2014-08-16
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| VI Kamus Cross for The Beatles. Piąty Beatles, 16 VIII 2014 (czytano: 1534 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: https://www.youtube.com/watch?v=zuemuG-gnig&list=UU6ZCYU9QG8LFDISJrto0r9g&index=1
Podróż na tegoroczny „Kamus Cross for The Beatles” rozpocząłem po południu w piatek, po stalowowolskim Biegu Użytkowo-Bojowym. Pierwsza przesiadka na dworcu w Lublinie, następna przed północą w Dęblinie. W Toruniu wylądowałem po 2:00 w nocy. Z dworca głównego piesza „przeprawa” na drugą stronę Wisły (Stare Miasto cudownie oświetlone) i ok. 3:00 dotarłem do dworca autobusowego. Do odjazdu autobusu (5:00) przesiedziałem w poczekalni (warunki nawet znośne). Po prawie godzinie jazdy wysiadłem w Osieku
Do otwarcia biur zawodów jeszcze dużo czasu. rozłożyłem sobie śpiwór i zdrzemnąłem się na ławce przystanku. Chłodno, więc długo nie śpię, a poza tym rozpoczyna się poranny ruch i nie chcąc wzbudzać sensacji i w końcu być zamkniętym za włóczęgostwo.
Wyruszam przez wieś. Odpuszczam „atak” jakiegoś puszczonego wolno na ulicę psa. Skręcam do lasu (zbudowano ścieżkę rowerową z Torunia – trochę porządnego asfaltu, bo droga tu fatalna).
Po około 30 minutach wędrówki docieram nad znajome już z poprzednich edycji „Kamusa” jezioro (poprzednie lata biwakowałem tu pod namiotem). Rozłożyłem się ponownie ze śpiworem, ale tym razem na deskach werandy baru. Na jeziorze resztki mgły, wieje lekki, ale chłodny wiatr. Naciągam śpiwór na twarz, wystawiając tylko nos, aby mieć czym oddychać. Ale mino to wiaterek smaga (wieczorem byłem zdziwiony, że przypaliłem sobie twarz, a słońca w tym dniu było mało – chyba ogorzała mi od tego wiatru).
Budzi mnie zdziwiona i przestraszona lekko właścicielka baru, która przyszła z córką (?) i mężem (?), aby otworzyć lokal. Skojarzyła mnie z zeszłego roku, bo tu z synem robiliśmy niezbędne zakupy. Dobra kawa i snickers stawiaj mnie na nogi. Wychodzące zza chmur słońce zaczyna grzać. Współczynnik optymizmu wzrasta :)
Żegnam się na jakiś czas – spotkamy się niebawem, bo ta ekipa obsługuje również bieg (kiełbaski z grilla). Jako pierwszy zjawiam się w biurze w Domu Kombatanta (czy nie można tu zorganizować noclegu dla tych z daleka, choćby na podłodze? Warunki są tu bardzo dobre), witam z organizatorami, wymieniam parę zdań z Kazimierzem Musiałowskim (szef imprezy), którego trochę dziwi odległość, jaką przebyłem, aby się tu zjawić. Informuje mnie, że będzie jeszcze ktoś „z tych rejonów” (Radom). Szkoda, że nie ma kategorii zawodników przybywających z najodleglejszych zakątków. Kiedyś była taka kategoria na Śląsku, ale bieg odwołano.
W budynku załapuję się na wygodne krzesło i kiwam się na nim do czasu otwarcia imprezy. Organizacja sprawna. Do pakietu z okolicznościową koszulką techniczną dołączono ciekawą niespodziankę – książkę-wspomnienia K.M. pt.„Bieganie po oceanie”. Fajnie, będzie co czytać w drodze powrotnej w pociągu. No imam jeszcze dedykację autora! Kolejna ciekawa wakacyjna lektura po pustynnych wspomnieniach stalowowolanina Andrzeja Gondka, z którym miałem przyjemność startować w połowie lipca na Stalowej Dysze i mieć lepszy czas!
Koło południa przebieram się w strój „służbowy” i zaczynam myśleć o rozgrzewce. Na drodze dorwał mnie z kamerką słynny Czasowiec (p. link), podobnie jak i dwa lata temu. No trzeba było coś powiedzieć do kamery. Rozbawiło go, że na pytanie, jaki mam plan na dzisiaj, odpowiedziałem, że „ukończyć” bieg ;) Okazało się wkrótce, że nie byłem daleki obaw, bo tuż przed startem rozpadało się (brr, nie lubię chlupiącej wody w butach). Z głośników rozległo się pytanie, czy boimy się deszczu. Większość odkrzyknęła, że nie, ale byli i tacy (w tym ja, doświadczony wiosennym treningiem w środku lasu podczas burzy), którzy darli się „Taaak!”. Wystartowaliśmy w deszczu, który zelżał po paru minutach, ale błoto na trasie zostało. Trasa inna niż w zeszłym roku i chyba lepsza (więcej natury, mniej zabudowań).
Nawrotka – jak zwykle – w Smogorzewcu na ul. The Beatles 2. Każdy ma tu mieć robione zdjęcie(p. fotka). Będzie fajna pamiątka. Niestety woda dawana tutaj jest w butelkach. Szkoda sił na odkręcanie nakrętki i dźwiganie butelki (mimo, że tylko 0.5 l). Poza tym szkoda marnować napoju robiąc tylko parę łyków (prawie pełne butelki leżały na poboczu trasy, więc wielu zawodnikom to nie pasowało). Woda z kubków byłaby lepszym rozwiązaniem. Nie piję więc. A szkoda, bo współzawodnictwo po półmetku z młodszym ode mnie biegaczem (raz on, raz ja i w końcu na ostatniej prostej on) wycisnęło ze mnie wszystkie soki.
Na mecie jestem 30. na ponad stu kończących bieg. Czas: 00:37:48.62 (chyba netto, bo były czipy, ale nie zgadza się to z moim pomiarem netto – 00:37:39,9. Na żadnych zawodach nie było jeszcze takiej różnicy). Szkoda, że nie ma kategorii wiekowych, bo może załapałbym się na podium?
Udaje mi się znaleźć łazienkę z wanną. Chłodny prysznic. To jest to!
Cały czas muzycznie towarzyszy nam duet wykonujący przeboje lat 60. i 70.
Czas na kiełbaskę i potem piwo (a może odwrotnie?).
Na scenie instaluje się zespół The Rookles i zaczyna się doroczny „beatlesowski” koncert (rok temu były Żuki) z tańcami. W przerwie rozdanie nagród.
Jeszcze dodatkowa porcja kiełbasek z grilla i czas zbierać się, bo impreza dochodzi powoli ku końcowi.
Po marszu przez las i wieś docieram do znanego przystanku autobusowego. Trzeba czekać około dwóch godzin. Ale w pobliżu jest otwarty sklep spożywczy, więc można się nieco pokrzepić. Autobus lekko opóźniony, ale w przecież nie spieszy mi się. Z dworca autobusowego w Toruniu powolny spacerek przez centrum i Stary Rynek (na scenie produkuje się Sikorowski) oraz most na drugi brzeg Wisły.
Dwie godziny czekania na pociąg. Trzeba coś zjeść. Wybór padł na puszkę łososia z Biedronki z bułką. Łososia są dwa zbite, niedoprawione kawałki, zajmujące połowę opakowania – reszta to tzw. „sos własny”.
Przesiadka w Inowrocławiu. Dworzec w remoncie, więc dwie godziny spędzam przysypiając na ławce na peronie. Trza nastawić budzik w komórce, coby nie przespać transportu. Robi się chłodno. Ale w końcu doczekałem się swego pociągu. Tłok niemiłosierny. Siedzę na podłodze, momentami stoję, śpiąc (w wojsku nauczyłem się spać w marszu, więc nie jest to dla mnie problemem) w wagonie z przedziałem dla rowerów. Cyklistów wielu (wracają z wybrzeża), większość tych „sportowców” zdrowo narąbana śpi pokotem na podłodze. Niektórzy jeszcze w „formie” i bełkoczą bez sensu. Jedna rowerzystka zaczyna bez ustanku kaszleć (czyżby ebola dotarła już do Polski?) i trudno już spać. I tak do Poznania, tj. do godziny 2:00. Szybki marsz do domu z dworca i po godzinie jestem już w łóżku. Przed godz. 8:00 pobudka, bo w TVP Sport film dokumentalny Babiarza o historii maratonu (wspomina Zatopka, ale prawie nic o Polakach, dziwne…), a po godzinie transmisja ze startu do królewskiego dystansu na ME w Zurychu. Mocna obsada polska (Szost, Chabowski Brzeziński, Shegumo), więc duży apetyt na medale indywidualne i zespołowy. Niestety Szost zszedł z trasy dość wcześnie (chyba rozdrabnia się komercją – p. współpraca z Orlenem), podobnie Brzeziński, a Chabowski po spektakularnej ucieczce na 5. km i prowadzeniu przez 20 km poddał się atakowi kolki. Szkoda… Ale przynajmniej „zaimportowany” Shegumo uratował sytuację piękną końcówką, zdobywając srebro (pierwszy „polski” medal w mistrzostwach w tej dyscyplinie, no i stalowowolanka (tu macierzysty klub, w którym zaczęła) Joanna Jóźwik zdobyła brąz na 800 m. W dziwnym stylu: cały czas na końcu, a finisz z imponującym przyspieszeniem! Anioł z KKS Victoria musi być z niej dumny. A więc jednak opłacało się zwalniać na treningi i zawody jego młodzież z moich lekcji. Czasami przychodził z tym „problemem” osobiście ;)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Kamus (2014-08-23,19:57): Święta racja z tymi butelkami...rok temu właśnie uczestnicy "zażyczyli" sobie takiego rozwiązania ( upał). W tym roku pogoda sprawiła,że kubki by wystarczyły. Za rok będzie jedno i drugie :)
Fajnie się czyta takie prawdziwe historie, dobrze napisane.
Pozdrawiam proch (2014-08-23,20:12): I tak było fajnie (jak co roku). Książkę przeczytałem - świetna, samo życie (szczególnie bolączki życia codziennego ubiegłej epoki). Przypomniały mi się wyjazdy do ZSRR, Czechosłowacji, czy NRD do pracy lub/i na handel. Podziwiam sportowe samozaparcie w tych niecodziennych warunkach. A więc jednak biegać można wszędzie jak się chce. Podziwiam. Pozdrawiam i do zobaczeniaza rok!
|