2012-09-07
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Biegiem wokół Mount-Blanc cz.2 (czytano: 4508 razy)
Punktualnie o 3 15. wstałem, przemyłem twarz, zjadłem z Natalią makaron z dżemem( bo przecież nie od dziś wiadomo, że w dżemie siła drzemie).
O 4.00 przyjechał po nas – również startujący w TDS – Wojtek.
Nie padało i to napawało nas optymizmem.
Po przyjeździe do Chamonix oddaliśmy rzeczy na metę i zostaliśmy wpuszczeni do boksów z oczekującymi na odjazd zawodnikami.
Co pewien czas wypuszczano kilkunastu ludzi, wiec już po chwili znaleźliśmy się w autobusie.
Wszystko bez nerwów, bez przepychanek i we wzorowym porządku.
Po trwającej ok. 40 min. podróży ( w tym 20 min. 16 km tunelem pod Mount-Blanc) wysiedliśmy w sennym i pustym Courmayeur.
Skorzystaliśmy z pachnących jeszcze toalet i zakwaterowaliśmy się w dużej szatni nieopodal startu.
Z każdą chwilą przybywało coraz więcej zawodników i zaczęło się robić tłoczno.
Po sali zaczęli krążyć sędziowie sprawdzając jeszcze zawartość plecaków.
Nie chcąc być narażonym na wypakowywanie misternie wciśniętych do plecaka rzeczy ,oddaliłem się delikatnie, z daleka obserwując co panowie robią .
W końcu nadejszła wiekopomna chwila.
O 6.50 weszliśmy do boksu startowego.
Wokół nas morze głów.
Niektórzy skupieni, niektórzy roześmiani.
Helikopter zaczął krążyć nad naszymi głowami i wtedy przemknęło mi przez myśl:
- Żebym tylko nie musiał korzystać z jego usług…
Zrobiliśmy sobie nawzajem kilka pamiątkowych zdjęć i do startu została ostatnia minuta.
Ciągle nie padało i to mnie bardzo cieszyło.
Umówiliśmy się jeszcze, że początek biegniemy razem, ale ja zapowiedziałem, że biegnę tylko i wyłącznie swoim tempem.
Nagle rozpoczęło się odliczanie i... ruszyliśmy.
Start w każdym z dużych biegów to niesamowite przeżycie ale ten przerósł moje najśmielsze oczekiwania.
Uczucie euforii potęgowała muzyka i setki kibiców
Motyw z Piratów z Karaibów poderwałby do boju nawet ciężko chorego.
W końcu do mnie dotarło, że oto tu jestem i biegnę w biegu , o którym rok temu nawet nie marzyłem.
Łezka kręciła się w oku, a co chwilę COŚ ściskało za gardło.
Gdzieś tak na pierwszym kilometrze zaczęli mi uciekać Natalia, Rafał i Wojtek.
Krzyczeli ,żebym się ich trzymał ale odryknąłem im , że mają lecieć , bo dla mnie to za szybkie tempo.
Trzymałem się twardo założeń taktycznych, czyli biec na limit.
Chciałem zacząć bardzo wolno i na pierwszych punktach kontrolnych sprawdzić czy biegnę w odpowiednim tempie.
Zaczęło kropić.
Pierwsza euforia już minęła i zacząłem robić to, co do mnie należało, czyli walczyć o to, aby ukończyć ten bieg.
Ze wszystkich stron wyprzedzali mnie ludzie , ale nie przejmowałem się tym wcale.
Wkrótce dotarłem do pierwszego punktu kontrolnego Col Checrouit(1956m).
O mało nie minąłem gościa z czytnikiem.
Sprawdziłem, że tempo jest dobre i biegnę tak jak zamierzałem.
Uzupełniłem wodę i ruszyłem dalej pod górę.
Zaczęło się lekko korkować , ale nadal posuwaliśmy się do przodu w odpowiadającym mi tempie.
Zaczęło padać.
W marszu założyłem kurtkę i po 30 minutach przekonałem się , że wodoodporna to ona na pewno nie jest.
Chroniła za to przed wiatrem.
Dotarliśmy w końcu do podnóży naszego pierwszego szczytu Col de la Youlaz(2661m)
Padało i wiało coraz mocniej a my utknęliśmy w korku.
Stałem tam nie ruszając się ani na krok z miejsca ok. 25 minut.
Co bardziej niecierpliwi zaczęli przechodzić bokami ale spotkało się to z naszym oburzeniem .
Dopiero jak ok. 800-900 ludzi zaczęło buczeć, gwizdać i pokazywać opuszczony w dół kciuk, skracający zrezygnowali.
Stałem tak i było mi coraz bardziej zimno.
Po 20 minutach zacząłem się lekko trząść z zimna i całkiem poważnie zacząłem myśleć o tym, że jak nie ruszymy, to będę musiał zrezygnować.
Byłem przerażony.
10 km a ja mam już zakończyć?!
W końcu jednak coś drgnęło.
Ruszyliśmy.
Powoli, ale jednak poruszałem swe zmarznięte ciało.
Kiedy osoby przede mną ruszały, odczekiwałem kilkanaście sekund i energicznie parłem do przodu.
Ci z tyłu zaczęli na mnie narzekać , ale pokazałem , że mi zimno i w ten sposób chcę się trochę rozgrzać.
Podało nieustannie.
W końcu dotarłem na szczyt, gdzie pan w targanej wiatrem żółtej kurtce przywitał mnie mówiąc - ku mojemu zaskoczeniu i radości
- Dzień Dobry
Zeskanował mnie i z tym samym uśmiechem odpowiedział
- Dziękuję i do widzenia
Ciągle było mi zimno.
Bardzo zimno
Rozpoczął się zbieg.
Było ślisko, ale chcąc się rozgrzać zbiegałem dość sprawnie.
Już po kilkuset metrach , ku mojej radości, zrobiło mi się ciepło.
Dobra nasza – pomyślałem. Tak łatwo się nie poddam.
W pogodnym nastroju dobiegłem na 21 km czyli do La Thuile( 1448m)
Pomimo mocnego deszczu dość dużo kibiców pozdrawia nas i dodaje otuchy.
Wpadam do namiotu.
Panuje tam ogromny ścisk.
Stanąłem w niedużej kolejce do bulionu z makaronem, ale już po chwili zrozumiałem, że tutaj o jedzenie trzeba walczyć jak lew.
Podjąłem wyzwanie i po - na szczęście - bezkrwawej walce dopchałem się do pysznego bulionu.
Potem dwa kubki coli i znowu walka o ser.
Chciałem jeszcze coś zjeść , ale wiedziałem , ze jak zaraz nie wyjdę to...wyjdę z siebie.
Wyszedłem na zewnątrz z garścią zdobycznego sera .
Pomimo padającego deszczu od razu poczułem się lepiej.
Przystanąłem przy drodze aby poprawić wkładki w butach , które podczas 10 km zbiegu przesunęły się do przodu, zjadłem ser i ruszyłem dalej walczyć.
Zaczęło mi się to nawet podobać.
Równe tempo, przepiękne( pomimo zachmurzonego nieba) widoki.
Cóż więcej trzeba.
Tak pozytywnie nastawiony do życia dotarłem do Col Petit St. Bernard ( 2188) na 30 km.
Wypiłem dwa kubki Coli, uzupełniłem wodę i w drogę.
Nagle panika.
Zauważyłem na dachu schroniska ogromny napis La Thuile, a przecież wydawało mi się , ze już tam byłem na 21 km.
Czyżbym się pomylił.
Lekka panika i postanowiłem wykonać telefon do przyjaciela czyli do mojej pierwszej żony. Krysia uspokoiła mnie, że właśnie widzi na ekranie swojego komputera, ze przekroczyłem przełęcz St. Bernard i jestem ponad godzinę przed limitem.
Teraz czekało mnie 14 km zbiegu.
Cały czas utrzymywałem równe tempo i pomimo tego , że byłem przemoczony do suchej nitki, to czułem się dobrze.
Przestałem już myśleć o limitach czasu.
Biegłem po prostu i podziwiałem otaczającą mnie naturę.
Natura obserwowała też mnie.
Obserwowała mnie oczyma prześlicznych krów z zawieszonymi na szyjach dzwonkami różnej wielkości.
Zresztą jak zobaczyłem , w jakie miejsca te zwierzęta włażą, to zacząłem mieć wątpliwości, czy to na pewno są krowy a nie jakieś zmutowane kozice.
Początek tego długiego zbiegu biegło mi się dobrze, ale ostatnie dwa, trzy kilometry zaczęły mnie denerwować.
- Kiedy to się już wreszcie skończy – wołały moje nogi, a szczególnie odmoczone stopy , które najbardziej cierpiały od pomarszczonych i przesuniętych w bucie wkładek.
Biegłem teraz przez - moim zdaniem - najmniej ciekawą część trasy, do miejscowości Saint Germain( 1297m), Seez( 897m) a później do dużego miasteczka Bourg St. Maurice(813m)
Kibice jak zwykle dopisali, a przed matą jakaś wysoka kobieta krzyczała do wszystkich i witała poszczególnych zawodników.
Do mnie wrzeszczała już z daleka
- Favorit, Favorit!!!
- Czy jestem na pierwszym miejscu ?! - spytałem Panią po angielsku
- Yes! Yes! You are first! – odpowiedziała z uśmiechem Pani i poklepała mnie życzliwie po plecach.
Już po biegu okazało się , ze była to sama Pani Burmistrz Bourg St. Maurice.
Na punkcie byłem planowo, czyli ok. 1.5 godziny przed limitem.
Trzymałem tempo i nie byłem zmęczony.
Tradycyjnie już wypiłem 2 kubki coli, zjadłem porcję bulionu z makaronem, kilka kawałków sera z bagietką.
Uzupełniłem bidony i ruszyłem do wyjścia.
Tu spotkała mnie niespodzianka w postaci kontroli plecaków.
Pan sędzia chciał zobaczyć czy mam długie spodnie , rękawiczki i komórkę.
Niestety żeby mu to pokazać musiałem wybebeszyć cały plecak.
Pozbierałem się w miarę szybko i ledwo dopinając plecak ruszyłem na najdłuższe podejście podczas tego biegu.
Podejście liczyło 12 km i wchodziliśmy z 813m na 2567m.
Postanowiłem, że zrobię je na jeden raz bez zatrzymywania się.
Przestało padać.
Kurtka zaczęła delikatnie podsychać, aż przyszedł wreszcie ten moment, że mogłem ją ściągnąć.
Podejście było trudne, ale wchodziłem jednostajnym równym krokiem nie zatrzymując się nawet na chwilę.
Gdzieś tak po godzinie dogoniła mnie pewna francuska, z którą widzieliśmy się już parę razy na trasie.
Chciałem ją przepuścić , mówiąc po francusku : Proszę.
No i zamurowało mnie .
Zapomniałem jak to się mówi.
Postanowiłem więc spytać o to, i tak doszło do fascynującej konwersacji
- Ekskjuzmi( będę pisał fonetycznie)
Pani na mnie spojrzała i lekko się uśmiechnęła
- Jest dobrze – pomyślałem i kontynuowałem tę porywającą rozmowę.
- Sory - is in inglisz, pardą - is in Frencz
Pani z zainteresowaniem mnie słuchała.
Plis - is in inglisz, a frencz?!
- Sirwuple – odpowiedziała pani, a ja stuknąłem się mocno ręką w głowę powtórzyłem
-A, SIRWUPLE! – po czym zszedłem ze ścieżki i przepuszczając Panią, i kłaniając się nisko, ze ściągniętą czapką w dłoni, płynną francuszczyzną powiedziałem.
- Sirwuple madam
Panie się roześmiała i równie płynną co ja francuszczyzną( no w końcu była francuską) odpowiedziała:
- Mersi mesje
Tak oto Polak z Francuzem o sytuacji politycznej na świecie porozmawiał.
A tymczasem niebo przetarło się do tego stopnia, że oprócz tego , że deszcz nie padał, to nawet słońce wyszło.
Wchodziliśmy coraz wyżej.
Przy Forcie de la Platte( 1997m) były jeszcze wspaniałe widoki , ale już trochę wyżej zaczęło się znowu chmurzyć.
Na Col de la Forclaz(2369) zrobiło się zimno i zaczęło delikatnie kropić.
Poza tym zaczęło się robić szaro.
W pewnym momencie dołączyło do nas stado kóz.
Było ich ponad 50.
Szły z nami szlakiem momentami mocno nam przeszkadzając.
Na początku mnie to bawiło, ale po 20 minutach zaczęło wkurzać.
Beczały, kręciły się pod nogami, podgryzały znaczniki.
W końcu zaczęły mi tak działać na nerwy, ze postanowiłem podbiec , aby im trochę uciec.
Plan się powiódł i kozy, chociaż szły dalej, to już ok. 100m za mną.
Widoki były rewelacyjne.
Zaczęło lać.
* Na zdjęciu widok z naszego okna.Jakby przesunąć ten obrazek o 2 km w prawo, to widać by było naszą trasę:)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu tdrapella (2012-09-07,11:24): czekam na dalszy ciąg. Czyta się jak zwykle świetnie :) dario_7 (2012-09-07,11:39): Czuję się przemarznięty i przemoknięty... ale czekam na ciąg dalszy... się nie poddam :))) shadoke (2012-09-07,12:01): Dobrze mieć Przyjaciela, do którego zawsze można zadzwonić;) a jeszcze lepiej jak tym Przyjacielem jest pierwsza żona:) amd (2012-09-07,12:13): Oby tylko ten opis poszedł szybciej niż Rzeźnik :) Bo jak zwykle nie mogę się doczekać co robi nasz ulubiony ciąg dalszy :) miniaczek (2012-09-07,12:32): dużo jeszcze tych części??:) muszę się pakować do Krynicy:) mamusiajakubaijasia (2012-09-07,13:01): "Tak oto Polak z Francuzem o sytuacji politycznej na świecie porozmawiał." Generalnie brzydzę się polityką, ale w TAKIM wydaniu jest ABSOLUTNIE zachwycająca:) Kedar Letre (2012-09-07,14:17): Tomku i Darku. Ciąg dalszy powstaje. Jeśli teraz tego nie napiszę, to...mogę wszystko zapomnieć :) mabole (2012-09-07,14:18): Radek z niecierpliwością czekam na dalszy ciąg. Kedar Letre (2012-09-07,14:19): To prawda, Iwonko, z tym ,że ten mój Przyjaciel często telefonów nie odbiera :) Kedar Letre (2012-09-07,14:20): No wiesz, Artur, Rzeźnik był zdecydowanie krótszym biegiem, wiec.... Kedar Letre (2012-09-07,14:21): Jestem dopiero na 70 km, więc jak chcesz jechać do Krynicy, to sobie to czytanie odpuść:) Kedar Letre (2012-09-07,14:23): Wiesz Gaba, człowiek świata ciekawy , to i nawet na zawodach czas znajdzie na ciekawą rozmowę:) Kedar Letre (2012-09-07,14:24): Pisze się, Leszku :)Chociaż lepiej mi szło bieganie :) miniaczek (2012-09-07,14:25): chyba jednak zostawię to na pn.??:) skopiuję wszystko i przeczytam jedny tchem:) od nowa do końca:) a Ty się wyrobisz do poniedziałku??:) Kedar Letre (2012-09-07,14:26): Jak do poniedziałku nie napiszę, to wszystko zapomnę:) jacdzi (2012-09-07,16:08): Alez emocje!!! Zazdroszcze, Radek, ale nie wiedzialem ze jestes kanibalem, na sniadanie makaron z Natalia. natalia0101 (2012-09-07,19:33): OJ RADKU, AŻ SWETER NA SIEBIE WCIĄGNĘŁAM CZYTAJĄC ZNÓW O TYM DESZCZU.bYŁY PRZEZYCIA.... FAJNIE PISZESZ TDS-OWCY GÓRA! Marysieńka (2012-09-07,19:41): Cóż mogę powiedzieć////chyba tylko tyle, że podziwiam zazdroszczę i że żal tyłek mi ściska:))) Rufi (2012-09-07,21:32): Hahaha, najbardziej mi sie podobaly krowy i kozy podgryzajace znaczniki. I najwazniejszy ten przyjaciel :-) ikusia (2012-09-11,23:54): a mi jeszcze bateria w laptopie padła wrrrr musiałam wstać z łóżka iść do drugiego pokoju, przytachać ładowarkę podłączyć i czytać czytać czytać :) chciałabym się wyrobić przed północą :) Kedar Letre (2012-09-12,12:59): Jak się tak nachodzisz, to chociaż trochę wczujesz się w trasę TDS-a :)
|