2007-11-17
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Dwa maratony w dwa dni, czyli świński trucht w Bydgoszczy (2) (czytano: 2445 razy)
Pierwsza część dwumaratonu była tylko nic nie znaczącym wstępem do biegania. A właściwie, że użyje słów Janusia, świńskiego truchtu, który z trudem pozwolił mi doturlać się do mety poniżej czterech godzin.
Poranek nie zwiastował trudów południa. Choć start był dopiero o godz. 11, na nogach byłem od 7. Przy mocnej kawce obejrzałem mecz Pucharu Świata siatkarek, zjadłem całkiem obfite śniadanko (dzięki Aga) i zostałem dowieziony na start. Na miejscu okazało się, że maratończycy nocujący w klubie Gwiazda wymogli na Bennecie przełożenie startu z godz. 11 na 9. W tej sytuacji razem ze mną ruszyło na trasę zaledwie kilka osób, które szybko się rozproszyły na czterokilometrowej pętli. Przyznaję – stan mobilizacji spadł u mnie do wartości bliskiej zeru. Tym razem zacząłem baaaardzo spokojnie, znacznie spokojniej niż w sobotę. Z Warszawy pamiętałem, że poimprezowy maraton daje się we znaki dopiero po 25 km. Nie inaczej było tym razem. Pierwsze 10 km przetruchtałęm w 51 minut, następne w 52 minuty, a na połówce miałem czas 1:48:56. Jeszcze nie było źle, ale zło dopiero nadchodziło. Po połówce do obolałej łydki zaczęły dołączać pozostałe części mojego ciała. Koło 25 km coś zaczęło się przewracać w brzuchu, który nagle zrobił się bardzo ciężki. Ledwo go ze sobą niosłem. Trzecią dziesiątkę pokonałem w 58 minut, ale cały czas biegłem! Po 30 km odezwały się stare kontuzje – pobolewało biodro i kolano. A może to wszystko działo się tylko w mojej głowie, bo na mecie nie czułem już nic... W każdym bądź radzie truchtałem już wolniej niż świnie. O ile pierwszą pętlę przebiegłem w 21 minut, to siódmą w 27! Rozglądałem się za kimś, kto zmusiłby mnie do wysiłku, ale pomocy znikąd nie było widać. Na mecie pętli przyjaciele z Bydgoszczy w swoisty sposób zachęcali mnie do walki. Kac-isz, to znaczy Kocisz ;) i Bennet krzyczeli: Mirza zejdź! Nie dasz rady! Daj spokój! Skończ już! Ależ mi się wtedy chciało biegać... Czwartą dychę pokonałem w 61 minut, a więc każdy km biegałem o minutę wolniej niż na początku. Gdyby nie zegarek, nie zauważyłbym tego. Nieco sił znalazłem w sobie dopiero na 10 pętelce, kiedy zauważyłem, że mam realne szanse połamać nie tylko 4 godziny, ale nawet 3:55. Poza tym czułem na plecach oddech Domina, z którym nie mogłem przegrać. Bieg skończyłem na 3:54:40 naprawdę szczęśliwy. To znaczy do szczęścia brakowało mi jedynie zimnego piwka, które Bennet – dobrze znając potrzeby maratończyków- wyczarował na linii mety jak z kapelusza.
Dzień po Bydgoszczy zapomniałem o dwumaratonie. To znaczy zapomniało moje ciało. Żadnych boleści, zakwasów. Czułem się świetnie. A to oznacza, że następnym wyzwaniem może być tylko trzy- lub cztero maraton. ;)
Zastanawiam się – dlaczego ten dwumaraton tak bardzo mi się spodobał. Plusem jest sam dystans – dwa razy to co lubię. Do tego oryginalne medale w kształcie żołnierskiego nieśmiertelnika z nazwiskiem, czasem i... grupą krwi. Niezłe zaplecze z gorącym prysznicem, sauną, masażem. Sam nie wiem. Chyba po prostu lubię bydgoszczaków, orga Benenta, bijącego rekordy maratońskie Domina, nieustępliwie walczącego o minuty poniżej 4 h Vipeara, Agę i Kocisza, na których zawsze można liczyć. To tylko niektórzy, bo za Kociszem stoi cała Grupa Bankietowa, z którą spędzenie wspólnej kolacji jest sporym wyzwaniem. ;) To niemałe sympatyczne maratońskie grono – jak na jedno miasto. :)
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |