2020-02-03
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Marcialonga z przygodami (czytano: 1583 razy)
Czwarty sektor startowy z piętnastu, ja cały zwarty i gotowy, wbiegam z nartami na trasę, próbuję przypiąć narty do butów i… Nie da się! Czy ja nie umiem czy sprzęt zawiódł? Ktoś mi próbuje pomóc, ale nic z tego. Dorota, Michał i Krystian są w pobliżu – także bezsilni.
No tak, to nie może się udać: buty salomona, a narty fischera, pięknie przygotowane przez Mariusza z wypożyczalni Piast w Jakuszycach. Taką długą drogę przejechały z Jakuszyc do Val di Fiemme. Nie przydadzą się. Zawodnik zawalił. Miał mnóstwo roboty ostatnio, głowa była gdzie indziej, nie na nartach, ale to i tak go nie usprawiedliwia.
Ale wystartować trzeba, choćby nie wiem co. Start falowy na szczęście trwa długo, w sumie godzinę, więc mam czas na szukanie. Chodzę, pytam, nikt nie ma nart salomonów. Tu wszyscy przyjeżdżają na start lub kibicować. Ktoś ma serwis fischera, ale do łyżwy: narty i kijki, bez butów.
Minuty mijają, kolejne fale startowe odpływają, a ja bez nart, w sytuacji coraz bardziej beznadziejnej. Muszę je znaleźć! Dopóki jest cień szansy, pytaj, szukaj!
Do końca startu siedemdziesiątki pozostała ostatnia grupa. Potem jeszcze czterdziestka piątka. Spostrzegam stojącego pomiędzy parkingiem a polem startowym mężczyznę, znacznie niższego ode mnie, ściskającego w rękach narty salomony.
Pożycz mi, straciłem swoje, chcę wystartować. Pokazuje coś i mówi po włosku, że on potem też startuje. Ale po kilku sekundach wskazuje na narty, potem na swój samochód i każe iść.
Czyżby ocalenie? Włoch jest niepełnosprawny, ma problem z chodzeniem. Chcę nieść jego narty, ale nie pozwala. Wywala się na śliskim parkingu. Pomagam mu wstać, teraz pozwala mi już nieść narty. Podchodzimy do samochodu combi, otwiera tył, a tam z pięć par nart. Wyjmuje i wręcza mi salomony z łuską, czyli wolne, bardzo krótkie, jak na mnie, ale pasują do butów! Jestem uratowany!
Pyta, który dystans lecę. Odpowiadam, pytam o jego imię: Luca. Chcę mu pomóc wrócić na start, ale on wskazuje mi start i każe biec. Co za facet! Przez wielkie F!
Biegnę na start, triumfalnie pokazując Dorocie, Michałowi i Krystianowi narty. Krzyczę coś w euforii.
Do pola startowego wchodzi ostatnia grupa, najwolniejsza, zwana: Bizante. To moja trzecia Marcialonga, znam dobrze trasę (byłem tu także trzy razy latem), wiem, że długo będzie ciasno i wolno, ale potem, po 40 kilometrze, zrobi się luz. Narty wolne, ale spoko, poradzę sobie. Kondychę mam, jestem głodny długiego biegania na nartach i startu. Ogarnę te siedem dych.
Jest fantastycznie! Atmosfera kapitalna. Gdy na zwężeniu stoimy w korku i sporo zawodników odpina narty, by ominąć korek idąc z nimi w ręku poza trasą, my – stojący w korku, ale na nartach, buczymy. To bieg narciarski, a nie marsz czy bieg bez nart! Ciasno? Ciasno! Ale taka specyfika Marcialongi. W zamian jest fantastyczna trasa przez kilkanaście wiosek i miasteczek, z cudownie reagującymi mieszkańcami, kibicującymi wszystkim zawodnikom, także po imieniu (dzięki listom startowym w ręku).
Gdy meldujemy się w najwyżej położonym punkcie trasy w Canazei, na 19 kilomerze, spoglądam na miejski zegar: prawie 12. Szok! Prawie 3 godziny jestem na trasie, a za mną tylko tyle? Czas szybko płynie, a korki kosztują sporo.
Ale to nic, teraz będzie szybciej.
W Canazei zawrotka, widać, ile ludzi jeszcze za mną – całkiem sporo, nie jest najgorzej. Przed zjazdem do Moeny, na 33 km, znowu duży korek, największy. Atmosfera jednak przednia – rozmowy, uśmiechy, dużo wzajemnej życzliwości i kultury.
Rewelacyjny przelot przez pokryte sztucznym śniegiem na ten jeden, specjalny dzień, uliczki Moeny. Potem pod skocznią w Predazzo, gdzie Małysz i Stoch zostawali mistrzami świata.
I długa prosta ulicą w Predazzo. Zaraz pożegnamy czterdziestkę piątkę, napijemy się, zjemy coś i ruszymy szybciej.
Teraz już na trasie, można biec, ile fabryka dała. Świetny, płaski odcinek Predazzo-Lago di Tesero. Biegałem tu latem.
Po drodze punkt w Ciano. Kawa w kubeczkach. Italia to Italia. Chcę sięgnąć po pierwszą z brzegu, ale pani z obsługi wstrzymuje mnie… “Caldo” - mówi, czyli da mi gorącą. Z termosu. Pycha. Do tego wafelek, kawałek czekolady. Siły wracają. Viva Italia!
Bliżej Moliny, po 60 km, wyprzedzam. No cóż, technika narciarska u mnie marna, ale wydolność – niezła. Gdy inni mają na tym etapie dość, ja odżywam, rozkręcam się. Tym bardziej, że trasę wskazują nam i oświetlają znicze. Jest zjawiskowo! Mogę biec i biec.
Ostatnie trzy kilometry to podbieg la Cascata. Kultowy – można rzec. Na jego początku ostatni punkt żywieniowy. Łykam tylko w locie colę i podchodzę. Wyprzedzam. Początek biegu miałem słaby, to chociaż koniec musi być dobry. Ostatnie kilometry są moje! To o tyle proste, że na łusce dobrze się podchodzi, a siły jeszcze są. Na Cascacie wyprzedzam 29 osób. Finito!
Oj, końcówka mnie zmęczyła. Chce mi się ryczeć za metą, ale powstrzymuję sie: o krok ode mnie piękny komitet powitalny. Anna, Soreghina, Sara i Barbara z biura Marcialongi. Soreghina ma wieniec dla ostatniego, czekają na niego. Objęcia i buziaki. Anna mówi: Leszek, you are the winner!
Mój support mnie odnajduje, bierze narty i odnosi do biura zawodów. Prysznic, gdy inni podziwiają imponujący pokaz sztucznych ogni, idę na szybkie piwo.
Jedziemy. Michał mówi, że gdy zniknąłem z pomiarów czasu, myśleli, że mnie zdjęli na limicie w Predazzo. Okazało się, że z pomiaru zniknęło półtora tysiąca ludzi. Na szczęście nazajutrz nas znaleźli. Mój czas: 9:16. W Predazzo byłem kwadrans przed limitem.
W poniedziałek nieznajoma Włoszka Roberta pisze do mnie po angielsku na fejsie i zaprasza do znajomych. Dziękuje, że oddałem narty Luci (jest jego siostrą). I że Luca już dwa razy ukończył Marcialongę, ale tym razem nie dał rady, bo śnieg był wolny. Ale że ja na jego nartach ukończyłem siedemdziesiątkę za niego! Znowu łezka mi się w oku kręci… Proszę o podziękowanie Luce, pytam, gdzie mieszka, bo chętnie kiedyś wpadnę zrobić to osobiście. Roberta zaprasza mnie do miejscowości Luci pod Turynem, a ja ją i Lucę do Jakuszyc, na Bieg Piastów. Prosi o link do strony z informacjami i zapisami… Potem jeszcze znajduję na fejsie Lucę, ale niestety nie znamy żadnego wspólnego języka.
Marcialonga… 10 lat temu, gdy biegłem ją pierwszy raz, byłem kompletnie zielony. Za drugim razem w 2015, wszystko poszło idealnie, ale dystans był skrócony do 56 km. Za trzecim dystans pełny, ale narty nie te... Trzeba wrócić! I spotkać się z Lucą.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu jacdzi (2020-02-05,21:54): Super wpis, relacja i nostalgia... A tak na marginesie to wrociles juz do domu? Ja biegne w sobote polowke w Rudawach.
kokrobite (2020-02-06,11:19): Tak, w niedzielę Jizerska50! Lecę. aspirka (2020-02-16,15:01): Nic tylko pogratulować! Idziesz jak burza, nawet brak nart Cię nie zatrzyma:-) kokrobite (2020-02-18,15:58): :-))))) Na szczęście się znalazły rezerwowe.
|