Miał to być tylko "bieg przyjaźni". Jako pacemaker dla kumpla z GDA. I tak do soboty wieczór byłem przygotowany – na bieg z tempem 4:40, aby Arek dobiegł na życiowkę poniżej 3 godzin i 20 minut....
Ale moją szczęśliwość wyrwał z okowów równowagi telefon o 19:55 (czyli 5 minut przed zamknięciem biura zawodów) z informacją o tym, że osoba, która miała biec w barwach Motoroli – Akademia MOTObiegania jest chora i... jest wolny pakiet! I co ja na to? No... WCHODZĘ bez sprawdzania!
W ten sposób wieczór z miłego stał się baaardzo szybki i nerwowy. Arek przekonał mnie, abym poleciał na maksimum swoich możliwości (skąd ja miałem wiedzieć jakie są moje możliwości ???) Stąd nieprzespana praktycznie noc i sporo porannej nerwówki związanej z logistyką i koniecznością odbioru pakietu w biurze zawodów na Agrykoli do 8:00 (a przecież wszystko tam będzie już poblokowane, objazdy i pozamykane ulice...)
Śniadanie mistrzów było – chyba z cztery rodzaje dżemów plus pyszne bagietki. A że Arek jest estetą i nie mógł wyjść z domu bez prysznica, więc z braku czasu zostawiliśmy lekki sajgonik w kuchni.
Przejeżdżając przez Powsin miałem dziwne przeczucie, że flagi z numerami 30km, 31km, 32km pięknie skądinąd prezentujące się na bezchmurnym niebie, będą świadkami swoistych "przejść: za kilka godzin.
Fajnie było sunąć przez puste miasto dokładnie tymi samymi ulicami, którymi później biegł cały maraton. Powsin, Wilanów, al. Wilanowska, Sobieskiego, Czerniakowska... potem wszędzie asfalt dotykały nasze buty... Sam dojazd pod Agrykolę był już zablokowany, bo przecież dokładnie na Myśliwieckiej, pod siedzibą radiowej Trójki była meta. Więc truchtem dostałem się do biura zawodów gdzie już spory tłum łudzi przygotowywał się do startu. Odebrałem mój numer i fajną koszulkę MOTObiegania od Motoroli (reprezentowałem ich barwy) i po odszukaniu się z Arkiem i drugim kolegą – Marcinem ruszyliśmy na rozgrzewkę.
Słońce informowało już, że będzie się uśmiechać mocno tego dnia, ale jeszcze warto było pozostać z koszulkach z długim rękawem. Po sprawnym zrzucie naszych rzeczy do depozytu zaczęliśmy się przemieszczać na start. Nad głowami słychać było krążący śmigłowiec jakiejś telewizyjnej ekipy, wokół pełno ludzi jeszcze się rozgrzewających, truchtających, robiących sobie zdjęcia, tumult, wrzawa, mieszanina głosu spikera odliczającego ostatnie minuty do startu. Jeszcze tylko szybka wizyta w toalecie, i już staliśmy we trójkę razem z Marcinem i Arkiem kilkanaście metrów od bramy startowej – tuż przy balonikach pacemakerów na 3:15 i 3:20. Odliczanie do startu.
Punkt 9:00
I poszli!
Początkowe zaplanowane tempo w okolicach 4:45 udało się utrzymać i po przebiegnięciu 4km stawka się przerzedziła. Wskoczyłem na przelotową prędkość w okolicach 4.30. I tak się trzymałem w lekkimi odchyleniami do 30km... W międzyczasie słońce rozpalało asfalt, mijały kolejne kilometry i miejsca znane mi wyłącznie zza kierownicy samochodu. Fajne, zapamiętane wydarzenia to bębniarze w okolicach ul. Bartyckiej – mijając ich przechodziły mnie ciarki i na pewno wzrosło tętno.
Z innych wsparć kulturalnych należy wspomnieć rockowe popisy młodzieży z fajnymi riffami, które niosły się pod wiaduktami zjazdowymi z trasy Siekierkowskiej, set DJ-ski na skrzyżowaniu Sobieskiego i al. Wilanowskiej i jeszcze ekipę z dziewczyną na wokalu na nawrotce al. Wilanowskiej. Miłym akcentem były też arbuzy serwowane na wlocie w ulicę Arbuzową! Podczas pokonywania dystansu te krótkie zastrzyki pozytywnej energii dawały wsparcie dla psyche. Ale nadwątlone zasoby glikogenu trzeba było uzupełniać żelami.
Miałem ze sobą 4 sztuki nowego specyfiku squeezy, który dostałem na testy. Najciekawszą opcją, oprócz tradycyjnych cytrynek, owoców i coli, różnicującą ten żel diametralnie od znanych słodkich smaków jest... pomidor!!! Lekko słonawy, nie jest typową mordoklejką i smakuje jak dobry sos z pasta party Więc na 14, 21, 28 kilometrze raczyłem się tym tomato. Ale po godzinie 11:20, kiedy minąłem flagę 30km już nie było tak różowo. Jeszcze zbieg z Kabat dziurawym skrótem do Powsina dawał chwilę wytchnienia. Bo z górki i trochę cienia dawały drzewa z Parku Powsińskiego.
Słońce, niedostatecznie uzupełniony żelem glikogen i chyba za mało płynów sprzęgły się niestety razem. Niby jeszcze nie tak drastycznie, ale tempo spadło. Podczas przebiegania przez punkt odżywania w ostatnim zacienionym tego dnia miejscu na trasie zwolniłem na tyle, żeby napić się dwukrotnie izotoniku.
Może to, że płynu było za dużo, a może za szybko piłem – nie wiem. Ale pojawiła się nagle, tuż pod żebrami. Z prawej strony. Kolka. Kolka, która przyszła w sukurs wspomnianej wcześniej triadzie. Prostą w kierunku Wilanowa zapowiadała się na pewno jako dłuuuga podróż...
Rano, jadąc do centrum, czułem pismo nosem - wtedy właśnie zadałem sobie pytanie, po co się porywałem na cały dystans? Gdyby to było tylko wybieganie (tak jak planowałem przecież) to właśnie kończyłbym ten dzień z uśmiechem na twarzy. A tak – do mety jeszcze AŻ 12 kilometrów!!! A kolka jak fatamorgana – raz się oddalała i gdy już myślałem, że jej nie doświadczę – nadciągała jak zła mara znowu...
Niepostrzeżenie doszła mnie grupa biegaczy z balonikiem na czas 3:15. Biegaczy nie było zbyt wielu już o tej porze Sześć, może siedem osób. Zajmowali całą szerokość jezdni. I udało mi się podłączyć pod ten pociąg nawet na parę chwil. Ale zaraz odjechał … Dziwne to uczucie kiedy tętno nie szaleje, oddech jest w miarę normalny, nogi nie są drewniane, a jednak nie można przyśpieszyć.
Ba! Wręcz nie można utrzymać tempa... Kolka. Kolka i głowa. Bo to głową biegnie się w takich chwilach. Trzeba to będzie jeszcze poćwiczyć Z tego pierwszego wybicia z rytmu udało mi się podnieść na jakieś 2 kilometry. Starczyło do Wilanowa. Potem jeszcze dwa razy nawracała kolka, ale po 37 kilometrze poderwałem się już na tyle skutecznie, żeby DOBIEC do mety. Ta była już coraz bliżej przecież.
I udało się. Najpierw kilometr w tempie 4:50. A potem już 4:45 i ostatnie dwa kilometry moja prędkość docelowa czyli 4:37. No prawie docelowa, ale więcej silnik nie chciał się rozpędzić tego upalnego już popołudnia. Był taki moment, już na Łazienkowskiej, że straciłem chyba na chwilę kontakt z rzeczywistością. Słońce plus rozgrzany asfalt. Nie wykonałem efektownego finiszu bo nie było już paliwa. Czyli obyło się bez przyśpieszania, ale za to z baaardzo miłym akcentem.
Tuż przed linią 42195 m czekała na mnie Sylwia z Olafem trzymającym taki transparent:
Aby przeczytać całość musiałem trochę zwolnić więc obyło się bez sprintów.
META !! Wreszcie !!
Dobiegając do niej nie chciałem nawet myśleć o tym, że za 3 tygodnie jest POZnań maraton i to ma być mój docelowy start w tym sezonie. Po minięciu linii mety, zawieszeniu medalu na szyję, odnalazłem się z familią, po kilku następnych minutach na metę wpadł Arek. Wpadł i zaraz padł na ziemię. Jego organizm dał z siebie więcej niż mój. Ale po kilkunastu minutach wlewania w siebie wody na zmianę z powerade siły witalne wróciły.
Przedostaliśmy się do miasteczka maratońskiego, gdzie uraczyliśmy się pyszną herbatą, pomidorówką, a potem piwem wieczorem dotarło do mnie, że po raz trzeci skutecznie zmierzyłem się z dystansem maratońskim. Czyli odniosłem sukces!!
Wnioski na przyszłość:
Należy odblokować głowę, aby można było więcej wykrzesać z silnika
Ale jednocześnie – można podejść do maratonu praktycznie z marszu. Bo oprócz dwukrotnych wybiegań powyżej 25km to i kilku drugich zakresach po Borównie, nie było żadnego specjalnego maratońskiego trenowania. Oczywiście nie zapominając, że ten sezon był zdecydowanie tri i ta zdobywana sprawność rowerowo (bardziej) pływacka (zdecydowanie mniej) miała na pewno znaczenie w ogólnym poziomie wytrenowania. Czyli rezerwy są.
Ciekawostki:
Rano, przed śniadaniem (po wizycie w toalecie oczywiście) ważyłem 83,9kg. Wieczorem, po trzech dużych porcjach makaronu, 3 piwach i innych przyjmowanych płynach... 83 kg :-)
W poniedziałek wstałem bez problemu z łóżka, chodziłem po schodach w obie strony i potrafiłem bez grymasu na twarzy podnieść się z sedesu. Myślałem nawet o przebieżce, ale skończyło się na wtorkowym rowerze i środowym luźnym bieganiu bez najmniejszych trudności w poruszaniu się.
|