2014-04-16
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| O tym, że "ja nie dam rady?" (czytano: 1325 razy)
"Night of the fight, you might feel a slight sting. That’s pride fucking with you. Fuck pride! Pride only hurts ... it never helps. You fight through that shit "cause a year from now, when you kickin’ it in the Caribbean, you gonna say to yourself, Marsellus Wallace was right".
* * *
Kilka miesięcy temu, na początku mej przygody z bieganiem, postanowiłem że we wrześniu 2014 zadebiutuję w maratonie. Ale niestety cierpliwość nie jest mą mocną stroną, więc gdy na początku grudnia zeszłego roku kolega z biura zaproponował by wystartować za kilka miesięcy w Orlen Maratonie to oczywiście się zapisałem. Plan treningowy jak zwykle u mnie prosty: zrobić do startu łącznie 600 km, po drodze dwa razy jednorazowo przynajmniej 30 km. Tyle. Po prostu nabić kilometry. Żadnych interwałów, fartleków i tym podobnych, bo tego nie lubię. I to jest męczące. A ja wolę biegać dla przyjemności, na lajcie, wolnym truchcikiem. Spinam się tylko na zawodach. :-)
Plan treningowy zrealizowałem prawie w 100%, bo kilometraż od początku grudnia do startu zamknął się na liczbie 742. Ale trzydziestkę machnąłem tylko jedną + 2*28 km. Ostatni poważniejszy start kontrolny to półmaraton Ślężański - tradycyjnie źle rozplanowane siły i od 17 km zdychałem. Ale do mety dotarłem w założonym czasie - miało być poniżej 1:50 i netto było. :-) Niestety dopadł mnie pech i dwa tygodnie przed docelowym startem się rozchorowałem. Także ostatnie dni spędziłem głównie na kaszlu i smarkaniu. W dodatku okazało się, że nie mam za bardzo z kim zostawić dziecka w sobotę i jedyna opcja dojazdu do Warszawy to wyjazd z Wrocławia o 1:30 w nocy, sześć godzin w autobusie, i w zasadzie trzeba będzie lecieć prosto na stadion. Dzień przed maratonem pobiegłem jeszcze treningowo Parkrun z córką w wózku - forma chyba była, bo spóźniłem się na start, a i tak zrobiłem najlepszy wynik z mym ukochanym balastem na piątkę. Bez szału, ale dzięki wynikowi podszedłem do debiutu w maratonie optymistycznie.
Plan na bieg był następujący - pierwsze 3 km rozgrzewkowo 5:40/km, a potem stopniowe przyspieszanie, by na koniec cisnąć w tempie 5:20. Szacunkowy czas całości: 3h52min. Dodatkowo - doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że założenia są zbyt optymistyczne, więc i tak nie dam rady, ale te 8 minut marginesu pozwoli mi się zmieścić w czterech godzinach, nawet jak wymięknę. A że wymięknę, to byłem bardziej niż pewien. Można sobie więc zadać pytanie, po co taki idiotyczny plan, który zakłada, że i tak nie podołam? Szczerze - nie wiem. Tak jak nie bardzo wiem po co w ogóle taki totalny amator jak ja ma się spinać i robić sobie jakieś cele. W końcu co za różnica, czy będę na miejscu 2875, czy 5321? Żadna. Więc to chyba tylko ambicja, nic więcej. Takie założenie by - w przypadku gdy podołam - zwiększyć satysfakcję własną.
Przed samym startem snickers i ruszam pilnując, by wszystko poszło zgodnie z planem. Na każdym kilometrze patrzę na stoper ( włączony gdy mijałem linię startu, także pokazywał czas netto ) i chyba po raz pierwszy nie szarżuję. I po raz pierwszy wszystko jest wręcz idealnie, samopoczucie wręcz fantastyczne ( dziwne to, bo w autobusie prawie nie spałem, więc powinienem padać na ryj ). Na czwartym kilometrze doganiam znajomych, trochę z nimi rozmawiam, ale po jakimś czasie dochodzę do wniosku, że takie gadanie jednak odbija się na mej kondycji, więc gdy po małym zamieszaniu nagle tracę ich z oczu to już ich nie szukam i cisnę swoim tempem dalej. Po 15 km minimalnie przyspieszam i czekam na mityczną ścianę, bo skoro zaliczyłem takową na połówce, to na pełnym maratonie zaliczę tym bardziej. A tu nic! Regularnie co 5 km wciągam pół banana i parę łyków wody. Bonusowo na 29 km drugi snickers. Tempo cały czas około 5:30/km, a ściany nie ma. Coś za łatwo. Podejrzanie za łatwo.
Ściany do samego końca nie było, ale zaraz za tabliczką "32km" poczułem się dość słabo i zwolniłem, i to znacznie, bo to jeszcze dyszka do końca. Tempo spadło do 6:40/km i czułem, że długo tak nie pociągnę. Postanowiłem, że polecę tym tempem maksymalnie długo, a resztę dystansu przejdę - po co się zarzynać, ściana jest najwyraźniej tuż, tuż? Zresztą i tak zrobię życiówkę. :-D Tak myśląc dobiegłem jakoś do tablicy "38km". Zerknąłem na stoper - od lini startu równo 3h36min0sek. Czyli 24 minuty by dobrnąć do mety i złamać 4 godziny, a nie mam już siły. I wtedy odezwała się moja wkurwiona ambicja. Głos w głowie powiedział: "Wczoraj z wózkiem biegłeś w tyle czasu pięć kilometrów, to czwórki nie przebiegniesz? Jeśli nie teraz, to nigdy! Nigdy kurwa! Ogarnij się!". Miałem polemizować z wkurwioną ambicją? Bez sensu. Zresztą w zasadzie jestem już prawie na mecie, więc te cztery kilometry to bułka z masłem. I jakimś cudem zaczynam znowu biec tempem zbliżonym do tego, jakie miałem przez większość dystansu. Mijając czterdziesty kilometr zostaje 12 i pół minuty do czterech godzin, więc jeszcze przyspieszam. Gdy wpadam na ostatnią prostą wiem, że się uda i ostatkiem sił docieram na metę. Zerkam na stoper - 3:58:51 ( wynik na stronie biegu minimalnie lepszy ). Plan wykonany. I wszystko dzięki wkurwionej ambicji. Jak to często mawia jeden znajomy - biega się głową. Coś w tym chyba jest. ;-)
* * *
Koleżanka, która również biegła w niedzielę, zapytała dzisiaj czy po tym wszystkim zamierzam jeszcze kiedyś zmierzyć się z maratonem, czy może mam już dość. Ja dość? Ja nie dam rady? No proszę Cię - już jestem zapisany na kolejny. :-)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu alchemik (2014-04-16,21:18): Gratuluje debiutu , teraz będzie już tylko lepiej. Nie biegaj na ilość tylko na jakość. Mówią o maratonie że jest to ciężki bieg na dziesięć kilometrów z trzydziestodwu kilometrową rozgrzewką. Na jesień Wrocław lub Poznań a w czasie przygotowań minimum tysiąc kilometrów. (2014-04-17,07:34): gratulacje. Do maratonu można przystapić "na pałę" ale chyba lepiej się przygotować ;) teraz już wiesz czego się spodziewać. No i jak zwykle fajnie napisane ;) Kot1976 (2014-04-17,08:48): Wrocław i Poznań nie dla mnie - zwyczajnie nie lubię tłoku. Fajne doświadczenie, ale teraz czas na góry. :-) A że uwielbiam Sudety, to planuję rekreacyjnie polecieć 42 na Sudeckiej Setce w towarzystwie weterana tej imprezy, mego osiemdziesięcioletniego wujka ( przy czym on leci 72, bo ma kondycję - nie to co ja ).
|