Maraton w stolicy Mołdawii – w Kiszyniowie – zapamiętam głównie z jednego powodu: na punktach żywieniowych biegaczom podawane były winogrona i śliwki. Te „wzdęcio-twórcze” pestkowe owoce zalewało się po chwili krystaliczną wodą wprost z butelek – i trudno było tego uniknąć, gdyż żaden biegacz bez picia nie przetrwa przecież królewskiego dystansu. Musicie przyznać, że trudno podłożyć pod maratończyka większą torpedę, większą bombę z opóźnionym zapłonem, niż kombinację śliwek i surowej wody. Hej przygodo!
Na maraton w Mołdawii jechałem z mylnym przekonaniem, że będzie to niewielka, wręcz kameralna impreza przeprowadzona jakimiś bocznymi uliczkami. Nic podobnego! Na miejscu okazało się, że to całkiem duże wydarzenie sportowe pod którego potrzeby zamknięto nawet główną arterię komunikacyjną Kiszyniowa. Nie była to więc impreza „na skróty” lecz bieg maratoński godzien prawdziwej stolicy europejskiego kraju. Niewielkiego, ale jednak europejskiego!
Trasę poprowadzono na czterech pętlach, a raczej agrafkach – dzięki czemu uczestnicy aż osiem razy przebiegali przez te same miejsca, tymi samymi ulicami – tyle, że cztery razy w jedną, i cztery razy w drugą stronę. Byłoby to z pewnością bardzo monotonne gdyby nie kilkanaście grup muzycznych i tanecznych kibicujących z wielkim oddaniem biegaczom na całej trasie. Moim numer 1 była tańcząca grupka przedszkolaków; ale i pozostałe grupy oraz muzycy dawali z siebie dosłownie wszystko.
Konsekwencją tak poprowadzonej trasy było umożliwienie wspólnego startu z maratończykami także tym wszystkim, dla których dystans 42 kilometrów to za dużo: półmaratończycy wystartować mogli na dwóch okrążeniach, a towarzyszyli nam także Ci, którzy biegli na 10 km (1 pętla) oraz 5 km (pół pętli). Byli także rolkarze oraz wózkarze, choć w znacznie mniejszej ilości. Niestety minusem takiego rozwiązania był fakt, że z każdym okrążeniem topniała liczba uczestników – a wraz z nimi także kibiców. Nawet zespoły muzyczne po dwóch godzinach ustawicznego dopingowania w końcu zwinęły sprzęt, a przedszkolaki poszły do domu.
Nie narzekam jednak, bo trudno oczekiwać by tak małe dzieci przez pięć godzin klaskały i tańczyły! I ja to doskonale rozumiem! Nawet najbardziej wytrwali muzycy w końcu musieli zrezygnować, bo dawanie 5-godzinnego koncertu to jednak zbyt wiele dla normalnego człowieka. Nie mam pretensji, a wręcz przeciwnie – podziwiam i dziękuję. Było super!
Sumarycznie maraton ukończyły 283 osoby, półmaraton 699 osób, 10 kilometrów – 1439, a najkrótszy bieg – 5 km – aż 1189. Łącznie na mecie zameldowało się więc aż ponad trzy i pół tysiąca zawodników.
Wracając do „afery owocowej„: nigdy na świecie nie spotkałem się z tym, żeby na maratonie oferowane były winogrona i śliwki. Nie trzeba wiele wyobraźni by przewidzieć żołądkowe skutki takiego posilania się podczas biegu – zwłaszcza, że do picia była tylko woda oraz… Red Bull. Kto wpadł na pomysł, żeby sportowcom podczas skrajnego wysiłku podawać ten słynna napój energetyczny? Przecież od tego można umrzeć w trakcie wysiłku… Dobrze, że był tylko jeden punkt z tym napojem, a większość osób zdając sobie sprawę z ryzyka rezygnowała z korzystania z tego specyfiku.
Dla tych, którym nie udało się powstrzymać apetytu na śliwki i winogrona czekały przenoście toalety typu Toi-Toi. Mi udało się zatrzymać łaknienie, co wcale nie było łatwe – tutejsze winogrona są przepyszne, i mógłbym je jeść całymi kilogramami; to z nich wytwarzane są przecież słynne Mołdawskie wina. Pokusie uległem dopiero na samym końcu biegu, kiedy było już „bezpiecznie” – do mety pozostawał mi tylko ostatni kilometr. Szkoda, że nie dostaliśmy tych owoców na mecie w formie bufetu.
Żeby nie być tym, który tylko tragizuje dodam, że na jednym z punktów były także pomarańcze (straszliwie twarde i dość kwaśne!), a na innym kawałki bananów. I na tych właśnie bananach oraz na wodzie dobiegłem do mety. Powiem Wam, że wbrew temu wszystkiemu co napisałem bardzo mi się podobało. Szkoda, że w tym samym terminie co maraton w Kiszyniowie odbywają się także maratony w Berlinie i w Warszawie – gdyby nie tak silna konkurencja, to zapewne biegaczy z całej Europy byłoby tutaj o wiele więcej.
Czy kiedyś pobiegnę jeszcze w Kiszyniowie? Chyba nie. Mołdawia turystycznie plasuje się bardzo daleko za horyzontem znanych atrakcji, nie maj do zaoferowania odwiedzającym zbyt wielu miejsc i ciekawostek. Przy całej sympatii do tego kraju – nie umiem sobie wyobrazić chęci ponownego tu przyjazdu; po prostu nie wiem co jeszcze miałbym tutaj do zrobienia.
Jest to kraj na jedne odwiedziny, borykający się w dodatku z wieloma wewnętrznymi problemami. Na drugi dzień po maratonie na ulicy tuż obok naszego noclegu odbywała się demonstracja przeciwników Unii Europejskiej – i kiedy przechodziliśmy obok… starsze Panie rozpoznały w nas obcokrajowców. Skandowano w naszym kierunku innostrancy sportsmieny go home! – czyli zagraniczni sportowcy wracajcie do domu! Nie było to jakieś szczególnie złośliwe zajście, bardziej takie… kuriozalne. Nie czujący żadnego zagrożenia (obok stał kordon milicyjny) wsiedliśmy w najbliższy samolot i wróciliśmy do Polski :-)
Przed zakończeniem tego krótkiego artykułu pozostaje jeszcze jedna kwestia: warto podkreślić, że z Polski do Mołdawii przyjechała na maraton ogromna liczba Polaków. Za sprawą bezpośrednich lotów z Warszawy do Kiszyniowa, naszych reprezentantów było istne zatrzęsienie. Większość z nich stanowili członkowie klubu Radom biega, których na różnych dystansach wystartowało ponad dwudziestu. Łącznie w wynikach znajduje się aż 35 zawodników z naszego kraju, niektórzy z nich zajmowali także czołowe miejsca w swoich kategoriach wiekowych.
Ze względu na tę dużą liczbę startujących rodaków po szczegóły odsyłam Was do oficjalnych wyników imprezy – TUTAJ
I tyle!
To był mój 73 kraj zdobyty maratońsko. Zapraszam na mój blog - 40latidopiachu.pl
Autor: Konrad, 2024-10-03, 18:43 napisał/-a: Bardzo dziękuję za Twoją relację, miałem bardzo podobne odczucia do organizacji maratonu jak Ty.
Jedno sprostowanie, na mecie były wszystkie wspomniane przez Ciebie owoce. Winogrona też, sam je jadłem :) musiały się po prostu w pewnym momencie skończyć... :)
Pozdrawiam serdecznie,
Konrad