w Przytocznej na 10,5 km i Zbąszyniu w półmaratonie.
Na tydzień przed Poznaniem spotkała mnie kolejna niespodzianka. Dostałem sms’a od Pawła Maślanego (zwycięzcy m.in. ubiegłorocznego Nocnego Biegu Bachusa w Zielonej Górze), którego poznałem w Szczecinie na Półmaratonie Gryfa, z informacją, że możemy wspólnie potrenować w weekend. Pokonaliśmy razem ok. 20 km trasę i Paweł udzielił mi kilku cennych wskazówek co do właściwego treningu. Również mieliśmy się spotkać w Poznaniu.
Nadszedł wreszcie upragniony, długo oczekiwany termin startu. Na taki bieg trzeba koniecznie pojechać dzień wcześniej. Między innymi dlatego, by bez zbędnego stresu odebrać swój pakiet startowy. Ale przede wszystkim, by spotkać się z innymi fanatykami biegania na wspólnym pasta party. Ja miałem się spotkać z moim teamem. I spotkałem się. Szefowie teamu zafundowali nam nawet wypasioną biesiadę makaronową w specjalnie do tego celu wynajętym lokalu na Malcie. Tak jak myślałem, okazało się szybko, że jest to jedna wspólna rodzina, weseli, wspaniali ludzie i przyjaciele. Cieszę, że mogę być razem z nimi i mam nadzieję, że będziemy się często widywać.
Na nocleg większość wybrała spanie na parkiecie w poznańskiej Arenie. Początkowo też tam miałem spać, ale w międzyczasie umówiliśmy się z kilkoma znajomymi na nocleg w pensjonacie. I nie żałuję, bo warunki były wyjątkowo luksusowe i można było dobrze wypocząć (Reniu, wielkie dzięki za wyszukanie tego gościńca!).
Niedziela rano. Pobudka przed siódmą. Lekkie śniadanie – dwie bułki z miodem, dwa banany, do tego butelka PowerRade’a (ale każdy lubi co innego i sam powinien wiedzieć co mu nie zaszkodzi). Po ósmej docieramy na Maltę. Ależ tłum ludzi. Jeszcze chwila na spotkanie i krótkie pogawędki ze znajomymi i czas ruszać na małą rozgrzewkę i linię startu. Wszędzie dookoła czuć niesamowitą atmosferę wielkiego święta.
Moja rozgrzewka to kilkanaście minut truchtania i to wszystko. Nie lubię się rozciągać i już. Na początku roku próbowałem, coś sobie naderwałem i potem przez 3 miesiące cierpiałem podczas treningów. I chyba się zraziłem. Czy biegałem na 3 tyg. przed startem 30-stkę? Nie, też nie biegałem. Kiedyś, dawno temu, zdaje się wiosną podczas treningu zrobiłem trzydziestkę, ale myślałem, że umrę... Przede wszystkim się odwodniłem, bo nie zabrałem nic ze sobą, a zaplanowany sklep w połowie drogi okazał się zamknięty :( Więc dałem sobie spokój i poprzestałem na dwudziestkach, które spokojnie mogłem biegać bez dodatkowego nawadniania (oczywiście o ile nie było upału). Patrząc więc na zawodników dookoła i przysłuchując się ich rozmowom moje obawy wciąż rosły. Co ty człowieku tu robisz? Książki Jurka Skarżyńskiego nie przeczytałeś, specjalistycznych planów treningowych ne robiłeś, tydzień przed startem zamiast odpoczywać wracałeś po nocach z pracy... Ale – dziwne, w tej chwili mimo wszystko byłem wyjątkowo spokojny. Nie potrafię tego wytłumaczyć.
Podczas półmaratonu w Pile, dobiegając do mety, usłyszałem jak spiker podawał sposób na wyliczenie czasu potrzebnego do pokonania maratonu na podstawie połówki. Trzeba pomnożyć czas z półmaratonu razy dwa i dodać do tego 10% z uzyskanego wyniku. No więc sobie policzyłem: mój najlepszy czas w połówce to w przybliżeniu 90 minut. Razy dwa daje 180 minut. Dodajemy 10%, czyli 18 minut i wychodzi, że powinienem przebiec maraton w czasie 198 minut, czyli ok. 3 h 18 min. Ponieważ tyle się naczytałem i nasłuchałem o „ścianie” po 30-35 km, założyłem sobie ostrożnie wynik na 3:30 (czyli ok. 5 min/km). I tak też się ustawiłem na starcie. Tuż przy peacemaker’ach z żółtymi balonikami z napisem 3:30 właśnie.
Wybiła 10:00, godzina startu. Przy „Rydwanach Ognia” Vangelisa, fajerwerkach i głośnym dopingu kibiców w końcu wystartowaliśmy. Wszystkie plany i wcześniejsze przemyślenia zaczęły nabierać teraz rzeczywistego kształtu. Z początku ciężko złapać właściwy rytm w tłumie. Ale po kilku kilometrach otoczenie zaczyna się pomału przerzedzać. Staram się trzymać żółtych baloników, ale z każdą chwilą coraz bardziej podobają mi się te różowe przede mną, na 3:15. Ot, myślę, diabeł nie śpi i kusi. Ale faktycznie tempo 5 min/km zaczyna mnie w końcu męczyć. Jestem przyzwyczajony do szybszego biegu. A niech tam, co będzie to będzie. Ciut przyśpieszę. Przynajmniej tak, by nie tracić z oczu tych ślicznych różowych baloników, a jednocześnie nie oglądać tego żółtego kaczego brzydactwa.
Na trasie niesamowita atmosfera. Cały czas wielu kibiców dopinguje brawami i głośnym skandowaniem. Dzieci wystawiają ręce do przybicia „piątki”. Co kilka kilometrów jakiś zespół muzyczny daje czadu i zagrzewa do biegu. Kochani kibice, nawet nie wiecie jak bardzo to dopinguje i dodaje siły! Dzięki Wam za to!
Doskonale rozmieszczone punkty żywieniowe, na których można zgasić pragnienie wodą i PowerRade’m oraz pożywić się bananem, czy czekoladą też bardzo pomogły w pokonywaniu długich kilometrów. Dobrze pamiętałem słowa moich nauczycieli – pij od samego początku, nawet jeśli w ogóle ci się nie chce, bo jak się zachce, to już będzie za późno. No więc piłem i wodę i PowerRade’a, obżerałem się wszystkim co mi podtykano. Aż pomyślałem, że zamiast zrzucić co nieco na wadzę, to pewnie jeszcze tu przytyję.
Powagi sytuacji i uczucie dumy przez cały czas dodają „paparazzi”, operatorzy kamer i krążący nad głowami śmigłowiec. Można się na prawdę poczuć uczestnikiem wielkiego wydarzenia. Oczywiście dezorganizuje to nieco rytm biegu, bo tu i ówdzie wypada machnąć ręką lub dwiema, czy też szeroko się uśmiechając pokazać, że niby nic nam nie dolega i możemy tak jeszcze nie jedną, a ze trzy pętelki wokół Malty zrobić. Ale – każdy wie, z mediami żartów nie ma!
Kończąc pierwsze okrążenie, czyli półmaraton, wciąż dziwnie odczuwam zapas energii. Zaczyna mnie to niepokoić (skubany diabeł wciąż czuwa). Niepokój przeradza się znowu w lekkie przyśpieszenie. Oj Darciu, będziesz płakał za godzinkę, jak ci prąd wyłączą. Doganiam Białorusinkę, która kręciła tym i owym przede mną jeszcze przed startem. Patrzę, dalej kręci. Wyrównałem nieco. Myślę sobie, kawałek ją poprowadzę… Ech, i znowu czort kusił do zwolnienia tempa. Ale nie, obudź się człowieku – najpierw praca, potem przyjemności. Wróciłem do swojej stałej prędkości przelotowej, zostawiając ze smutkiem pokusy za sobą.
24 kilometr, znowu wpadamy na Stary Rynek. Tu doping sięga zenitu. Kapela rżnie reggae, że aż nogi same w rytm się ruszają. I nawet kostka brukowa tak nie przeszkadza. Przydały się doświadczenia z Lawiny – zbiegu ze Śnieżki do Samotni w Karkonoszach, gdzie niemal cały czas czymś podobnym się gna. Kilka zawijasów urokliwymi starymi ulicami i znowu przed nami przestrzenie i cudowne panoramy. Wbiegamy na most Chrobrego, następnie na most Mieszka I, by w końcu dotrzeć do ulubionej przez wszystkich maratończyków ulicy Warszawskiej. Ponad 4-kilometrowa prosta jak okiem sięgnąć z lekkim podbiegiem. No miodzio!
Na tej długiej prostej właśnie, kiedy powoli zbliżaliśmy się do 30 km, zauważyłem dziwne zjawisko. Biegnąc ciągle tym samym tempem, wyprzedzałem coraz większą liczbę zawodników. Czyżby za szybko wystartowali? Niektórzy przechodzili też do marszu. Oj nie, tylko nie to. Nie mogę przestać biec – pomyślałem, bo już będzie po mnie. I choć rozum podpowiadał „zwolnij”, nogi parły niezawodnie do przodu w ogóle nie przejmując się durnymi myślami.
Na 31 km wpadamy w ulicę Browarną. Tu klimaty zaczynają się robić bardziej takie jak lubię, pojawiają się drzewa, które w teraz w październikowym słońcu mienią się wszystkimi kolorami jesieni. Wreszcie trochę zakrętów i nieco ostrzejszy podbieg do ul. Arcybiskupa Walentego Dymka. No, nareszcie jakaś mała górka! Pokonywanie podbiegu na 34 km ma swój urok, oj ma… Po ok. 2 km cudownej trasy prawie jak w lesie, znowu wpadamy w poznańskie osiedla mieszkaniowe.
Nie wiedzieć czemu teraz już z każdym kolejnym kilometrem miałem dziwne uczucie coraz sztywniejszych nóg. Niby dalej pedałowały do przodu, ale jakoś tak nie do końca je czułem jak swoje. Nawet zacząłem się porównywać do Pinokia. Pewnie jemu też było podobnie ciężko kulasami poruszać. Na domiar wszystkiego ok. 39 km zaczęły mnie palić stopy. Rzuciłem okiem na stoper. O w mordę, ale zapieprzam! Zwolnij Pinokio, bo się zjarasz jak nic i będzie siwy dym! Miałem ok. 10 minut zysku do planowanego czasu. Istne wariactwo, które nie powiem, dopingowało jeszcze bardziej.
Przy końcówce kilometry zaczęły mi się skracać i miałem wrażenie, że już w ogóle nie panuję nad swoim ciałem. Po prostu ono samo biegło! A skrzydełka robiły się większe i większe. Pół kilometra przed metą usłyszałem głośny doping kibicującego kolegi, ale nie pamiętam zupełnie jak zareagowałem, czy coś odkrzyknąłem, czy machnąłem do niego ręką? Wreszcie zakręt i ostry zbieg w dół ostatnie 195 m. Słyszę głośny wrzask Marysieńki: „Brawo Darek!!!” co doprowadza mnie do szaleńczego finiszu i na metr przed metą udaje mi się wyprzedzić jeszcze jednego zawodnika. KONIEC! JESTEM MARATOŃCZYKIEM!!! Mój czas: 3:18:16, czyli identyczny z wyliczonym wcześniej wg wzoru półmaratońskiego.
Emocje nie pozwalają zebrać myśli. Zaraz po finiszu wpadam na Pawła Maślanego, który podstawia mi mikrofon i robi ze mną jakiś wywiad przed kamerą. No proszę, nie dość, że biega jak szatan, to jeszcze się w dziennikarza zabawia. Matko, nie pamiętam co plotłem, ale chyba trochę bez ładu i składu (tak jak i teraz zresztą).
O dziwo, czuję się świetnie i nawet nie tak bardzo zmęczony. Przypominam sobie znowu dobrą radę – nie siadaj, by odpocząć. Dreptaj, tuptaj – cokolwiek, tylko nie siadaj. Bo potem możesz się nie podnieść. Święte słowa! Pomaga, po małym spacerku udaje mi się nieco rozruszać kołkowate nogi Pinokia.
Kilkanaście minut później dociera do mnie szokująca wiadomość – zająłem I miejsce w Mistrzostwach Teamu w kategorii debiutów! Za chwilę kolejna – dodatkowo mam też I miejsce w kategorii weteranów! O kurcze, chyba trochę przegiąłem. Ledwie wstąpiłem do Teamu, a już kolegom sprzątnąłem dwa puchary. Się naraziłem. Ale to naprawdę niechcący… „ja tylko pociągnął”… Tak naprawdę oba te puchary należą się Marysieńce, bo to ona we mnie wierzyła i bardzo podbudowała psychicznie.
Kończąc już ten mój długaśny jak maraton wywód, chcę gorąco podziękować wszystkim, którzy pomogli mi przygotować się do tego debiutu (tu ukłony do mojej wyrozumiałej i cierpliwej małżonki) oraz wspierali przed startem, jak i podczas biegu – szczególnie Marysieńce Kawiorskiej, Pawłowi Maślanemu, Edkowi Rogowskiemu oraz całemu teamowi MaratonyPolskie.PL. Jesteście WIELCY!
|