2009-10-13
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Pokonać maraton - na skrzydłach! (czytano: 1540 razy)
Na maraton do Poznania pojechałam wiedząc, że będzie to dla mnie bardzo wyjątkowy bieg. Miesiąc wcześniej we Wrocławiu przekonałam się, że do tego dystansu zawsze należy podchodzić z szacunkiem i choć dobiegłam w bardzo dobrym (jak dla mnie) czasie 04:38:45, to wiedziałam już, że asfalt czasami może zafalować pod nogami, a stopy tak boleć, że lepiej tego nie opisywać. Wiedziałam i byłam przygotowana na ból, ścianę na 37 km, falujący asfalt oraz wszelkie inne zmory, łącznie z rozwolnieniem.
Na mecie stanęłam z pewną taką nieśmiałością, owinieta w złotą folię, którą dostałam od Reni. Było chłodno, ale gorąca atmosfera nie pozwalała zmarznąć. Ja, Renia i Krzysiek ustawilismy się przy balonikach na 4:30. Krzysiu miał ściągę z międzyczasami w wersji dla optymistów i w wersji dla szaleńców. Miałam pobiec według tej ściągi (wersja dla normalnych), przynajmniej na półmetek, a potem się zobaczy...
O 10.00 ruszyliśmy, Vangelis zagrzał nas do walki. Rzeka ludzi zaczęła zalewać długą, prostą Aleję Baraniaka. Widok był niesamowity. Za nami również tłum biegaczy. Porwani ludzką rzeką biegniemy, jest bardzo ciasno, więc przebijamy się przed baloniki, gdzie można biec w miarę swobodnie. Od samego początku czuję się dobrze, tępo trochę za ambitne jak na pierwsze kilometry, ale wpadam w rytm i daję radę.
Nie bez znaczenia jest tu doping, który w Poznaniu jest niezawodny i dodaje skrzydeł na każdym kilometrze (WROCŁAW...NO CÓŻ ...też miał pewne klimaty...ale porównywać nie będę). Brawo POZNAŃSCY KIBICE!!
Pierwsza dyszka myknęła nie wiadomo kiedy. Pamiętając rady mistrzów zajadam banany, popijam izotonik, dorwałam nawet czekoladę. Zaraz potem dorwała mnie ostra kolka , wysoko tuż pod splotem słonecznym. TO nagroda za obżarstwo. Nie zwalniam, lecz walczę z bólem, bo jak wiadomo jestem na to przygotowana. Mijamy półmetek i wtedy dzieje sie coś dziwnego. Kolka odpuszcza wiedząc, że nie ma szans, a moje nogi zaczynają szaleć. Biegnę jak natchniona, jak na skrzydłach. Wpadam w rodzaj jakiegoś transu, słucham własnego oddechu, nie kontroluję czasu, nie zwracam uwagi na kilometry. Czuję się bardzo dobrze. Myślę o Tacie, jestem pewna,że mnie wspiera. Nie umiem tego opisać, myślę, że takiej chwili już nie przeżyje po raz drugi.
Na jednym z zakrętów spoglądam za siebie, Reni i Krzysia już nie widzę, zniknęły też baloniki z cyframi 4:30. Pomyślałam , oj! zapłacisz kochana na 37 km!!! Zaraz potem łykam 36km...37...38....39... i nic, biegnę dalej w dobrym tępie. Nogi bolą, ale tak normalnie, bo tak miały boleć. Wiem już , że 12 października Niebo się do mnie uśmiechnęło. Wiem, że będzie lepiej niż przewidywałam w najśmielszych marzeniach, wiem że zrealizowałam wersję dla wariatów. Wbiegając na Maltę rozrywa mnie szczęście. Słyszę okrzyk Janusza.. Dorota!!!??? (jego oczy były 3x większe niż zwykle). Zerkam na zegar 04:26:32, czas netto 04:24:20. Do dzisiaj jestem w szoku.
Gratuluje wszystkim, którzy odważyli sie pokonać ten dystans , a w poniedziałek jak gdyby nigdy nic poszli do roboty!
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora kasiak (2009-10-13,08:02): Dorotko serdeczne gratulacje z ukończonego następnego maratonu oby tak dalej to niedlugo Twoj czas będzie poniżej 4h. Pozdrawiam Renia (2009-10-13,17:32): Wiem, że czasami zdarzają się takie dni, kiedy czuje się, że wszystkim kieruje jakaś Siła, prowadzi jakiś Palec... Pamięta się te dni do końca. Cieszę się razem z Tobą. Tata pęka z dumy... szunaj (2009-10-15,09:18): Moje oczy nadal są takie wielkie.Pozdrawiam.
|