2014-12-23
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| O truizmach. Bieganie JEST tanie. ;-) (czytano: 1308 razy)
Ostatnio dość często na różnych stronach biegowych zdarza mi się trafić na jakieś wpisy dotyczące „niezbędnika” biegacza, czyli w jaki sprzęt taki początkujący biegacz powinien zainwestować. Wychodzi dość drogo, gdyż cała sztuka polega na tym, żeby wmówić biegaczowi, że potrzebuje czegoś, co wcale potrzebne mu nie jest. Zacząłem sobie to analizować pod własnym kątem – podejrzewam, że jak ktoś ma ambicje na super wyniki, to moja analiza jest o kant tyłka potłuc, ale dowodzi jednego – bieganie jest tanie i to bardzo. Tak więc poniżej niezbędnik biegacza-kartofla.
Na początek podstawa, czyli buty. Pisałem o tym wcześniej, bo najpierw śmigałem w kilkunastoletnich butach do kosza – niespecjalny komfort przy tym czułem, ale i jakoś kontuzji żadnej się nie nabawiłem. W grudniu zeszłego roku kolega obdarował mnie butami, które jemu nie pasowały – Kalenji Kiprun LD Pronation. Pomykam w nich do tej pory. Bardzo wygodne, przebieg ponad 2400 km i wciąż dają radę, chociaż już troszkę zaczynają się rozwalać. Mimo wszystko - albo trafiłem na jakiś wyjątkowy egzemplarz, albo teksty, że buty trzeba wymieniać co 600-800 km, to zwykłe bajki sprzedawane przez marketingowców. Fakt, że nabawiłem się w nich lekkiej kontuzji, ale buty chyba nie były tworzone z myślą o bieganiu po górach – a obiłem sobie mocno podeszwę na Lawinie, szybki i dość długi zbieg po bruku zrobił swoje. Zresztą obita stópka nie przeszkadzała specjalnie w kolejnych treningach i startach ( tydzień później piąteczka, dwa tygodnie potem – maraton ), więc jakaś wielka krzywda mi się nie stała. Podsumowując – wydaje mi się, że dla biegacza robiącego średnio 100 km miesięcznie w miarę porządne buty wystarczą przynajmniej na dwa sezony ( a może i trzy ). A jak człek oszczędny i zostawia sobie jakąś rezerwową kasę na niespodziewane okazje, to może trafić na fajną wyprzedaż gdzie dobre buty kupi za grosze.
Dalej jest jakaś koszulka. Można biegać w bawełnianej? Ano można. A takich pewnie każdy ma w szafie sporo. Po biegu będzie mokra? Techniczna też będzie mokra, tylko może będzie ciut estetyczniej wyglądać ( chociaż to też zależy od koszulki ). Jeśli biegacz planuje gdzieś startować, to szybko dorobi się pokaźnej liczby koszulek, w tym technicznych, bo przecież koszulka w pakiecie musi być, wszak bez tego i bez medalu nie da się żyć, często dla biegaczy samo bieganie ( czyli trasa ) jest mniej ważne od gadżetów ( poczytajcie opinie o biegach ), więc organizatorzy starają się dostosować do potrzeb uczestników. W efekcie po roku mam całą półkę koszulek różnych, a od paru miesięcy koszulki biorę dla mej wolniejszej połowy, która też dorobiła się w ten sposób całkiem niezłej kolekcji. Podsumowując – na koszulkę nie ma sensu wydawać kasy.
Spodenki. Tutaj musiałem zainwestować. Najpierw biegałem co prawda w jakichś starych krótkich spodenkach, które kiedyś kupiłem ( każdy w szafie jakieś znajdzie ), ale potem zainwestowałem 20 zeta w Lidlu, w takie obcisłe z zapinaną kieszonką z tyłu ( na dłuższe wybieganie warto zabrać telefon, czy jakieś drobniaczki w razie czego, prawda? ). Potem kupiłem jeszcze długie ( ekstrawagancja, 30 PLN! ) i tak wyszło 50 zeta za dwie pary. Więcej nie potrzebuję – po biegu szybka przepierka i następnego dnia znów można lecieć. Czyli spodenki, to śmieszny pieniądz.
Bielizna – tutaj kompletnie nie kumam o co chodzi ( aczkolwiek w temacie biustonoszy się nie wypowiadam ). Długo żadnej „biegowej” bielizny nie kupowałem i jakichś specjalnych otarć się nie nabawiłem – dość powiedzieć, że na kilka dłuższych biegów miałem podebrać dziecku sudocrem ( tak radzili bardziej doświadczeni biegacze ), a zawsze zapominałem i płaczu nie było, bo otarć też nie było. Może jestem jakimś terminatorem, ale problem pojawił się w zasadzie tylko raz i to na jakimś krótszym biegu – nowe skarpetki „biegowe” i w efekcie stópka lekko uszkodzona. No właśnie – skarpetki takie stricte biegowe w końcu zacząłem kupować ( takie najtańsze, dyskontowe ), bo są trwalsze - zwykłe dość szybko się przecierają. Poza tym jakiejś specjalnej różnicy nie widzę. Są oczywiście jeszcze skarpety kompresyjne – nie biegałem nigdy w takowych. Może jakbym założył, to faktycznie bym biegał jak jakiś Kilian Jornet. No ale póki co człowiek biegający latem w podkolanówkach wygląda dla mnie jak zwykły świr. A ja świrem nie jestem.
Jako, że obecnie mamy sezon zimowy, a powyższy sprzęt to raczej taki „letni”, to muszę uwzględnić jeszcze kilka pozycji. Zacznę może dziwacznie – czołówka. Teraz zima, szybko robi się ciemno, a ja lubię treningi w terenie, po lasach i polach. Czołówkę zakupiłem jakiś czas temu za 19,90 w Biedronce i okazało się, że dla takiego kartofla jak ja jest wystarczająca. Oprócz wielu treningów zrobiłem z nią nocny maraton w Boguszowie ( z rozmów wynikało, że nie tylko ja biegłem z takową ), nigdzie się nie zgubiłem, nigdzie się nie wywaliłem, więc do rekreacyjnego tempa jest w sam raz. W razie czego pewnie warto mieć jakąś rezerwę – ja akurat mam telefon z dobrą latarką, więc o rezerwie póki co nie myślę. Czyli znowu – koszt śmieszny.
Czapka. Biegałem w jakiejś starej bawełnianej i było ok. Potem dorobiłem się takiej biegowej ( inwestycja zero złotych, bo wygrałem na loterii po jakimś darmowym biegu ) – bardziej przewiewna, szybciej schnie, ale żeby robiła jakąś kolosalną różnicę to nie powiem. Dalej zdarza mi się biegać w „zwykłej” i nie czuję specjalnego dyskomfortu z tego powodu. Za to fajnym patentem jest buff ( mam dwa, oba z pakietów startowych ) – nie dość, że mogą służyć za czapkę, to jeszcze za szalik i zimą dość często zakładam. Ale konieczności nie ma – o czym za chwilę, także w sumie temat do odpuszczenia, bo każdy jakąś czapkę ma i w niej śmigać może, bez wydziwiania na jakieś specjalne biegowe wydatki.
Kolejna rzecz to kurtka, lub ciepła bluza. Zimą konieczność. Ja się przy mrozie ubieram tak – podkoszulek ( o tym było ), na to bluza termo z długim rękawem z Lidla ( 30 zeta ), a na to stara bluza od dresu ( każdy ma jakiś dres, a jak nie ma, to w lumpeksie za 5 złotych może kupić ), taka z kołnierzem. Kołnierz do góry, więc szalika nie trzeba i jest ciepło. A jak jest zimno, to trzeba trochę szybciej pobiec i jest ciepło. Na mrozie przydają się też rękawiczki – ja wziąłem takie stare szmacianki, uciąłem końcówki palców i heja! No i znowu wychodzi groszowa inwestycja.
W ramach ogólnego szpanu ( bez podziału na sezon letni, czy zimowy ) dorzucam jeszcze bajerancki gadżet – tutaj będzie to zegarek biegowy ( po prawdzie wystarczy telefon, bo chociażby moja stara cegła ma stoper ). Kupiłem jakiś taki tani, niby wodoszczelny ( do wanny nie wrzucałem, ale po deszczu biegałem nie raz i wciąż działa ), też z Lidla. Ceny nie pamiętam – chyba kolejne 20 PLN. Mogę robić statystki z treningu – czas ze stopera, długość treningu z google maps, czy endomondo ( wszak można samemu wykreślić trasę, czyli GPS niepotrzebny ) i jest średnia szybkość. Dodatkowo każdy z grubsza przecież wie ile czasu biegł szybciej, ile wolniej, więc orientacyjnie da się łatwo, w sposób skrótowy, opisać trening. Można zainwestować w zegarek z pulsometrem, ale pytanie po co? Jak jestem mocno upocony i ledwie dyszę, to mam wysoki puls; jak biegnie mi się fajnie i komfortowo, to niski. Proste, prawda? Ergo: jakieś Suunto, czy Garminy można sobie śmiało odpuścić, wystarczy 20 zeta i mamy zegarek biegowy jak się patrzy.
Na koniec zostawiam temat startów, bo jak ktoś trochę potrenuje, to czasem wpada na pomysł sprawdzenia się na tle innych. Wpisowe na biegi bywa bardzo wysokie, ale jak dobrze poszukać, to można trafić na darmowe biegi ( czasem z niezłym pakietem, który można wykorzystać jako część powyższego niezbędnika ). Więc tutaj kosztem będzie czas, który trzeba poświęcić, żeby znaleźć coś ciekawego ( oczywiście trzeba liczyć, że darmowy bieg na drugim końcu Polski, to też koszt, bo jakoś dojechać na start trzeba; nie każdy ma kondycję jak Pan Piotr Kuryło, który ruszył na Spartathlon pieszo. Choć w sumie znam też przypadek – pewnie jest takich więcej – gościa, który na start półmaratonu pojechał 100 km rowerem, a po biegu tymże rowerkiem wrócił do domu ). W sumie pierwsze starty można potraktować jako kompletowanie wyposażenia ( zawsze to lepszy lans startować potem w koszulce z jakiegoś fajnego biegu, niż w takiej z Kaczorem Donaldem ), a potem już hulaj dusza.
Teraz powinienem wszystko podliczyć, ale w sumie po co? Każdy, kto choć trochę uprawiał jakiś sport, większość tych rzeczy ma. Resztę można wyczaić w lumpeksie, albo w jakimś dyskoncie; w zasadzie jedyna „droższa” inwestycja to buty. Czyli jest tanio? No raczej. Więc jeśli do szczęścia nie są Ci potrzebne ultralekkie i ultratrwałe tytanowe sznurówki, to wystarczy kupić buty i można zostać biegaczem. Mówię to ja, średnio doświadczony kartofel. :-)
Wesołych Świąt.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu osasuna (2014-12-24,11:16): W pełni się zgadzam i popieram. Nie dajmy się naciągać i kupujmy tylko to co niezbędne jak trzeba. Zdrowych i wesołych Świąt życzę.
|